Marta Krześlak stwarza światy jak przekorna demiurżka. Na wystawę „Bal u plastyka” w Centrum Sztuki Współczesnej przygotowała scenograficzną dekorację z motywem podwodnego „Balu u plastyka”, wykonaną ręcznie w hołdzie dla tytułowego zawodu, w Galerii Szara Kamienica (ekspozycja „Ajaaoeho”) rysowała wizję „kryształowego pałacu, cieplarnianego ogrodu w miniaturze”, na „Stars Cry” w Gdańskiej Galerii Miejskiej wyczarowała krajobraz gwiezdnego uniwersum. Jej światy zapełniają rzeczy odzyskane, znalezione, zaopiekowane z czułością, czasem brzydkie, często niepotrzebne. Dziś powiedzielibyśmy, że mają potencjał, żeby szybko przekształcić się w śmieci. Artystkę interesują utracone marzenia, ratuje i gromadzi więc przedmioty skreślone przez współczesny pęd do wyrzucania.
Swoje mikroświaty Krześlak tworzy na dwóch płaszczyznach: przedmiotów porzuconych i zachwytu nad materią. Funkcjonalność rzeczy porzuconych nie gra roli, w rękach artystki stają się materiałem do ulepienia zupełnie nowych sensów, niezależnie od tego, jakie było ich pierwotne przeznaczenie. Zachwyt nad materią przejawia się zaś w odtwarzaniu i poprawianiu krajobrazów, lepieniu od nowa tego, co zobaczone, materializowaniu nieskończonej wyobraźni artystki. Jest też w sztuce Marty Krześlak beztroska, bezcenna wobec dominującej u młodych artystów powagi – umiłowanie kiczu, trochę bałaganiarstwa, pozostawianie po hasiorowsku obiektów samym sobie. Jeśli zaingeruje czas, warunki, w jakich prace są eksponowane, się zmienią, to naturalna kolej rzeczy. Nie ma też w jej sztuce ekonomicznej dominanty, potrzeby przedłużania życia obiektów wyłącznie dla wzmocnienia ich rynkowej wartości. Przyglądając się twórczości artystki, można odnieść wrażenie, że istotny jest dla niej moment, tu i teraz, a o sztuce myśli jak o sieci relacji, polegającej nie tylko na prezentowaniu obiektów, ale i na wpisaniu ich w przestrzeń, w której ożywają ściany i podłogi, a światła tworzą choreografię.
„Moving Things”, widok ekspozycji, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Anna Zagrodzka
W „Moving Things” jest inaczej. Przestrzeń pozostaje niepokojąco, jak na Krześlak, surowa. Ot, niezaaranżowana sala wystawowa Miejsca Projektów Zachęty, klasyczny white cube z atrakcyjną salą w piwnicy – zejście do niej stromymi schodami to przygoda sama w sobie. Wywoływany mechanicznie za pomocą uwidocznionej aparatury ruch obiektów jest dzięki temu na pierwszym planie. Ale pusta przestrzeń tylko na pierwszy rzut oka jest pusta. Wypełniona niewidocznymi ruchami powietrza, oddechami widzów i naturalnym światłem, staje się wręcz zatłoczona. W „Moving Things” artystka oddaje widzowi przestrzeń do wyobrażenia, nie narzuca koncepcji, proponuje za to ćwiczenie z patrzenia. Zgodnie z kluczem: rzeczy nie są tym, czym się wydają. To zaburzenie warunków poznania, jakie Krześlak funduje widzom, staje się szansą na nieograniczone zgadywanie i tworzenie własnych światów. „(…) Wydaje ci się, że to wschodzące słońce, a to mechanizm do otwierania garażu. Wydaje ci się, że to szum wiatru, a to wydychane powietrze. Wydaje ci się, że to twój dom, a to pudełko po rumianku”. „Jak zdecydujesz się patrzeć?” – pyta widza kuratorka, Monika Kopczewska.
