„Jeśli kogoś interesują fakty, niech sobie kupi książkę telefoniczną. Mnie w kinie interesuje ekstaza prawdy” – mówił ze zwykłą dla siebie emfazą Werner Herzog w dokumencie „Uchwycić rzeczywistość” Pepity Ferrari (film można zobaczyć na ninateka.pl). Jego może i tak, ale raczej nie wszystkich. Dziś liczą się właśnie fakty. Nie widziałem w tym roku na Against Gravity Film Festival specjalnie wielu wyrafinowanych formalnie filmów, które dotykałyby jakichś tajemniczych miejsc w człowieku, goniły za tą ekstazą. Po obejrzeniu „Człowieka” Yanna Arthusa-Bertranda myślę sobie, że może to i dobrze. Film Francuza to projekt-potwór, projekt-życia, projekt-świat. Efekt 2000 rozmów, wycieczek do 60 krajów, w których ludziom zadawano ten sam zestaw 40 pytań. Arthus-Bertrand, autor cyklu fotograficznego „Ziemia widziana z lotu ptaka”, lubi patrzeć na świat jak na doskonałą układankę, lubi widzieć w przepływającej energii jakiś wzór albo szlaczki, które powstają z ujętych w kadrze przedmiotów. Żeby je dostrzec, musi z kamerą wystrzelić co najmniej w chmury, stamtąd jednak trudno powrócić na ziemię i wsłuchać się w ludzi. Żeby się w nich wsłuchać, trzeba zmienić skalę z tej astralnej na tę codzienną – Arthus-Bertrand tego nie umie. I tak rodzi się kicz.
Czasami lepsze są zwykłe fakty: kilku ekspertów posadzonych przed kamerą, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia, jakaś scena z konferencji prasowej, wizyta w fabryce robotów, w której buduje się następców Messiego, samosterujące samochody i maszyny do podboju Marsa, albo w dżungli, gdzie mieszka kilka rzadko spotykanych małp. Herzog w swoim najnowszym dokumencie „Lo i stało się. Zaduma nad światem w sieci” nie jest nawet blisko „ekstazy prawdy”, jego film jest zestawem krążącej w chmurze opowieści o tym, czym jest internet (jest: czymś wynaturzonym; czymś, co daje upust ludzkiej podłości; czymś, co symbolizuje przyszłość; czymś, co nas nieustannie śledzi; czymś, co jest początkiem końca), ale równocześnie można się z niego sporo dowiedzieć. Udało się Herzogowi zagonić przed kamerę ciekawych ludzi: naukowców, którzy unikają fal elektromagnetycznych, i naukowców, którzy łaskoczą duszę autora „Stroszka”, ostatniego niemieckiego romantyka, mówiąc mu, że komputery nigdy nie będą robiły tak dobrych filmów jak on. „Oczywiście, że nie”, odpowiada Herzog.
Louie Psihoyos w „Ginącym świecie” wziął sobie za temat ekologiczną katastrofę. Reżyser skacze z jednego zakątka Ziemi na drugi i dokumentuje ten skandal, przytacza kolejne fakty, by w ostatniej scenie urządzić wielki happening z wyświetlanymi na ścianach wieżowców wizualizacjami wymierających gatunków i zostawić nas z sentencją tybetańskiego mnicha: „lepiej zapalić świecę niż przeklinać ciemność” – oraz adresem strony, na której można wziąć udział w kampanii społecznej. W „Facebookistanie” Jakob Gottschau bierze na warsztat szemrane praktyki słynnego portalu społecznościowego. David Bernet w „Demokracji” pokazuje machinę biurokratyczną Brukseli, fascynujący proces negocjowania ostatecznego kształtu europejskiej ustawy o ochronie danych osobowych, w którym ścierają się przeróżne siły: zieloni z ludowcami, idealiści z pragmatykami, politycy z lobbystami. Bernet udowadnia, że nawet z takiego tematu można zrobić kino. „Demokracja” to nie tylko fakty i wiedza na temat mechanizmów, to także lekcja pokory wobec powszechnie pogardzanych polityków i samego politykowania.
Ciekawy jest też przykład filmu „Wujek Bernard – lekcje innej ekonomii”. Richard Brouillette zmontował go z materiałów, które kiedyś częściowo wykorzystał przy innym filmie – zapisów rozmowy z Bernardem Marisem, ekonomistą i dziennikarzem „Charlie Hebdo”, który zginął w zamachu na paryską siedzibę redakcji. W filmie nie ma nic poza tą rozmową, poza jednym statycznym czarno-białym kadrem i umieszczonym w jego centrum Marisem, opowiadającym o tym, czym jest dzisiajszy kapitalizm. To, że jest to opowieść tak wciągająca, jest zasługą publicysty „Charlie Hebdo”. Ten facet bez wątpienia znał znaczenie słowa „swada”.
Faceci, a w szczególności – faceci eksperci. Jakaś kobieta w formie paprotki, żeby nie było, ale ogólnie to morze gadających, rozprawiających, straszących, prorokujących, mądrzących się, zabawiających i zabawnych, popisujących się facetów. Oczywiście, to mogła być moja wina, że trafiałem na takie filmy, nie wydaje mi się jednak, żeby można było ułożyć zestaw dokumentów, w którym to faceci są paprotkami. Dominują oni i u Herzoga, i u Psihoyosa, a także w wyróżnionym „Dobrym Amerykaninie” Friedricha Mosera, opowieści o Williamie Binneyu, analityku z NSA oraz w „Ci, którzy skaczą” Moritza Sieberta, Estephana Wagnera i Abou Bakara Sidibé, choć to akurat zupełnie inny przypadek.
