Trumna z miętą i lodem
fot. Agata Rucińska

13 minut czytania

/ Teatr

Trumna z miętą i lodem

Anna Pajęcka

Zdaje się, że Róża z „Cudzoziemki” ma być w oczach widzów trochę ofiarą. Czy nią była, każda i każdy może odpowiedzieć w zgodzie z własnym sumieniem. Moim zdaniem tak. Czy celem spektaklu jest więc jej rozgrzeszenie?

Jeszcze 3 minuty czytania

W „Streamie” z TR Warszawa Katarzyna Minkowska pokazała się jako reżyserka, która ogarnia tematy trudnych relacji rodzinnych, a uwspółcześnianie literackich tekstów, które mają atrakcyjne dla tu i teraz toposy, wychodzi jej dobrze, nawet jeśli na warsztat bierze mit. Albo szkolną lekturę. Nie było zaskakujące, że to właśnie ta reżyserka wzięła się za „Cudzoziemkę” Kuncewiczowej. Nie było, bo rozplątywanie płaszczyzn w tym skomplikowanym, o dziwo niepokojąco kochanym przez pokolenie naszych matek dziele jest atrakcyjne dla współczesnej sceny, stanowi aktorskie wyzwanie, a jednocześnie ma bardzo aktualnościowy potencjał rodzinnej dramy z cyklu „żałuję macierzyństwa”. „Cudzoziemka” jest przecież w dużej mierze opowieścią o tym: o docieraniu do i wreszcie kształtowaniu się trudnej relacji matki z córką z całą kawalkadą postaci pobocznych w tle. Minkowska pokazała już, że relacje rodzinne, zawiłe i smutne, umie opowiadać. Poza tym ta powieść z dwudziestolecia tak naprawdę nie doczekała się w teatrze porządnej adaptacji. Zapisała się rola Haliny Mikołajskiej w spektaklu Teatru Telewizji (w scenariuszu Marii Komorowskiej) i adaptacja z Teatru Słowackiego w Krakowie, napisana, wyreżyserowana i zagrana przez Annę Lutosławską. „Cudzoziemka” jest niełatwa do wystawienia inaczej niż jako spektakl jednej aktorki, gdzie całą resztę postaci traktuje się jako tło do ekspozycji najważniejszej opowieści – o życiu Róży Żabczyńskiej. Minkowska, w duecie z dramaturgiem Tomaszem Walesiakiem, decyduje się na zabieg odwrotny – główna bohaterka nie stanowi centrum zdarzeń, znajduje się między istnieniem a znikaniem; pomijana, ignorowana, niewidoczna. Dosłownie: jest duchem.

Jestem koneserką dramatów rodzinnych na scenie i w literaturze, i można by pewnie szukać uzasadnienia dla tego upodobania po freudowsku, więc zanurzam się w bebechach wywlekanych u Kuncewiczowej z rozkoszą. I może dlatego już na wstępie do białej gorączki doprowadza mnie posługiwanie się przez twórców w opisie spektaklu tak wyświechtanym, że wręcz znaczeniowo przezroczystym, cytatem z Tołstoja, o wszystkich szczęśliwych rodzinach, które są nieszczęśliwe na własny sposób. Czy naprawdę od czasów „Anny Kareniny” w literaturze nie powstało żadne dzieło o konfliktach, na które można się powołać? „Cudzoziemka” sama w sobie jest tematycznym dziełem, nie potrzebuje konkretyzowania Tołstojem. Powieść Kuncewiczowej to wieloletnia lektura szkolna, dlatego nie zrobię spojleru, jeśli napiszę, że jej akcja kończy się wraz ze śmiercią Róży Żabczyńskiej – głównej bohaterki, matki, neurotyczki, której życie toczyło się głównie wokół niespełnionej miłości z czasów nastoletnich, nieudanej kariery muzyczki oraz własnej obcości ugruntowanej na zasłyszanym na berlińskim placu określeniu własnej cudzoziemskości. I faktycznie, jej obcość się przewija: pół-Polka, pół-Rosjanka, nie przynależy w całości. Literacka Róża jest postacią paskudną, z którą trudno empatyzować, choć powody przecież są, a jedyne szczere uczucie, jakim może darzyć ją czytelniczka, to nieufność. Można więc poczuć się jak naprawdę okropna osoba. 

