Myślenie o alternatywnej historii polskiego kina jest zarazem myśleniem o alternatywnej historii Polski. Pewnie, że gdyby historia Polski wyglądała inaczej, to inaczej wyglądałoby także polskie kino. Ale w drugą stronę? Czy gdyby inne było polskie kino, to inna byłaby też polska historia? Czy gdyby Wajda nie nakręcił „Człowieka z żelaza”, a przynajmniej nie nakręcił go w duchu narodowo-patriotycznym, to Solidarność przybrałaby znacznie bardziej progresywną postać? Czy gdyby nasi filmowcy nie ulegli w latach 90. mirażom neoliberalizmu, to żylibyśmy dzisiaj w innym systemie ekonomicznym, może bardziej sprawiedliwym? Czy gdyby zauważali istnienie mniejszości, to nie doszłoby do nagonki na LGBT+ i mielibyśmy przynajmniej związki partnerskie?
Nie wiem, może są to pytania śmieszne. Może krytykowi nie przystoi ich zadawać (ale przecież trącać przystojność). Tym niemniej kuszą. Kuszą do wykreowania alternatywnego świata, w którym oglądamy coś innego niż oglądaliśmy, więc też sami jesteśmy inni niż byliśmy, niż jesteśmy. Czegoś na kształt serialu Ryana Murphy’ego „Hollywood”. Serialu skądinąd nieudanego, bo zbudowanego na pobożnych życzeniach, a nie na głębokiej rewizji amerykańskiego kina.
Jeśli krytykowi nie wypada oddawać się takim spekulacjom, to naukowcowi nie wypada tym bardziej. Tak więc Sebastian Jagielski im się nie oddaje. Bada to, co było. Twarde fakty i realne filmy. Ale jego świetna książka wywołuje pragnienia wykraczające poza analizowany materiał. Wywołuje żal, że ta cała nasza Polska nie potoczyła się w inną stronę.
Wiele mówi już sam tytuł – „Przerwane emancypacje. Polityka ekscesu w kinie polskim lat 1968–1982”. O „emancypacji” i „ekscesie” za chwilę. Skupmy się tymczasem na słowie „polityka”, którego Jagielski używa z pełną premedytacją, dołączając do niego tak z pozoru niepasujący tu „eksces”. „Polityka” powiązana z „ekscesem” i „kinem” implikuje obraz kultury jako systemu naczyń połączonych, w którym wszystko wpływa na wszystko – polityka na kino, kino na politykę, polityka na eksces, ale i eksces na politykę. Nie da się z tej struktury wydzielić sztuki, by ustawić ją na ołtarzu, otoczyć dymem z kadzideł i ubrać we wzniosłe słowa. To znaczy da się, ale będzie to oszustwo, gdyż sztuka to także realpolitik, o czym czołowi gracze naszej kinematografii doskonale wiedzą, nawet jeśli próbują się zasłaniać wyższymi kategoriami moralnymi czy estetycznymi.
Podstawowy gest Jagielskiego polega na zrównaniu w książce filmów „mistrzów” i „nie-mistrzów”. Gest to radykalny, bo przecież nasze kino wciąż ma budowę hierarchiczną. Tymczasem Jagielski bierze na tapet i dzieła luminarzy, Andrzeja Wajdy czy Jerzego Kawalerowicza, i enfants terribles, czyli Grzegorza Królikiewicza i Andrzeja Żuławskiego, i twórców/twórczyń zapomnianych – Tadeusza Junaka albo Hanki Włodarczyk. Filmy z kanonu („Ziemia obiecana”, „Człowieka z marmuru” Wajdy), filmy swego czasu wzgardzone („Dzięcioł” Gruzy), filmy z pozoru dalekie od tematu książki („Trędowata” Hoffmana) i filmy wyparte z kinematograficznej pamięci („Płomienie” Ryszarda Czekały, „Pałac” oraz „Gry i zabawy” Junaka). Nie czyni między nimi żadnej różnicy, nie przesądza, które z tych dzieł było spełnione artystycznie, a które nie (bo też co to znaczy?). Jagielski szuka w nich potencjału. Potencjału niestety zmarnowanego.
Oczywiste zdają się za to daty, które wyznaczył sobie autor. 1968 – wiadomo, jakie miał znaczenie dla kultury zachodniej i polskiej historii. 1982 – stan wojenny, koniec rewolucyjnego wrzenia, a więc także koniec ekscesu, który zresztą już wcześniej zaczął być tłumiony, wyszydzany, cenzurowany, pacyfikowany. Gdzieś jeszcze on się tli, można doszukać się go we wspomnianych „Grach i zabawach” czy „Bluszczu” Włodarczyk; oba filmy powstały właśnie w 1982. Ale wiele mówiący jest już fakt, że przeszły niezauważone czy wręcz nieobejrzane („Gry i zabawy” nigdy nie trafiły na ekrany).