„Ci, którzy skaczą” (Nagroda Amnesty International) ma trzech autorów, ale tak naprawdę jest dziełem jednego: Abou Bakara Sidibé, uchodźcy z Afryki, który koczuje w marokańskim rezerwacie Gurugú, usytuowanym nieodpodal granicy z Hiszpanią. Dwóch europejskich filmowców przekazało mu kamerę, żeby nakręcił życie swoich współtowarzyszy. Sidibé, traktowany jako swój, łapie fantasyczne sceny, które układają się w obraz tej dziwnej, tymczasowej wspólnoty, zamieszkującej ziemię niczyją, obserwowanej przez noktowizory, pilnowanej, żeby nie przekroczyła granicy. „Tu jest jak w «Matriksie»” – mówi jeden z kolegów Sidibé, patrząc na podnoszącą się poranną mgłę nad obozem, senne osiołki i namioty pozbijane z byle czego.
W Warszawie jury nagrodziło główną nagrodą „Pod opieką wiecznego słońca” Witalija Manskiego. To jest dopiero Matrix, ale też żadne zaskoczenie – film w końcu opowiada o Korei Północnej. Manski zderza totalitarną architekturę z człowiekiem, ale wygrywa przede wszystkim cierpliwością, która pozwala mu wyrwać się spod kurateli oddelegowanych przez państwo służbistów, kontrolujących pracę dokumentalistów. Fantastyczna jest scena rodzinnego posiłku, w której ojciec przekonuje córkę o pożytkach płynących z jedzenia kimchi – córka nie tylko godzi się z nauką ojca, dorzuca jeszcze swoje argumenty na rzecz kiszonki. Obserujemy ten ładny, statyczny kadr, aż nagle z lewej strony wchodzi w niego dwóch smutnych panów z bezpieki, którzy zatrzymują akcję i aranżują ją na nowo tak, żeby było jeszcze ładniej. Całe to zdarzenie rejestruje kamera – prawdopodobnie smutni panowie nie zorientowali się, że Manski wcale jej nie wyłączył. Tego typu ingerencje ujawniają, że filmowana rzeczywistość jest tylko makietą, i to przerażającą, bo zaludniają ją ludzie, którzy wierzą, że to jest prawdziwy świat. Tej wiary nauczyli się w procesie prania mózgu, nieustannego powtarzania propopagandowych mądrości, których uczy się tu od małego. Ten mechanizm świetnie rozbraja scena, w której mała dziewczynka postawiona przed kamerą zaczyna płakać. Smutny pan, przestraszony, że to nie wyjdzie za dobrze przed kamerą, sugeruje jej, żeby przypomniała sobie jakiś wesoły wierszyk, to wtedy zrobi się jej lepiej na duszy. „Wierszyk” – mówi dziewczynka z nagłym błyskiem w oku, jakby ktoś co najmniej zmienił jej właśnie stare baterie na nowe – „zarecytować, prawda?”. I już po chwili leci z litanią ku czci Kim Dzong Una.
Wyróżnienie przypadło „Sonicie” Rokhsareh Ghaemmaghami. Podczas oglądania tej opowieści o afgańskiej dziwczynce, która uciekła z częścią rodziny do Iranu, przez cały czas nie mogłem się pozbyć wrażenia, że – tak jak w „Pod opieką wiecznego słońca” – zaraz ktoś wejdzie w kadr i powie: uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze. To pewnie dlatego, że historia opowiadana przez Ghaemmaghami jest zbyt piękna, żeby była prawdziwa (choć jest prawdziwa). Otóż Sonita marzy, żeby zostać raperką – chce nagrać płytę i zrobić karierę. I to jej się w zasadzie udaje, na przekór wszystkiemu: kulturze, która skazuje ją na milczenie, matce, która chce sprzedać ją za mąż, zamachom bombowym, biedzie etc. Sonita ostatecznie ląduje w Stanach w objęciach hollywoodzko uśmiechniętych Amerykanów w szkole dla młodych talentów muzycznych. Jej wideoklip ogląda w sieci pół miliona ludzi. Sama historia młodej raperki jest ciekawa, ale ciekawsza jest tu rola dokumentalistki – Sonita zna siłę kamery i umie się nią posługiwać, zmusza niejako Ghaemmaghami, by wzięła za nią odpowiedzialność, wciąga ją w swój świat, wytrąca z roli obserwatorki. Uzmysławia jej, że jak ją zabiorą znowu do Afganistanu, to reżyserka straci możliwość skończenia swojego filmu. Ghaemmaghami musi więc za nią płacić – wykupić ją czasowo od matki, opłacić jej podróż do Kabulu, pomóc w zdobyciu paszportu i nagraniu pierwszego klipu. Pakt, jaki dokumentaliści zawiązują ze swoimi bohaterami, ukazany jest tutaj w całej złożoności i dwuznaczności. „Sonita” pokazuje, że każdy na tym pakcie może wygrać – reżyserka zdobyć nagrodę na polskim festiwalu, jej bohaterka – amerykańskie stypendium.
Mogłaby to być dobra puenta do tekstu podsumowującego festiwal. Docs Against Gravity Film Festival jest jednak tak różnorodny i tak pojemny, że trudno go ogarnąć w całości. Bo jak ogarnąć i zsyntetyzować festiwal, na którym jednego dnia idzie się najpierw na film o trzech chłopakach, którzy przez całe dzieciństwo kręcili remake „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, potem wpada się na dokument o Levinasie, a dzień kończy się na apokalipsie według Herzoga?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.