Marta Krześlak, „Moving Things”
Miejsce Projektów Zachęty, kuratorka: Monika Kopczewska. Wystawa potrwa do 20 lutego 2022 roku
Marta Krześlak jest rzemieślniczką, tworzy obiekty ręcznie. Do licznych motywów powraca wciąż na wystawach. Resztki przedmiotów uwikłane w sieć/wir/kokon, metalowe obręcze, błyskotki zapowiadające wieczny karnawał oraz nieschowana, wręcz dumnie eksponowana aparatura kabli, dźwigni, mechanizmów, które ożywiają obiekty. Po co tworzyć iluzję, że ruch dzieje się sam? Na wystawie „Moving Things” widz musi być świadomy nie tylko samego ruchu, ale też tego, co go powoduje. Otwiera ją „Tornado”, kokon utkany ze srebrnego drutu. To właśnie pod nim artystka umieściła paczkę rumianku w torebkach, która równie dobrze mogłaby być domem. W sieć zaplątała błyszczące elementy folii, odpustowe wiatraki, zagubioną lotkę do badmintona. Tornado pochłania wszystko bezlitośnie. Ale czy przystrojona różową wstęgą bibuły sieć może być groźnym tornadem? Jej spokojny ruch wokół własnej osi zdradliwie nie zapowiada tragedii. Zaplątane w wir przedmioty nie są przypadkowe: lotka poruszana wiatrem, obracające się wiatraki, skrawki tak lekkie, że tańczą podnoszone wiatrem. Są tu precyzja i konsekwencja tematu. Obok „Wir”: obracające się serpentyny. Wraz z ruchem plączą się w warkocz, za to z daleka wyglądają jak deszcz spadający dużym strumieniem. W centralnym punkcie: „Wschodzące słońce”. Ten obiekt przypomina o projekcie „Słońca” Łukasza Radziszewskiego, który podczas festiwalu Narracje w Gdańsku chciał sprawdzić, co by się działo, gdyby słońce nie wschodziło i nie zachodziło. Słońce w Miejscu Projektów Zachęty porusza się, wprawiając w ruch połączone z nim błyszczące obręcze, orbitujące wokół jak małe planety. Konstrukcja, która „równie dobrze może być drzwiami od garażu”, ulepiona z odbijających światło hologramowych taśm, rzuca na ścianę cień – w tej przestrzeni słońce jest zawsze.
Jest w tych krążących obiektach coś z pierwotnego myślenia o świecie. Artystka odwołuje się do „Manifestu krystalizmu” Muhammada Hamida Shaddada, napisanego w 1976 roku w Sudanie, przełożonego na język polski przez Łukasza Jastrubczaka przy okazji wystawy „Kryształ” CentrumCentrum w Szczecinie. Jastrubczak we wstępie do tłumaczenia manifestu napisał, że krystalizm „(…) umożliwia nam spojrzenie na esencję rzeczy, utkaną z siatki zależności relacji, po to by za chwilę rozsadzić ją w kolejny pozór. Rzeczywistość jest według krystalizmu wynikiem transparentnych refleksów pozorów i esencji”. Innymi słowy: idea krystalizmu mówi o podwójnej, a czasem nawet nieskończonej naturze rzeczy, „rozbija narzucone przez autorytety formy i struktury. Rozmywa granice między państwami, przedmiotami, czasem i przestrzenią, materią ożywioną i nieożywioną”. Afirmuje przyjemność jako jedyną kategorię łączącą nas z rzeczywistością. A cała reszta jest „wynikiem transparentnych pozorów i esencji”. I dalej: „szkoła krystalizmu jest negacją uprzedmiotowienia przedmiotów”. To radykalna propozycja uwolnienia sensów, zaprzeczenia promowanej przez logikę konotacji. U Marty Krześlak do tej wieloznaczności dochodzi ruch, o którym w kontekście wystawy można myśleć jak starożytni – jak Arystoteles (ruch to ciągłe przemiany w świecie) albo Tales z Miletu (ruch to dowód na bycie żywym). Innym ważnym dla Krześlak aspektem jest cykliczność, „ruch wirowy jako uniwersalna siła rządząca światem”. Na poziomie wykorzystywanych materiałów cykliczność to tutaj także funkcjonowanie w zamkniętym obiegu rzeczy. Rzeczy zyskują nieśmiertelność, funkcjonując wiele razy, w różnych kontekstach.