Czym więc jest ten „eksces”? Przekroczeniem reguł społecznych, obyczajowych, estetycznych, narracyjnych. „Eksces” jest gwałtowny, agresywny, wywrotowy. Ale też amorficzny, bo burzy stary porządek i niekoniecznie szuka nowego, gdyż każdy porządek jest wybiórczy, wyklucza i dyskryminuje, tłumi energię rzeczywistości, niweluje wielość perspektyw i doświadczeń. Stąd więc rwana, rozedrgana forma takich filmów jak „Gra” Kawalerowicza czy „Pałac” Junaka, ale także „Wesele” Wajdy, oparte na dramacie, który zawsze wydawał mi się dziełem niepojętym, chaotycznym, wręcz odrzucającym i grafomańskim, wbrew uwznioślającym i porządkującym interpretacjom narzucanym nam w szkole. „Eksces” to także eksces w sensie dosłownym – seksualny, obyczajowy, polityczny. To prowokacja, której celem jest wywołanie reakcji. Poruszenia, oburzenia.
Eksces – piszmy to już dalej bez cudzysłowu – odbywa się poprzez ciało, wyłamujące się nie tylko z okowów przyzwoitości, z reżimu dyscypliny, lecz także z obowiązującego układu społecznego. Dlatego Jagielski w centrum rozdziałów swojej książki stawia performansy kobiet – aktorek i gwiazd. Szaleńczy taniec na przyjęciu, taniec protest przeciwko oportunistycznej Warszawce Elżbiety Czyżewskiego we „Wszystko na sprzedaż”; szamotaninę w „Grze” Lucyny Winnickiej, która próbuje wyrwać się spod karcącego spojrzenia Gustawa Holoubka; orgiastyczną monstrualność Kaliny Jędrusik w „Ziemi obiecanej”; tupeciarską postawę chłopczycy Krystyny Jandy w „Człowieku z marmuru”; diwowski popis Violetty Villas w „Dzięciole”. Dokłada do tego kontekst, w jaki wpisany były wówczas owe gwiazdy. Antysemicką nagonkę (Czyżewska), pogardę wobec kiczowatego zjawiska (Villas), pozycję żony reżysera (Winnicka)… Autorami powyższych filmów byli mężczyźni, to oni prowadzili swoją grę ze zbuntowanymi kobietami. Potrafili jednak wtedy oddać im pole, wiedząc, że to one są siłą napędową filmów. Uwiąd twórczy „mistrzów”, którego świadkami byliśmy w późniejszych latach ich kariery, wiąże się więc z utratą energii seksualnej, z ostatecznym przesunięciem uwagi z kwestii erotycznych (niskich, podejrzanych, wstydliwych, niosących ryzyko kompromitacji) na kwestie godne i bezpieczne – ojczyzny, martyrologii, heroicznych męskich bohaterów.
Jagielski ukazuje także męskie performansy, w których dostrzega potencjał homoerotyczny, czasami skryty, lękliwy, ale wyraźny i niekiedy bluźnierczy. Chociażby Wojciecha Pszoniaka jako Jeszui w „Piłacie i innych” Wajdy i w tytułowej roli w „Diable” Żuławskiego. Generalnie, patrząc na role Pszoniaka, widać, że jest on najbardziej queerowym aktorem w historii polskiego kina. Aktorem, który właśnie poprzez ciało – poprzez gesty, sposób mówienia, przegięcie, nerwowość albo nonszalancję – podważał heteronormę, zaprzeczał temu, jak mężczyzna powinien wyglądać, jak powinien się zachowywać i poruszać. Czasami zaprzeczał w sposób dosłowny, vide ciotowski epizod w „Czterdziestolatku”.
Eksces może być celem samym w sobie, może być wybrykiem. Ale może też uruchamiać mechanizmy zmiany. Jagielski analizuje po śladach ekscesów polską drogę do emancypacji. Drogę, z której się cofnęliśmy. Udowadnia, że ekscesy tamtego polskiego kina miały wymiar emancypacyjny. A przynajmniej niosły obietnicę emancypacji – feministycznej, seksualnej, klasowej – obnażając feudalne, normatywne struktury, zagłuszane przez oficjalną propagandę, która czyniła z Polski Ludowej kraj postępu i równości społecznej. Czy jednak rzeczywiście naszych twórców interesowało to, co było przedmiotem fermentu na Zachodzie? Prawa kobiet i mniejszości, wyzwolenie seksualne, obalenie hierarchii społecznych? A jeśli tak, to dlaczego nie znalazło to dalszego ciągu? Dlaczego proces emancypacyjny został przerwany?
