Wcielenia
fot. Ludwik Lis

15 minut czytania

/ Literatura

Wcielenia

Rozmowa z Juliuszem Strachotą

Moi bohaterowie na ogół byli lubiani. Bardzo często zlewali się ze mną, zupełnie nad tym nie panowałem. W historii mojego pisania musiałem w pewnym momencie zabić siebie – mówi autor „Buddaland”

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA PAJĘCKA: Odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu w literaturze polskiej mało jest okazji do zabawy z książką, a ty właśnie napisałeś książkę prawdziwie przygodową, którą można by nazwać „literaturą atrakcji”.
JULIUSZ STRACHOTA: „Buddaland” wziął się z tego, że właściwie nie wyrosłem z książek Adama Bahdaja i z serii „Pan Samochodzik” Nienackiego. Od dziecka chciałem napisać książkę przygodową. Już wcześniej podejmowałem próby, ale mi nie wyszło. Przez długi czas bardzo ciążył mi autobiografizm, nie umiałem się z niego wydostać. Nadrabiając własny żywot, starałem się go uprzygodowić, szukałem tropów eksperymentalnych. „Turysta polski w ZSRR” był poprzedzony paroletnim eksperymentem dziwnej, ale zupełnie realnej podróży z przewodnikiem po Związku Radzieckim. Jego kontynuacja, z której dzisiaj nie do końca jestem zadowolony, „Krótka wycieczka na tamten świat”, powstała z potrzeby domknięcia historii, chociaż chyba za szybko ją dopowiedziałem.

„Buddaland” miał być odcięciem?
Za „Buddaland” zabrałem się na chwilę przed pandemią. Ta książka miała być wyzwoleniem, a okazała się strasznie trudna, trzeba było wymyślać rzeczy bez bazy. W pewnym sensie jest to moja pierwsza powieść. Pisałem ją długo, zawziąłem się, bo trudno było mi stworzyć opowieść bez wątku autobiograficznego. Nie mam też w sobie uczciwości, rzetelności, żeby napisać reportaż. Zawsze bazowałem na remiksie wydarzeń, które znałem. Tu tego nie ma.

I wydałeś ją u Wojtka Sokoła, w wydawnictwie Wydałem, którego „Buddaland” jest dopiero czwartą książką. To też aspekt przygodowy.
Duży związek ma z tym Wojtek Friedman, którego razem z Jakubem Żulczykiem trochę wspieraliśmy w wydaniu książki. Okazało się, że Sokół też chce go wesprzeć i założył wydawnictwo. To wydawnictwo powstało z kumpelskich, przygodowych pobudek i ma w sobie dużą lekkość. Z tej lekkości wynika na przykład to, że mogliśmy kilka miesięcy pracować nad okładką. Ostatecznie złożyło się to w bardzo fajną całość. Łącznie z formatem książki, który miał być kioskowy, taki jak „Saga o ludziach lodu”. Rysownik, który robił okładkę, jest zafascynowany plakatami „Indiana Jonesa” i „Star Wars”. To jest dopiero przygoda. W wydawnictwie też nastąpiła zmiana, dołączyła do niego Marta Syrwid, która jest świetną redaktorką i robiła ze mną też „Turystę polskiego w ZSRR”.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Mówisz o odklejeniu się od autobiografizmu, ale w „Buddalandzie” pojawiają się wątki, które mocno kojarzą się z Juliuszem Strachotą. Oczywiście buddyzm, ale też Otwock, który fotografujesz.
Otwock wziął się z riserczu do „Buddalandu”, więc kolejność jest odwrotna. Pamiętałem rejony linii otwockiej z dzieciństwa, kiedy jeździłem do babci do Falenicy. Zawsze była tam obecna opowieść o pani Gosowej, niani, która mieszkała w drewniaku i bała się, że Żydzi wrócą i jej ten dom zabiorą. Później Otwock uruchomił inne wydarzenia. W czasie pandemii wyprawy tam, z braku możliwości dalszych podróży, stały się formą medytacji. Ta książka jest dla mnie wyprawą, przygodą bez wychodzenia z domu. Czas moich realnych „wielkich wypraw” skończył się trzy lata temu. Teraz mieszkam na linii Otwockiej, trochę czuję się tu jak poza Warszawą, nawet przestałem jeździć do miasta.