Wspomnianą negację uprzedmiotowienia widać zresztą w instalacji znajdującej się w piwnicy galerii. Do sufitu artystka przymocowała dwie lampy, poruszające się po okręgu. Jedna z żarówek świeci stale, druga (neonowa, Marta Krześlak nie odpuszcza karnawału, choćby w akcentach) co jakiś czas zapala się i gaśnie kilka razy, jakby próbowała komunikować się z oglądającym alfabetem Morse’a. Jeśli spędzi się wystarczająco dużo czasu przy tej instalacji, być może uda się nawiązać kontakt z obiektem. Co powiedziałaby żarówka? Czy boli ją, kiedy świeci, czy czuje rozchodzące się po szklanych ściankach ciepło? Pod instalacją pięknie ujawnione kable, splątane dumnie nie kryją swojej obecności. Co to za pomysł, chować je pod listwami! Estetyka nasza codzienna zostaje tutaj zaprzeczona, minimalizm porzucony. W sąsiedniej sali, crème de la crème – wideo. Zapętlona, kilkudziesięciosekundowa projekcja rozpoczyna się od elementu znanego już widzowi z instalacji „Wschodzące słońce” (i analogicznych znanych z innych wystaw artystki jako powtarzający się motyw) – niebieskiej obręczy orbitującej po gwiezdnej konstelacji, przekształcającej się następnie w kwadryptyk: obraz wschodzącego i zachodzącego słońca, latawca na wietrze i krajobrazu oglądanego zza szyby pociągu. Ten przyjemny krajobraz przechodzi w zwielokrotnione kadry tańczącej w różnych przestrzeniach i kostiumach artystki. Kadry nakładają się na siebie, żeby kilkadziesiąt Mart wylądowało w czeluści kosmosu. Spoiwem – ruch i taniec.
„Moving Things”, widok ekspozycji, Miejsce Projektów Zachęty, fot. Anna Zagrodzka
Ale jeszcze słowo o scenografii. Jeśli założymy, że to ruch jest osią ekspozycji, scenograficzna pustka stanie się niemal materialnym jej elementem. Szukanie relacji między przedmiotami zgromadzonymi w sali wystawowej pozwala widzowi na dostrzeżenie ruchów powietrza, jego choreografia z kolei – szybkie przechodzenie obok przedmiotów – wprawia je w lekkie drżenie. Uważny widz złapie moment własnej sprawczości. Wszystko jest tu performansem. Jedyne, czego mi zabrakło na tej wystawie, to możliwość cielesnej interakcji z przedmiotem, dotyku, o który ta koncepcja aż się prosi. Choć delikatność materiału i mechaniczna precyzja zaplanowanych ruchów usprawiedliwiają niemożność ingerencji. Pozostaje zatem bezradność i tęskne wzdychanie do kuszącej materii. A co z widzem? Jeśli się uprzeć, to i siebie można tu ująć w kategorii obiektu. W przestrzeni „Moving Things” da się na chwilę zapomnieć o podmiotowości i skupić się na opakowanej i ukrytej mechanice własnego ruchu. Finalnie stawką wystawy jest oddanie rzeczom całej uwagi, uwzględnienie ich i zastanowienie się, choć przez chwilę, nad smutną jednoznacznością człowieka, który człowiekiem tylko na zawsze pozostanie.