„Elena”, reż. Andriej Zwiagincew

„Elena”, reż. Andriej Zwiagincew

Bartosz Żurawiecki

„Elena”  jest najlepszym, jak dotąd, dokonaniem Zwiagincewa

Jeszcze 1 minuta czytania

Przy poprzednich filmach Andrieja Zwiagincewa padały często porównania do Tarkowskiego. Najnowsze dzieło autora „Powrotu” kieruje moją myśl ku… Fassbinderowi. Bowiem Zwiagincew zrobił film o tym, czego – dzięki komunizmowi – na ziemiach ruskich miało już nie być. O walce klas.

Tytułowa Elena (znakomita Nadzieżda Markina) jest byłą pielęgniarką, od kilku lat małżonką zamożnego Władimira (w tej roli reżyser „Dworca Białoruskiego”, Andriej Smirnow). Poznali się w szpitalu, gdy krezus kurował się po operacji wyrostka. Małżeństwo z rozsądku? Zapewne, w dużej mierze tak. Oboje są już ludźmi niemłodymi. Władimir zapewnił sobie opiekę na stare lata, gdyż jedyną jego rodziną jest córka Katerina (Jelena Liadowa), błyskotliwa egoistka zajęta własnym życie. Elenie natomiast ożenek pozwolił wyrwać się z nędzy i pomieszkać w luksusach. Nie znaczy to, że się obija. Przeciwnie, jako gospodyni domowa wzorowo wypełnia wszystkie punkty niepisanej umowy między małżonkami.

Para nie sypia razem, ale uprawia od czasu do czasu seks. Spotyka się rano przy śniadaniu i omawia praktyczne sprawy dnia codziennego. Ale także kwestie drażliwe, z których najwięcej scysji wywołuje pomoc finansowa dla syna Eleny, obiboka potrafiącego robić wyłącznie dzieci.  Jak Władimir kocha bezkrytycznie (no, prawie bezkrytycznie) swą  cyniczną córeczkę, tak samo jego żona desperacko osłania matczyną piersią jedynaka. Diabeł tkwi jednak w kasie. Tatuś lekką ręką daje latorośli na próżniacze życie, Elena zaś musi o pieniądze prosić pana męża. On zaś nie pali się do tego, by nieustannie utrzymywać darmozjada i jego familię.

Gdy po raz pierwszy obejrzałem „Elenę”, pomyślałem sobie, że jest ona podszyta pogardą elit dla plebsu. Końcowa sekwencja, w której lumpenproletariat rozsiada się na salonach przy akompaniamencie durnych programów telewizyjnych,  aż za bardzo przypomina porewolucyjne agitki ukazujące czerwonoarmistów wkraczających do apartamentów państwa. Tyle że tym razem nie ma to u widzów wzniecać  entuzjazmu, lecz budzić grozę. Generalnie, w filmie biedacy  wyłącznie chleją, awanturują się, rżną w jakiejś gry komputerowe i domagają się forsy od lepiej sytuowanych.

„Elena”, reż. Andriej Zwiagincew.
Rosja 2012, w kinach 0d 23 marca
Ale pesymistyczna wizja Zwiagincewa wykracza poza klasowe resentymenty i jeśli czuć w filmie jakąś niechęć to raczej oświeconego inteligenta wobec ciemnego ludu, dla którego liczą się tylko wartości materialne. Jak u Fassbindera,  wszyscy są tu „po jednych pieniądzach” –  bogaci i ubodzy. Wyzysk zaś jest słowem najlepiej określającym relacje międzyludzkie, również te w gronie najbliższych. Władimir – który nie wiadomo, na czym dorobił się majątku – wyznaje zasadę „dziel i rządź”, kupuje sobie troskę Eleny i wyznacza jej miejsce w swojej hierarchii. W tytułowej bohaterce natomiast mieszczą się i prostota, i wyrachowanie, i autentyczna czułość, i pokora,  i dobrze skrywana furia samicy broniącej potomstwa, i pragnienie rewanżu za upokorzenia całego życia.

To odpowiedni moment, by wyznać mą miłość do rosyjskiego aktorstwa, którego fenomen można doskonale prześledzić na przykładzie „Eleny” właśnie. Rosjanie również odwołują się do metody Stanisławskiego, ale,  w przeciwieństwie do Amerykanów, się nie popisują. Ich aktorstwo jest organiczne, „z ziemi” – mocno wrośnięte w glebę i zarazem strzelające w górę. Elena w kreacji Markiny nie traci nic z indywidualnych rysów i niuansów, a przecież urasta do rangi Matki Rosjanki, do symbolu nowej Rosji : ciepłej, pulchnej, macierzyńskiej i jednocześnie pozbawionej skrupułów.

Chwała też Zwiagincewowi, że poskramia w swym nowym filmie metafizyczne pretensje (tak niekorzystnie zaważyły one na jego poprzednim „Wygnaniu”). Owszem, pojawiają się tu znaki, które można zinterpretować jako sygnały „z innego świata”, ale de facto da się je wyjaśnić całkowicie racjonalnie. „Elena” to film drapieżny i chłodny, rozegrany w nieprzytulnych wnętrzach i nakręcony w zimnych kolorach przez nieruchomą, uważną kamerę przyglądającą się bohaterom najczęściej z niewielkiego ,lecz jednak dystansu. Rzecz jest także bezbłędna warsztatowa –widać lata praktyki Zwiagincewa w reklamie i telewizji, co, jak się okazuje, nie musi negatywnie wpływać na styl reżyserowania. Choć akcja toczy się niespiesznie, trzyma cały czas za gardło dzięki świetnemu zrytmizowaniu opowieści. Unikaniu mocnych akcentów i jaskrawych efektów, wydobyciu za to podskórnego napięcia, w czym pomagają oszczędnie użyte, oparte na repetycjach kompozycje Philipa Glassa.

Summa summarum, „Elena”  jest najlepszym, jak dotąd, dokonaniem Zwiagincewa. A zarazem moim ulubionym – ex aequo z „Zupełnie innym weekendem” – filmem pierwszego kwartału tego roku w polskich kinach. Andrieju, idź tą drogą!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.