ROSJA:
Przymarznięta kałuża błota

Jakub Socha

Dla Zachodu, mimo upływu lat, mimo tego, że pył po zburzonym Imperium już dawno opadł, Rosja jest ciągle zagadką – fascynującą i niepokojącą

Jeszcze 3 minuty czytania

Przygotowania Jacka Hugo-Badera do wielkiej samochodowej wyprawy po Rosji przypominały przygotowania do awanturniczej przygody. Najpierw reporter przez długi czas otwierał na oścież okna w swojej sypialni, by choć symbolicznie zahartować się przed prawdziwie wschodnim mrozem, od którego może odechcieć się żyć. Potem postarał się o odpowiednie auto – niezawodne i nierzucające się w oczy. Kupił łazika. Następnie postanowił przystosować go do drogi – kazał swojemu mechanikowi zainstalować w środku dodatkowy akumulator i grzejnik, wyłożyć podłogę ciepłą pianką, zasłonić nawiew zimnego powietrza od silnika. Nie zapomniał też o odtwarzaczu CD. Skąd ta fanaberia? Z przekonania, że „zbawienie przychodzi przez muzykę”? Niekoniecznie. Raczej z pogoni za ideałem rodem z amerykańskiego kina drogi, kina, które nie istnieje bez muzyki. Niestety, na pierwszych wertepach muzyka w aucie Hugo-Badera zamilkła – odtwarzacz trafił szlag. Przygoda jednak trwała dalej. Jej zapisem jest „Biała gorączka”.

W książce Hugo-Badera jest coś symptomatycznego. Rosja wygląda tu jak Dziki Zachód na Wschodzie – mityczna kraina, która przyciąga i przeraża. Ten sam obraz przewija się wielokrotnie, można dostrzec go praktycznie w każdej relacji z pobytu w ojczyźnie Puszkina. Dla Zachodu, mimo upływu lat, mimo tego, że pył po zburzonym Imperium już dawno opadł, Rosja jest ciągle zagadką – fascynującą i niepokojącą.

Ale jak ma nie fascynować i równocześnie nie niepokoić kraj, w którym żyli, cieszący się sporą popularnością, ideolodzy zbiorowych samobójstw; w którym w 1631 roku Chrystus po raz drugi przyszedł na Ziemię (przynajmniej tak uważał Daniła Filippowicz, słynny założyciel sekty chłystów); w którym urodził się i tworzył szalony XIX-wieczny filozof, Mikołaj Fiodorow, zaprzątnięty myślą o wskrzeszeniu wszystkich zmarłych (rozwiązania problemu, co zrobić, gdy plan się powiedzie, gdzie wszystkich zmartwychwstałych pomieścić, Fiodorow upatrywał w podboju kosmosu). Ale to przecież tylko jedna, egzotyczna strona medalu. Po drugiej – Kołyma, rewolucja październikowa, idea samowładztwa, nieśmiertelny reżim, który gardzi człowiekiem. A może wcale nie są to dwie strony, tylko ciągle jedna i ta sama?

„Biała gorączka” nie przynosi odpowiedzi na żadne pytanie. To, ni mniej, ni więcej, niekończący się skowyt, permanentna rozpacz, gruby wykaz cierpień. Hugo-Bader podczas swej samochodowej podróży spotyka wyłącznie nieszczęśliwców, ludzi skazanych na porażkę. Biedaków, żebraków, pijaków. Samozwańczych proroków, skorumpowanych policjantów, pożal się boże mafiosów. Chłopca, którego matka pijaczka wygnała z domu, bo poprosił ją o 20 rubli (20 złotych); kobietę, która straciła zdrowie w fabryce drobiu, gdzie zajmowała się kąpaniem ptaków w płynie na wszy; młodą prostytutkę zbierającą pieniądze na cztery przednie zęby, które po prostu jej wypadły. I tak dalej, bez końca.

Perwersyjna to przyjemność czytać o tym wszystkim, chłonąć tę wszechobecną boleść, zatapiać się w bagnie, z którego nie ma wyjścia ani ucieczki. Karmić się obrazami, które wyglądają tak, jakby się je gdzieś już wcześniej widziało. Zadziwiające – tak wielki kraj, tak różny, a wydaje się, że nie da się wyjść poza katalog stałych tematów. Zawsze gdzieś musi przewinąć się bieda, alkoholizm, sekciarstwo, samowładztwo albo postsowiecka, pogruchotana, niesprawiedliwa struktura społeczna.