Pisałeś w cyklu tekstów o buddyzmie dla „Przekroju”, że ta filozofia jest w twoim życiu od dwudziestu lat. Twoja książka przepuszcza jednak buddyzm przez grubą warstwę autoironii.
Mam poczucie, że nie da się być poważnym buddystą. Generalnie buddyzm to jest filozofio-nauka na współczesne czasy, odpowiedź na stres pracy w korpo. Budda wymyślił to dwa tysiące lat temu, a wszystko składa się w całość dzisiaj. Ale jest tu też coś, co może uwierać. Ja, tak jak większość osób na Zachodzie, rzuciłem się na cząstkę medytacyjną buddyzmu, która miała uspokoić umysł, sprawić, że pozbędę się lęków i problemów. W końcu zorientowałem się, że to tylko jedna część ośmiokrokowej ścieżki, która wiąże się przede wszystkim z etyką. Zacząłem mieć pewne wątpliwości, czy ja naprawdę chcę, mogę lub potrafię zostać człowiekiem religijnym. Dzisiaj moja odpowiedź jest taka, że nie potrafię i raczej nie jest mi to potrzebne, ale przechodziłem przez różne fazy. Fundamentem tej książki jest myśl, że nasze społeczeństwo wszystko standaryzuje: chce przede wszystkim produktywności i wiele aspektów buddyzmu przez to odsuwa na bok. Ale są w nim cząstki, o których łatwo zapomnieć się nie da, a jedną z nich jest reinkarnacja. Nie da się jej wprowadzić do kapitalistycznej duchowości, trudno ją sobie wyobrazić, zaakceptować i trudno opowiedzieć.

Projektowanie własnej reinkarnacji wzbudza we mnie od razu lęk. Obserwowałam bohaterów twojej książki i myślałam, że mają przerąbane.
Buddyzm jest też o tym, że „ja” jest iluzją, a reinkarnacja może być jednym z ćwiczeń na jego decentralizację. Strasznie mnie wkurzało, kiedy nauczyciele zen przechodzili od mierzalnych zestawów ćwiczeń do reinkarnacji i opowiadali ją w ten sam sposób co medytację – że jest, istnieje, i tyle. Zacząłem się zastanawiać, jak to działa, co jest między reinkarnacjami i czy kolejne wcielenie jest w zasadzie mną czy kimś innym? Kwestia tej cząstki, która się przenosi, jest fascynująca. W tekstach Dalajlamy przeczytałem, że między wcieleniami jest wiatr umysłu, ale to niewiele tłumaczy. Podszedłem do tego z zachodnim umysłem, chciałem odpowiedzi i tej odpowiedzi nie znalazłem. Irytowało mnie to i fascynowało. Reinkarnacja zaczęła mnie w końcu nęcić trochę jako bohater literacki. To była moja ambicja – żeby to ćwiczenie przenieść do książki.

I połączyć z historią o zarabianiu pieniędzy na kapitale duchowym?
W tej historii dodatkowo pojawia się fascynujący mnie wątek kapitalizmu inwigilacji, kapitalizmu nadzoru i tego, jak my w tym wszystkim funkcjonujemy. Jesteśmy trochę zdalnie sterowani i nie wiadomo, kto tym zawiaduje. Połączyło mi się tu kilka wątków, a przede wszystkim to, że w Dolinie Krzemowej medytują. W Google’u mają program do medytacji Search Inside Yourself i praktykują lepsze skupianie się na produkcji narzędzi, które mają nam przeszkodzić w skupieniu. Trenują uważność, żeby robić rzeczy, które zaburzają naszą uważność. Takich paradoksów jest mnóstwo.

Według amerykańskich raportów jednym z najmodniejszych trendów podróżniczych tego roku są podróże duchowe.
Ten trend wyrasta na stresie, obsługuje zestresowane miasta i korporacje. Fascynujące, że jest to sprzedawane jako rewolucja, podczas gdy stanowi zaprzeczenie rewolucji. Trenerzy uwagi wiją się, opowiadając, że spokój umysłu może być bazą do zmian. Ale nie zauważyłem zmian na świecie wynikających z czyjegoś spokoju umysłu. Tymczasem na wycieczki do Amazonii wyrusza się już nie po spokój umysłu, tylko po instant transformację. Jeśli siedzi się rok na Bali, to dopamina hula. Jest jakaś cząstka mnie, która by tak chciała: wyrywasz się ze wszystkiego, zyskujesz dystans, siedzisz w pozycji mędrca czy mędrczyni. A jeśli jeszcze na tym zarabiasz?

