Pedro Almodóvar jeszcze niedawno rozdawał karty, dziś już niekoniecznie. Na jego nowy film czeka się z umiarkowaną ekscytacją, tak jakby mało kto wierzył, że to, co działało jeszcze kilkanaście lat temu – we „Wszystko o mojej matce”, „Złym wychowaniu” czy „Porozmawiaj z nią” – mogłoby udać się raz jeszcze. Czemu tak się dzieje? Tak bardzo zmieniły się mody czy może Hiszpan poszedł w złą stronę? A może chodzi po prostu o to, że nie da się przeskoczyć siebie? Stawiałbym na to ostatnie, co potwierdza „Julieta”. Trochę autoparodia, trochę autoplagiat.
Almodóvar poleruje tu zawzięcie swoje znaki firmowe i fetysze. Jest na przykład dużo czerwieni: film zaczyna się od zbliżenia na falującą majestatycznie czerwoną sukienkę, następnie pojawia się czerwona ściana, czerwony magnes na lodówce, czerwone auto, najpierw jedno, potem drugie, i jeszcze z dwa worki innych czerwonych rzeczy. Ta ostentacyjna gra w kolory służy tylko temu, by odwrócić uwagę widza od fabuły, temu samemu służy zresztą cała ta rewia pięknych przedmiotów. Podczas seansu kolega cały czas relacjonował mi do lewego ucha: patrz, jaka ładna popielniczka, patrz na tę kurtkę w czerwoną (!) kratę albo na tę koszulę nocną w ładny deseń. Nie pozostawałem mu dłużny, chociaż muszę przyznać, że w największe zdziwienie wprawił mnie majestatyczny, sfotografowany w zwolnionym ujęciu jeleń, który zimową nocą odwrócił głowę w kierunku podróżującej pociągiem głównej bohaterki. Gdy go zobaczyłem, czekałem już tylko na gajowego. Zamiast gajowego pojawił się przystojny rybak, właściciel trzech łodzi, mąż żony, która od kilku lat leży w śpiączce, co jest straszne, ale równocześnie wygodne – oczywiście tak dla kochanków, jak i samego reżysera.
„Julieta”, reż. Pedro Almodóvar. Hiszpania 2016, w kinach od 2 września 2016Almodóvar tam, gdzie nie może, zaraz śle kostuchę – śmierć goni śmierć. Ktoś powie, że to po prostu ekonomia wypowiedzi, umiejętność opowiadania skrótem. Mnie się zdaje, że jednak raczej łatwizna. Umiera jedna małżonka, druga małżonka, jedna kochanka, jeden kochanek, jeden pasażer z pociągu, jeden wnuczek. Między kolejnymi zgonami są pozorowane uczucia i sytuacje: kłótnie, radości, depresje, które jakoś nie mogą się rozwinąć, tak jakby wszystko i wszystkich paraliżował cień końca. I choć Julieta cały czas coś robi: opowiada o mitologii, rodzi dziecko, droczy się z gospodynią, odwiedza ojca, ślęczy nad książkami, podróżuje pociągiem, siedzi oparta o murek, pisze pamiętnik, rozsypuje prochy w morzu, to tak naprawdę stoi w miejscu. Nie jest żadnym Odysem, którym tak bardzo się fascynuje, nie wyrusza w nieznane morze – gdy tylko odbija od brzegu, autor „Złego wychowania” od razu ją zawraca. I może dlatego „Julieta” okazuje się kinem tak bezpiecznym i ospałym, pozbawionym energii.
Kiedyś bohaterowie Almodóvara grali o wysokie stawki, w ich zachowaniach było coś irracjonalnego, niepokojącego, nierzadko dwuznacznego. Julieta, cóż, żyje w pięknych miejscach, na naprawdę niezłym finansowo poziomie, wśród pięknych ludzi. Od początku wiadomo, że włos jej z głowy nie spadnie, że szczęśliwa dobije do mety. Trasy, która do niej prowadzi, nie znaczy prawdziwy trud, żadna nieprzyjemność – nawet stwardnienie rozsiane wygląda w filmie jedynie jak grypa – więc ciężko się tą całą sytuacją przejąć. A w końcu o co innego może chodzić w melodramacie, do którego tak obsesyjnie odwołuje się tu Hiszpan, jeśli nie o to?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.