Można to tłumaczyć żelazną kurtyną, działaniami cenzury, nieprzychylną prasą, pruderią władz, lękiem przed Kościołem... Koniec polityki ekscesu zaczął się już u jej zarania, w owym pamiętnym roku 1968. Nie była to bowiem polityka wspierana ochoczo przez widzów, przez krytykę, o czynnikach oficjalnych nawet nie wspominając. Wreszcie też sami twórcy skapitulowali w obliczu realpolitik albo zmienili, tak jak Wajda, front, czego najlepszym dowodem przejście od buńczucznego „Człowieka z marmuru” do bogoojczyźnianego „Człowieka z żelaza”.
Ciekawe jest porównanie polskich losów reżyserów z tym, co zrobili za granicą. Żuławski wyjechał do Francji i tam nakręcił swoje najsłynniejsze skandalizujące filmy. „Powiatowa lady Makbet”, „Bramy raju” czy wspomniany „Piłat i inni” przez oficjalną „wajdologię” traktowane są jako dzieła marginalne, a i sam Wajda niechętnie do nich wracał. Kawalerowicz natomiast po bardzo źle przyjętej „Grze” swój kolejny film zrobił dopiero po paru latach, we Włoszech, kraju przecież też katolickim, w którym jednak bluźnił wtedy, w początkach lat 70., Pasolini, bluźniła Liliana Cavani, w najlepsze rozwijał się zacierający moralne granice spaghetti western, powstawały bezwstydne produkcje softporno i szokujące thrillery. W takich okolicznościach narodziła się „Maddalena”, film eksces, erotyk rozhuśtany formalnie i bezpośrednio wyrażający to, co w „Matce Joannie od Aniołów” trzeba było ubrać w wystudiowane obrazy i literackie dialogi. Takiego filmu Kawalerowicz zapewne nie zrobiłby w kraju. Gdy do Polski wrócił, to, znów po paru latach, nakręcił „Śmierć prezydenta” – dzieło godne i pozbawione kobiet, skupione wyłącznie na, ubranych od stóp do głów, mężczyznach prowadzących dysputy i gry polityczne.
To, co pisze Jagielski w „Przerwanych emancypacjach”, współgra z tezami zawartymi w innej wydanej niedawno książce, „Pęknięta solidarność. Inteligencja opozycyjna a robotnicy 1964–1981” Michała Siermińskiego (o którym było ostatnio głośno, bo oddał pieniądze z Nagrody Prezesa Rady Ministrów Aborcji bez Granic). Siermiński pokazuje, jak opozycjoniści roku 1968, tacy jak Adam Michnik – ci, którzy chcieli reformować system z pozycji lewicowych, marksistowskich – stopniowo, w latach 70. i 80. przesunęli się na pozycje konserwatywne, patriarchalne. Najważniejsze stało się wtedy dla nich zachowanie tkanki duchowej i jedności narodu, czyli tradycyjnych wartości i ugruntowanej hierarchii społecznej, w tym i klasowej, z inteligencją w roli przewodnika wspólnoty.
W „Przerwanych emancypacjach” Jagielski wspomina też o wydarzeniu niezwykle istotnym dla rozważań o zwrocie konserwatywnym polskiej inteligencji. O wyborze w 1978 roku Polaka na papieża. Pojawiła się wówczas figura Ojca, który przywoływał swoje dziatki do porządku, te zaś z zadziwiającym w gruncie rzeczy posłuszeństwem szybko porzuciły manowce ekscesu i emancypacji. Ścisły związek polskości z katolicyzmem stanie się odtąd coraz bardziej widoczny w polskim kinie, a wpływ Jana Pawła II nie tylko na polską politykę, ale i na kulturę będzie olbrzymi i długofalowy, trwa przecież do dzisiaj. Skądinąd, opis relacji między naszym kinem a Kościołem czy choćby analiza sposobów ukazywania w filmach postaci duchownych wciąż czekają na swojego badacza.