Juliusz Strachota, „Buddaland”. Wydałem, 268 stron, w księgarniach od grudnia 2022Juliusz Strachota, „Buddaland”. Wydałem, 268 stron, w księgarniach od grudnia 2022To scenariusz na dwa miesiące maksymalnie.
Ja bym się zanudził. Ale przecież są ludzie, którzy zarabiają na kursach online prowadzonych z plaży. Fascynuje mnie to, że wszystko już dzieje się w ramach nowych strategii marketingowych. Nie ma osoby, która ucieka do lasu w Tajlandii i nie nadaje stamtąd historii. Już nie musisz dokonywać wyrzeczeń, możesz mieć i oświecenie, i milion followersów na Instagramie, i hajs. Te rzeczy się nie wykluczają. To dychotomia, która dziwiła czterdzieści lat temu, kiedy Osho i paru innych poszli w tę stronę. Teraz normą jest opowieść, że pieniądze są duchowe, ale o tym by się przydała osobna książka.

Kilka dni temu przejeżdżałam obok rosyjskiej ambasady, pod którą stał mężczyzna ubrany w pomarańczowy strój tybetańskiego mnicha i bił w misę, odprawiając jakiś rytuał. Być może to był cosplay, ale skojarzenie z buddyzmem jest właśnie takie: pokój, empatia, powolność. W „Buddalandzie” główny bohater, Jacek, jest postacią dość okropną, zupełnie mu nie ufam.
Takie było moje zamierzenie, Marta Syrwid nawet trochę osłabiała mi tę postać. Dla mnie ten bohater też jest wkurzający. Jest jak książę Siddharta. Siddharta to postać złożona, natomiast jakoś zwykle nie zwraca się uwagi na to, że to w sumie facet, który opuścił żonę i dziecko, żeby szukać leku dla ludzkości. Są liczne historie ufundowane na tym micie. Nie wiadomo, czy mój bohater przed czymś ucieka, czy czegoś szuka. Fascynująca wydaje mi się niemożność rozgryzienia tego w ramach jednego istnienia. Dlatego chciałem obejrzeć drogę tego bohatera nie do końca z jego perspektywy, z tego wynika zakończenie książki.

A przywykłam lubić postaci twoich książek.
Moi bohaterowie na ogół byli lubiani. Bardzo często zlewali się ze mną i zupełnie nad tym nie panowałem. W historii mojego pisania musiałem w pewnym momencie zabić siebie. Więc dla mnie to jest pewna transformacja duchowa, choć nie trawię tego określenia. Bohater „Buddaland” jest straszny, ale na koniec okazuje się, że w jakiś sposób ma odebraną podmiotowość. Nie wiem, czy to sprawia, że da się tego bohatera nie lubić mniej.

„Buddaland” to kolejna twoja książka, której podstawą jest ruch. Daje obietnicę, że kiedy wyjdzie się z domu, ruszy się z miejsca, to można uwikłać się w przeżycie i przygody.
Znów wzięło się to z dziecięcej fascynacji, marzenia, żeby umieścić wydarzenia w dalekich krajach, trochę je skolonizować, tak jak kolonizowało je kino nowej przygody, James Bond czy seria o Bournie. Fascynował mnie schemat przeskakiwania po lokacjach, pewnej powierzchowności, prześlizgiwania się. Powtórzyłem to, pojechałem we wspomniane w książce miejsca, było przyjemnie. Napisałem już trochę książek, ale nadal mam momenty, kiedy zastanawiam się, jak pracuje prawdziwy pisarz, i pomyślałem, że ogląda miejsca, żeby je lepiej opisać, a potem pisze. Tak zrobiłem.

Wprowadziłeś też postaci z rozmaitych uniwersów teorii spiskowych, na przykład nazistów.
Bo kto nie marzy o nazistach w książce? Przychodzi taki moment, kiedy wreszcie możesz wykorzystać tych wszystkich nazistów oglądanych u Spielberga. Z kolei ostatnia gra, w którą grałem w życiu, to „Return to Castle Wolfenstein”, stąd wziął się Wałbrzych. Naziści, w których grałem, byli zmutowani. Trudno, żeby mi się to nie poukładało: do tego Himmler, który wierzył, że jest wcieleniem Henryka Ptasznika. Uznałem, że wreszcie jest okazja, że wreszcie mogę.