„Oblicza Rosji”, dystr. Mayflay

O tym, jak trudno wyjść poza ten krąg
, przekonuje świetny zestaw filmów dokumentalnych „Oblicza Rosji”. W dokumencie „Durakowo, wioska głupków” Nino Kirtadze spotykamy bladą kopię Siergieja Anatoljewicza Toropa z „Białej gorączki” – w przeszłości milicjanta, a obecnie sekciarskiego guru, nazywanego przez swoich wiernych Nauczycielem lub Dającym Życie. Bohater filmu Kirtadze, Michaił Fiodorowicz Morozow kiedyś był spadochroniarzem, teraz prowadzi centrum odnowy duchowej, połączenie cerkwi z koszarami. Na pewno jest mniej natchniony niż postać z reportażu Hugo-Badera, ale ludzie garną się do niego tak samo chętnie. Morozow – prowincjonalny autokrata taplający się w luksusie – zwalnia ich bowiem z myślenia i uwalnia od codziennej męki. U niego wszyscy mieszkają w dobrych warunkach, każdy ma co jeść i w co się ubrać. A że musi przy tym godzić się na życie w kieracie, chodzenie jak w zegarku, wysłuchiwanie niekończących się ideologicznych litanii, w którym religia łączy się ze ślepym poddaństwem i donosicielstwem, a resentyment z nacjonalizmem, to naprawdę nic wielkiego, żadna krzywda. Większość przystaje na takie reguły z wyraźną ulgą.

Idźmy dalej. „Rublowka” Irene Langemann opowiada o słynnej drodze łączącej centrum Moskwy z przedmieściami. I znów miejsce jakby skądś znane. Rok temu ukazał się w „Dużym Formacie” reportaż Anny Żebrowskiej „Republika Rublowka”. Stąd to déjà vu. Obydwie panie opisują przestrzeń jakże charakterystyczną dla współczesnej Rosji. Z jednej strony tonie ona w bogactwie, a z drugiej – w błocie. Z jednej strony wielkie posiadłości, marmury, atłasy, z drugiej – liche i niewielkie budy. Tu Rostropowicz i limuzyna Putina, tam – tabun styranych uchodźców. Można by dalej brnąć w tego typu upiornych opozycjach; można by wspomnieć o sobolich suknach, arcymalarzach malujących portrety dla arcyludzi, o agentach służb specjalnych i milicjantach, którzy robią wszystko, by uprzywilejowani mieli dobrze, tylko po co? Żadna wyliczanka do niczego nas nie przybliża – to tylko multiplikacje zastygłego, postsowieckiego krajobrazu.

Nawet oglądając poruszający dokument Alexandry Westmeier „W czterech ścianach”, opowiadający o ośrodku poprawczym, w którym odsiadują kary młodociani przestępcy, trudno uwolnić się od przeczucia, że dobrze znamy zakończenie tej historii. I rzeczywiście – po wysłuchaniu kilkunastu zwierzeń, historii, które doprowadziły chłopców w to miejsce, historii, w których jak mantra powraca obraz rozbitego domu, rozpitych rodziców, bezmyślnej przemocy; po zobaczeniu w sumie schludnego i wydawałoby się – porządnego ośrodka, w którym wychowawcy próbują powstrzymać nieubłagane, i tak dopada nas to, co musiało dopaść. Na czarnej planszy, która wieńczy film, pojawia się napis, że 93% spośród tych chłopców wróci za kratki, tylko że tym razem trafią oni już do normalnego więzienia. Oczywiście, nawet o te 7% warto walczyć. To jasne. Rodzi się jednak inna myśl – może zawsze będzie to tylko 7%, niezależnie od tego, jak dobrze, jak sprawnie będzie przebiegać resocjalizacja, może po prostu jest coś zakodowanego w tych chłopcach, jakaś skaza, której nie da się zmyć, która nieuchronnie prowadzi ich do zguby, skaza, którą ma w sobie każdy Rosjanin.

III Festiwal Filmów Rosyjskich
„Sputnik nad Polską”
Że nie jest to jakaś myśl z kosmosu
, albo chociaż z Kosmodromu, przekonują opowieści podpisane już przez samych Rosjan. Na zakończonym niedawno festiwalu „Sputnik nad Polską” cierpienie, stupor i beznadzieja tworzyły jedną konstelację, którą można było odnaleźć praktycznie w każdym filmie. Wyglądało to tak, jakby reżyserzy uparli się, by wtrącać swoich bohaterów w głęboki loch, ciemną noc.

Angelina z „Bajki o ciemności” Nikołaja Chomeriki nie dość, że dnie spędza na wyrywaniu małych dzieci z ramion ich zapitych rodziców, to jeszcze po powrocie do domu nie może liczyć na żadne ukojenie, wsparcie, jakikolwiek gest. Na Angelinę w domu nikt nie czeka. W „Bączku” Wasilija Sigariewa sytuacja jest odwrotna – tu mała dziewczynka bezustannie czeka na swoją matkę, która jednak woli towarzystwo szemranych facetów i wódki. Czekanie nic nie daje, więc córka postanawia pobiec za swoją matką, ta jednak, gdy tylko dostrzega jej ruch, zaczyna uciekać. W „Dzikich polach” Michaiła Kałatoziszwilego i „Kamiennym łbie” Filippa Jankowskiego też się czeka. Tym razem czekają mężczyźni. Pierwszy jest lekarzem, drugi – zawodowym bokserem. Obaj czekają na swoje ukochane, na dodatek w brudzie. Kolejno: w zbitej z dykty chacie na kazachskim stepie, pośród zgrai szalonych, biednych, zamroczonych alkoholem chłopów, i w zaplutej kamienicy, znajdującej się w ponurym, wilgotnym mieście, opanowanym przez alfonsów i mafiosów. Nie doczekają się.

