Z pozoru najnowszy film Corneliu Porumboiu zatytułowany „Skarb” wygląda jak typowe dzieło współczesnego kina rumuńskiego, jakże hojnie nagradzanego w ostatnich latach na międzynarodowych festiwalach. To kolejna prosta historia o zwykłych, by nie rzec przeciętnych ludziach (w kinie rumuńskim raczej nie spotkamy queerów czy innych ekscentryków), opowiedziana w maksymalnie realistyczny, oszczędny sposób. Statyczna przeważnie kamera długo i uważnie obserwuje bohaterów w codziennych sytuacjach. Ich rozmowy są do bólu banalne, obracają się wokół najbardziej przyziemnych spraw (kredyt, ceny, rodzina, kłopoty dziecka w szkole etc.), choć akurat Porumboiu znany jest z tego, że potrafi wprowadzić do dialogów dyskretny humor. Raczej ospała akcja nie rozprasza się na wątki poboczne. Jednolita tonacja barwna trzyma się uparcie szarości i niebieskości. Brakuje muzyki i wszelkich innych atrakcji, które mogłyby odwrócić uwagę od bohaterów i ich historii. Historii rozgrywającej się w dzisiejszej Rumunii, ale mającej swoje korzenie w komunistycznej przeszłości kraju. A nawet jeszcze głębiej.
To wrażenie typowości wzmaga jeszcze fakt, że reżyser sięga po klasyczny motyw poszukiwania skarbu (nie przypadkiem film zaczyna się od czytania dziecku legendy o Robin Hoodzie). Domyślamy się, że w konfrontacji ze zgrzebną rumuńską rzeczywistością marzenia o bogactwie, nawet jeśli nie zostaną skompromitowane, będą musiały ulec daleko idącej weryfikacji. Jednak nie tak jest, jak się Państwu zdaje.
Rzeczywiście, do pewnego momentu wszystko rozgrywa się zgodnie z antyprzygodowym schematem. Do mieszkającego w bloku Costi (Toma Cuzin) – męża, ojca sześcioletniego syna – przychodzi jego sąsiad, Adrian (Adrian Purcarescu), by pożyczyć niemałą sumę pieniędzy na spłatę kredytów. Costi jednak nie może mu pomóc, gdyż sam ledwo wiąże koniec z końcem. Sąsiad ma więc dla niego inną, zaskakującą propozycję. Namawia Costiego, by pojechał z nim do miasta Islaz i tam pomógł odszukać skarb, który ponoć dziadek Adriana zakopał w ogrodzie rodzinnej posiadłości. Ewentualną zdobyczą (nikt nie wie, jaką postać ma ów skarb) podzielą się po połowie.
Dlaczego nasz bohater – który wydaje się człowiekiem spokojnym, zrównoważonym, nielubiącym się wychylać i narażać – godzi się na ten, cokolwiek niedorzeczny, pomysł? Przecież wymaga on od niego zainwestowania pieniędzy, których nie ma. Już samo wypożyczenie urządzenia do wykrywania metalu kosztuje fortunę. Ponadto, cała akcja jest właściwie nielegalna, gdyż wedle prawa, wszelkie znalezione w ziemi skarby należą do Skarbu Państwa. Trzeba je oddać odpowiednim organom, nie wolno ich przywłaszczać ani spieniężać.
Zasadniczą część filmu stanowi sekwencja, w której trzej mężczyźni (do Adriana i Costiego dołącza wynajęty na czarno wąsaty spec obsługujący detektor metali) łażą po ogrodzie i szukają ukrytego majątku. Maszynka wydaje co chwilę piskliwe dźwięki, panowie się sprzeczają, od czasu do czasu wykopią jakąś dziurę… I tak to się toczy. Tylko czekamy, kiedy z podwiniętymi ogonami wrócą do swych poczciwych żon, ciasnych mieszkań i niespłaconych kredytów.
Aż tu nagle… (w tym miejscu proszę Czytelników, którzy nie chcą znać zakończenia, by przestali czytać ten tekst, bo znowu będą mieli do mnie pretensje, że „spojleruję”). Skarb zostaje jednak odnaleziony i, co więcej, okazuje się, że nie jest to garść zardzewiałych monet. Porumboiu idzie jeszcze dalej i kończy swój film w iście baśniowy sposób, czyniąc z Costiego kogoś w rodzaju współczesnego Robin Hooda. Reżyser pragnie nam tym samym przekazać stary morał, że prawdziwym skarbem nie są ani pieniądze, ani złoto, ani kosztowności, lecz… No, właśnie, co?
„Skarb”, reż. Corneliu Porumboiu. Rumunia, Francja 2015. W kinach od 3 czerwca 2016Pozwolę sobie pozostać sceptyczny. Finał z zupełnie innej bajki niezbyt współgra z tzw. prawdą psychologiczną. Costi zgodził się na plan Adriana, bo marzył o tym, by wreszcie się odkuć, spłacić długi, podnieść stopę życiową. Inaczej nie ruszałby się z domu i dalej czytał dziecku piękne legendy. Reżyser szlachetnym gestem wyzwala Costiego z okowów egoizmu i niespodziewanie daje mu możliwość stania się herosem. Niewątpliwie, jest to zwieńczenie subtelnej gry historycznej, którą Porumboiu prowadzi z widzem. Miesza się w niej teraźniejszość z czasami średniowiecza, z okresem komunizmu, ale też z… Wiosną Ludów. To właśnie w Islaz w 1848 roku ogłoszono proklamację stanowiącą o niepodległości ziem rumuńskich i przyznającą równe prawa wszystkim obywatelom, w tym także mniejszościom – Żydom, Romom i innym. Fakt ten zostaje przywołany w jednym z dialogów filmu.
Proklamacja z Islaz, akt sprawiedliwości historycznej i społecznej, jest prawdziwym skarbem Rumunii – powiada Porumboiu. Skarbem zapomnianym dzisiaj, w czasach zachłannego kapitalizmu, nienasyconego materializmu i pogłębiających się nierówności. I dlatego też reżyser wykonuje w finale wspomnianą woltę (skądinąd woltę wykonuje również kamera, która wreszcie odrywa się od ziemi i spogląda w niebo), chcąc wpisać historię dwóch takich, co uganiali się za złotym runem, w znacznie szerszy kontekst. Porumboiu przełamuje także charakterystyczną dla kina rumuńskiego atmosferę pesymizmu, marazmu, stuporu. Ostatecznie, dzisiejsze czasy – choćby w porównaniu z ponurą dyktaturą Ceauşescu– nie są takie najgorsze, skoro nawet policja zachowuje się przyzwoicie. Obraz dzieci, które pojawiają się tu w ostatnich ujęciach, zawsze kojarzy się z „nadzieją na przyszłość”. Być może to one zbudują świat, w którym dla każdego starczy skarbów. Naiwne to przesłanie, nawet jeśli niepozbawione dobrodusznej ironii, niewątpliwie stanowi nowy ton w kinie rumuńskim, dotąd przyziemnym i wystrzegającym się wszelkich utopijnych miraży.