Juliusz Strachota

Napisał m.in. powieści „Relaks amerykański” oraz „Turysta polski w ZSRR”. Za tę drugą nominowany był do Nagrody Literackiej „Nike”. Razem z Jakubem Żulczykiem prowadził podcast „Co ćpać po odwyku”.

Czy będąc w Indiach, zobaczyłeś kawałek tej duchowej turystyki, którą później opisałeś?
Tak, jak najbardziej. W Dharamsali jest mnóstwo wiekowych już dziś hipisów, którzy odbywają reaktualizacje swoich pierwszych podróży. Spotkanie ich było jak podróż wehikułem czasu. Byli tam dziesiąty, dwudziesty raz, odbywali pielgrzymki do samych siebie, do czasów, kiedy wydawało im się to istotne. Ja mam tendencję reaktualizacyjną, fascynuje mnie wątek powrotu na tę samą ścieżkę, a tam zderzyłem się z tym, że ścieżka duchowa to wieczne wracanie do złotego wieku. I zgaduję, że te doświadczenia nie były na tyle transformacyjne, żeby później dać sobie spokój i zacząć żyć. Jak się raz wkroczyło na tę drogę, to można nią tylko łazić. Mnie z tej drogi wywaliło. Nie byłem w stanie się temu tak na serio poświęcić. Doceniam to, ale z czasem duchowość stała się dla mnie czymś wcale nie nieodzownym.

Ale chyba nie da się z tej drogi też całkowicie zejść?
Nie, zresztą mówi do ciebie człowiek, który ileś lat przesiedział na poduszce i nauczył się różnych technik medytacyjnych. Ale nawet nauczyciele buddyjscy mówią, że sam wgląd bez mądrości to jest nic. Trzeba studiować sutry, święte księgi.

Myślisz, że „Buddaland” to książka, która sprawdziłaby się jako pozycja dla młodzieży? Coś takiego jak „Pan Samochodzik”, o którym wspomniałeś?
Czas pokaże. Być może przez to, że ta książka została wydana u Sokoła, ma szansę trafić w trochę inne miejsca. Jeszcze tego nie wiem, oswajam się z tą sytuacją. To też moment, kiedy powoli rezygnuję z pisania, bo przestało to być dla mnie tak bardzo ważne.

Czyli pierwsza powieść jest też ostatnia?
Pisanie książek przez długie lata było dla mnie projektem tożsamościowym, choć o tym nie wiedziałem. Samo bycie pisarzem jest konstruktem, który skazuje na masę cierpienia. Przy okazji nominacji i nagród stajemy na jednym ringu, jesteśmy swoimi antagonistami i sobowtórami jednocześnie. Pojąłem wreszcie, że wkroczyłem na ring, który nie jest dla mnie. Dojrzało też we mnie to, że nie mam ambicji i potrzeb w kwestii bycia pisarzem. Obecnie fascynuje mnie bycie przedsiębiorcą. Mogę robić podcasty ludziom, których sam chciałbym posłuchać. Zorientowałem się, że służy mi bycie z boku, z tyłu i w cieniu, a na wiele lat wpakowałem się w coś, co wywołuje wiele stresu, którego nie potrafię udźwignąć. Wydawanie książek mnie po prostu stresuje. Nie chcę tego demonizować, bo ludzie mają większe problemy niż autorzy piszący książki. Kiedyś któryś pisarz powiedział coś, co utkwiło mi w głowie: że zawód pisarza jest dla niewielu osób, dla większości to hobby. I wierzyłem w to, że to jest hobby, ale to nieprawda. Hobby to siedzenie w ogródku, które uwalnia cię od oczekiwań i ambicji, a pisanie książek jest przedziwnym rozkrokiem, którego nie da się zaliczyć do czasu wolnego. Przestałem rozumieć, po co ja to robię. Jest przede mną jeszcze jedna zakontraktowana książka i wystarczy.

Odhaczyłeś marzenie o pisaniu przygodówki i możemy się rozejść?
Zrealizowałem to marzenie i mam poczucie spełnienia w tej kwestii. Przez lata pisania książek nic specjalnego się nie wydarzyło, nie dostałem wielkich nagród, nie dostałem wielkich pieniędzy, ale zrobiłem swoje.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.