Oczywiście to nie tak, że całe kino rosyjskie tapla się wyłącznie w tego typu nastrojach i barwach, pewnie są jakieś wyjątki, ja ich jednak nie znam. I znów pojawia się poczucie, że blisko temu wszystkiemu do perwersji. Ci wszyscy oglądani przez nas bohaterowie są jak Rozumow z „W oczach Zachodu” Conrada – wyglądają jak ludzie, którzy najpierw sami sobie wbili nóż, a potem przyszli do nas i na naszych oczach zaczęli go obracać w ranie. Rosyjscy filmowcy wyraźnie chcą, byśmy patrzyli na ten spektakl. Dlaczego? Co nam chcą w ten sposób zakomunikować? Że „im ciemniejsza noc, tym gwiazdy jaśniej świecą”?

Kontakt z opowieściami o Rosji nie daje wyjaśnienia, nie pozwala odkryć idiomu rosyjskiej duszy, zrozumieć, dlaczego jest, jak jest. Im więcej filmów, im więcej książek, tym więcej tylko człowiek gromadzi w sobie okrutnych, dramatycznych obrazów ludzkiej krzywdy. To po prostu kolejne warianty tego samego zdjęcia przedstawiającego „przymarzniętą kałużę błota”.

Do niczego konkretnego nie prowadzą też ci, którzy z zawodu nie są reporterami ani filmowcami. Nie przekonuje Mikołaj Michajłowski, który pisze, że „główną cechą Rosjanina, utrwaloną w narodzie rosyjskim – jest bezustanne dążenie do cierpienia”. Wszystkiego nie wyjaśnia z pewnością również Richard Pippes, tak drobiazgowo opisujący wiszące nad Rosjanami fatum samowładztwa, paraliżujące i ubezwłasnowolniające zwykłych ludzi. Nawet kapitalny, natchniony esej Cezarego Wodzińskiego „Trans, Dostojewski, Rosja” chyba nie jest odpowiedzią, choć trzeba przyznać, że jego siła przekonywania jest ogromna.

Idąc za Wodzińskim, można się zastanawiać, czy dzisiejszy dramat Rosjan nie jest dzieckiem Roskoła, czyli zamętu, który był następstwem wielkiej Smuty i doprowadził do tego, że opozycje organizujące życie człowieka (życie i śmierć, łaska i zguba, zbawienie i potępienie) totalnie się przemieszały. „Zamęt powoduje – pisze polski filozof – że spolaryzowane bieguny nie tylko zbliżają się do siebie, tracąc tożsamość i autonomię, ale też określająca je relacja przeciwieństwa staje się wewnętrznym składnikiem każdej strony opozycji”. I zaraz dodaje: „Deregulacja i – w efekcie – tranzytywność wymienionych porządków (…) pozwala się sprowadzić do dziejowego demontażu jednej, konstytutywnej dla chrześcijaństwa różnicy – różnicy między dobrem a złem (źródłowej różnicy aksjologicznej)”.

Gdy jednak wchodzimy na tak wysoki poziom abstrakcji, od razu znika nam z oczu pojedynczy człowiek, choćby taki jak ojciec czternastoletniego Toli z dokumentu „W czterech ścianach”. Ten czterdziestoletni mężczyzna, o zmęczonej twarzy i zagubionym wzroku, któremu na świecie pozostał już tylko syn, godzinami wysiaduje na małym taborecie albo robi obchód po swoim zapomnianym przez wszystkich królestwie – niszczejącym, wziętym w siły inercji, gospodarstwie. Ojciec, który poświęcił wszystko dla swojego dziecka, nie pyta, dlaczego Tola popełnił zbrodnię i zabił człowieka. Nie krzyczy, nie złorzeczy. Pokornie podporządkowuje się losowi. I czeka, aż syn marnotrawny powróci. Doprawdy trudno zmieścić tego heroicznego człowieka w tych wszystkich opisanych przez Wodzińskiego deregulacjach.

Jeśli już gdzieś można by go ulokować, to raczej obok kobiety z „Imperium” Kapuścińskiego. Jest w nim kapitalny fragment, który warto przytoczyć w całości: „Jak się żyje?, zadałem najbardziej banalne i idiotyczne pytanie, ot, żeby jakoś podtrzymać rozmowę. Babcia wyprostowała się, wsparła ręce na trzonku miotły, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się nawet i powiedziała rzecz, która jest samym sednem rosyjskiej filozofii życia: Kak żywiom?, powtórzyła z namysłem i dodała głosem, w którym była i duma, i determinacja, i cierpienie, i radość – Dyszym!”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.