Starsza kobieta idzie do lasu, rozkłada kocyk pod chmurką, włącza przenośne radio, siada wygodnie, wygładza spódnicę, wyjmuje z torebki rewolwer i jedną kulę, kulę wkłada do komory. Żadnego zbędnego gestu, żadnych krótkich oddechów, trzęsących się rąk, wszystko zaplanowane od początku do końca – oto Olive Kitterindge (McDormand). Zanim samobójczyni pociągnie za spust, albo może w ostatniej chwili się rozmyśli, Cholodenko przeskakuje do przeszłości – do domu Olive, do szkoły, w której pracuje, do jej męża, syna, potencjalnego kochanka i ulubionej knajpy, gdzie grana przez Marthę Wainwright lokalna szansonistka śpiewa przy fortepianie niewesołe piosenki.
Z serii epizodów wyłania się początkowo dość jednoznaczny portret kobiety – Olive Kitterindge to zołza. Za nic nie przeprasza, wszystko wie najlepiej, jest mściwa, kłótliwa, apodyktyczna, ma niewyparzoną gębę, syna tłucze po twarzy, męża bezustannie podszczypuje i upokarza. Mąż, Henry Kitteridge (Jenkins), jest natomiast aniołem: uśmiechnięty, uczynny, wyrozumiały, porządny. Młodej wdowie kupi kotka, potrzyma drzwi komuś, kto wychodzi ze sklepu z ciężkim koszykiem, żonie zawsze przyniesie rocznicową kartkę. Kartka zazwyczaj jednak ląduje w koszu.
Piekło, wojna, masochizm? I tak, i nie. Prezentowane przez Cholodenko sceny z życia małżeńskiego są zbyt pojemne, by zmieścić je w jednym schemacie. Miejscami ma się wrażenie, że ta dwójka nigdy nie powinna być ze sobą, miejscami, że wypracowała wręcz idealny model związku oparty na bezwarunkowej akceptacji. Raz wydaje się, że on jest zwyczajnie głupi, a ona nadzwyczaj niedobra, raz, że obydwoje są po prostu ekscentryczni, choć w swym ekscentryzmie bardzo różni.
Akcja rozgrywa się w małym miasteczku w Nowej Anglii: miasteczko jest urocze. Urocze, ale też zdecydowanie dziwne: zaludnione przez wariatów i wariatki, niewydarzone ekspedientki i nieogolonych alkoholików, którzy rzucają cytatami z wierszy Johna Berrymana. Ich losy przecinają się z życiem Henry’ego i Olive, komplikują je: czasem dzieje się to w sposób ledwie zauważalny, czasem dochodzi do prawdziwego czołowego zderzenia. Chodolenko potrafiła utkać z tych kilkunastu historii mocną pajęczynę; atmosfera serialu bezustannie gęstnieje i niezauważalnie się rozrzedza, reżyserka wrzuca widza w objęcia absurdu, by za chwilę poprowadzić go na skraj melancholii.
Cała opowieść rozpięta jest na przestrzeni kilkudziesięciu lat – bohaterowie starzeją się, opadają z sił, ich dzieci rosną, buntują się, wyfruwają z gniazda, zrywają kontakt, telefon przestaje dzwonić. Przeszłość zaczyna coraz bardziej ciążyć, coraz jaśniejszym staje się fakt, że to ona kieruje poczynaniami wszystkich. Z czasem żal bohaterów, że kiedyś czegoś nie zrobili, rośnie – proporcjonalnie do strachu, że kiedyś mogą stać się kimś, kim nigdy nie chcieli być, kimś na podobieństwo swoich rodziców.
Oglądając „Olive Kitteridge”, można rzeczywiście zrozumieć, dlaczego niektórzy tak silnie lansują tezę, jakoby współczesny serial stawał się odpowiednikiem starej XIX-wiecznej powieści. Całość wydaje się zanurzona po uszy w literaturze, z jedną różnicą: nie jest to literatura przeszłości, „Olive Kitteridge” bliżej do Alice Munro i Jane Bowles, dwóch niezrównanych portrecistek kobiet.
„Olive Kitteridge”, reż. Lisa Cholodenko.
USA 2014, premiera 10 listopada 2014
Olive rośnie, zagarnia kolejne fronty, zmienia się na naszych oczach: nie zostaje kochanką, wariatką, rozwódką; zostaje opiekunką, babcią, wreszcie emerytką. Oczywiście, ciągle jest niewyżytą choleryczką, podającą na obiad zawsze zielony groszek do mięsa, skłonną do tego, by w każdej chwili zgotować komuś piekło, dążącą do tego, by udowodnić wszystkim małomiasteczkowym konformistom i czcicielom świętego spokoju, że są w gruncie rzeczy mali, śmieszni i zwyczajnie głupi. Ale ta maska z czasem opada. Kryje się pod nią ktoś inny – związana społecznym gorsetem, niezależna kobieta, która szuka swojego miejsca w świecie i równocześnie bardzo boi się wszelkich zmian. Pod warstwą cynizmu ukrywa swój smutek, nie zna siebie, ale i wie wszystko najlepiej, ma nieustające problemy z ludźmi, ale nie potrafi bez nich żyć. Frances McDormand pokonuje ten uczuciowy slalom gigant tak, że trudno oderwać od niej oczy. Gdy jej bohaterka osiąga wreszcie metę, a wraz z nią spokój, nie ma się wrażenia, że to tanie sentymentalne kłamstwo. Należało się jej, po prostu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.