Sebastian Jagielski, „Przerwane emancypacje. Polityka ekscesu w kinie polskim lat 1968–1982”. Universitas, Kraków 2021Lektura książki Jagielskiego nasuwa kilka pytań mniej bajkowych niż to o alternatywną historię rodzimej kinematografii. Po pierwsze, czy doszukiwanie się ekscesu i emancypacji w dawnym polskim kinie jest w ogóle uprawnione? Czy to nie rzutowanie naszych marzeń, tęsknot i oczekiwań na twórczość, która nie może im sprostać? Gdy niedawno stanowczo oświadczyłem – niejako w proteście przeciwko zawłaszczaniu przez Kościół wyklętego kiedyś dzieła – że „Matka Joanna od Aniołów” jest filmem głęboko antyreligijnym, moja znajoma zauważyła cierpko, że cóż, nie jest to dzieło na miarę ekscesu i rewolty „Diabłów” Kena Russella, ale jak na „przybudówkę Watykanu” to i tak nieźle. Z drugiej strony, gdy kiedyś ogłosiłem, że w polskim kinie nigdy nie było miejsca na nienormatywną seksualność, inna znajoma uświadomiła mi, że owszem było, może na marginesie, ale z pewnością warto tych wątków poszukać. I tak właśnie postrzegam praktyczną rolę „Przerwanych emancypacji”. Trzeba odkopać to, co zostało pogrzebane i co jest nieobecne w oficjalnej wykładni dziejów polskiego kina. Nawet jeśli to coś istnieje w formie niepełnej, szczątkowej. Pozbierać mniejsze i większe okruchy i zastanowić się, dlaczego tylko okruchy ekscesów nam zostały zamiast konsekwentnie prowadzonej polityki.
Bo przeszłość przeszłością, ale czy obecnie polskie kino realizuje jakąś politykę ekscesu? Znowu w pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że nie, lecz po zastanowieniu nie jestem już tego taki pewien. Widać przecież eksces w filmach Agnieszki Smoczyńskiej, Kuby Czekaja, Krzysztofa Skoniecznego czy Łukasza Barczyka. Pisałem o nich dobrze albo źle; okej, raczej źle niż dobrze. Nie wypieram się tamtych ocen, ale też, wzorem Jagielskiego – mającego nade mną tę przewagę, że jako naukowiec, a nie krytyk, nie musi oceniać – porzuciłbym teraz chętnie tryb recenzencki na rzecz wskazania w twórczości tych artystów niepoprawnych elementów, tendencji i działań, które warto byłoby wesprzeć, podgrzać.
Tu jednak kolejna wątpliwość. Czy dzisiaj „polityka ekscesu” jest pożądana, w Polsce i nie tylko w Polsce? Czy ekscesy wciąż podniecają publiczność? Niekoniecznie. Albo też woli ona się do tego nie przyznawać. Skoro eksces jest przekraczaniem granic, to przecież także granic etycznych, a te muszą być teraz wyraźnie zaznaczone. „Ziemię obiecaną” oskarżano o antysemityzm, komedie Gruzy o homofobię. W czasach #MeToo głośno zrobiło się o nieetycznych praktykach na planach filmowych, o przemocy i seksizmie. Jestem jednak przekonany, że możliwy jest eksces etyczny, tzn. dokonywany w warunkach etycznych. To nie problem, jeśli tylko artysta zrezygnuje ze statusu demiurga, któremu wolno absolutnie wszystko. Większą przeszkodą jest, moim zdaniem, to, że współczesna widownia, zwłaszcza młoda, generalnie żąda określenia z góry wszelkich granic, odrzuca eksperyment i ambiwalencję. Chce prostej wykładni i jednoznacznego przekazu. Oddzielenia perwersji od „konsensualności”, afirmacji od potępienia, prowokacji od przesłania, słuszności od niesłuszności, zła od dobra. Podczas gdy eksces musi eksplodować znienacka, rozbić w proch systemy wartości, zamieszać i przerazić.
Eksces przejął dzisiaj Netflix, który w swoich serialach tematy tabu zmienia w dydaktyczne czytanki, gdzie mamy klarowny podział na „tak” i na „nie”. Mimo triumfalnych haseł niebinarności sądzę, że świat jest dzisiaj znacznie bardziej binarnym miejscem, niż był kiedyś. Przynajmniej pod względem aksjologicznym. Być może więc „Przerwane emancypacje” są wyłącznie książką historyczną. Być może emancypacje i rozbijanie starego porządku muszą się teraz odbywać za pomocą zupełnie innych metod. Być może już tylko mnie podnieca wywrotowość, która w gruncie rzeczy petryfikuje porządek oparty na tezie i antytezie. Ale też dlatego tamto polskie kino, niezbyt wywrotowe i nie do końca emancypacyjne, każe myśleć o działaniach, które kwestionują status quo, ale niekoniecznie je obalają. Które tworzą rozmaite drobne alternatywy wobec mainstreamu, ale nie mają zamiaru go podbić. To sposoby raczej partyzanckie niż rewolucyjne. A przecież w partyzantce zawsze byliśmy lepsi niż w rewolucji.