Moment zakończenia w powieści to, mniej więcej, początek spektaklu. Róża, w tej roli Alona Szostak, już nie żyje. Za chwilę rozpoczną się uroczystości pogrzebowe, więc bohaterka znajduje się trochę pomiędzy – światem a zaświatem, sceną a widownią. Szostak po drugim dzwonku krąży, kategorycznie wskazując publiczności wolne miejsca – spektakl już trwa. Następnie siada na krawędzi sceny i rozpoczyna swoją opowieść. Narracja Róży oscyluje wokół jej zasług i zalet oraz krzywd, jakimi odpłacił się jej świat. Spektaklowa Róża na początku jest w swoim samouwielbieniu zabawna, nawet czuła, nikt jeszcze nie powiedziałby, że literacka wersja postaci służyła za studium kobiecej nerwicy. Gra Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego, kurtyna (kurtyna!, rzadkość dzisiaj, a jaka cudowna dla tych bardziej konserwatywnych miłośniczek teatru) odsłania się, jesteśmy w domu pogrzebowym. Bardzo eleganckim – prosektoryjne łóżko, na którym w domyśle spoczywa ciało, na nim stosy białych róż („dlaczego nie jej ulubione anemony”?), krzesełka dla żałobników, niebieska zasłona i ekran, który będą animowały aktorki i aktorzy, ale dopóki żadne z nich nie trzyma kamery, wizerunki marmurowych rzeźb przeplatają się na nim z pożegnalną fotografią zmarłej. Na scenę wchodzą kolejne postacie dramatu.

fot. Agata Rucińskafot. Agata Rucińska
fot. Agata Rucińska

Jest bezbarwny mąż – Adam (w tej roli Andrzej Szubski), znienawidzony, pogardzany i niechciany od lat, sprawca gwałtu, w efekcie którego urodziła się córka – na scenie zyskuje charakter. Nie jest przygarbiony, nie czołga się na kolanach, wyprostowany, smukły, pod rękę z towarzyszką, Inez Kwiatkowską (Barbara Krasińska jako Kwiatkowska w spektaklu jest Różą à rebours), gospodynią mokotowskiego mieszkania, do którego wyprowadził się, kiedy dorosły dzieci. Mówi zdecydowanym tonem, jest nawet oschły – na pewno nie przepraszający. Na pytanie córki o gwałt nie korzy się, nie przyznaje, odpowiada, że Róża często mówiła o rzeczach, które się nie wydarzyły. To mocny punkt spektaklu, który określa wyobrażenie autorów o postaci, Adam w oczach widzki od tej pory staje się zły.

Dramaturg, Tomasz Walesiak, wspominał, że „Cudzoziemka” to nie jedyny tekst, po który sięga, pisząc historię. Równie ważna jest autobiograficzna książka Kuncewiczowej „Fantomy”, która ujawnia wątki biograficzne w tej największej powieści pisarki. Po „Cudzoziemce” planowała napisać kolejną część rodzinnej sagi, a jej bohaterem miał być ojciec. Ostatecznie w 1952 roku ukazuje się „Leśnik”, ale jest o czymś innym niż losach Adama. Obsesja Kuncewiczowej wokół postaci rodziców wynikała z miłości toksycznej: „Rodzice tak przez nas [ją i brata – przyp. red.] ukochani, że żadne inne uczucie nie zdołało dorównać miłości (…) do tych dwojga niespełnionych ludzi” – pisała w „Fantomach”. Są więc na scenie i dzieci.

Cudzoziemka, reż. Katarzyna Minkowska, Teatr Polski w Poznaniu, premiera: 9 października 2021„Cudzoziemka”, reż. Katarzyna Minkowska, Teatr Polski w Poznaniu, premiera: 9 października 2021Michał Sikorski w roli dorosłego syna Władysława, nazywanego wciąż Władziem, podnosi spektakl o poziom wyżej i trudno nie dołączyć do zachwytów nad tą rolą. Wciela się w postać sztuczną, powierzchowną, rozpuszczoną, faworyzowaną przez matkę, którą kochał toksyczną miłością i której obawiał się jednocześnie. Ma styl gwiazdora, zupełnie zależnego od matki i jej opinii. Władzia postać jest w gruncie rzeczy tragiczna – toksyczna miłość do matki wylewa się ze sceny. Można powiedzieć, że jest drugą Różą, nawet słowa wypowiadane przez obecnego na scenie ducha matki powtarza na głos.

Jego żona Jadwiga, postać w książce dość nijaka, na scenie – tak jak Adam – zyskuje charakter. Twórcy jednak nie mogą zdecydować, czy Jadwiga jest oddaną żoną, co rusz poprawiającą włosy męża, wręcz jego cheerleaderką, gotową przynieść zapomniany przez organizatorkę fortepian na własnych barkach, czy może przejawia pełną emancypację, wygłaszając krytyczną mowę nad ciałem teściowej. Sam moment przemowy jest dziwnie łopatologiczny, chociaż doskonale zagrany przez Kornelię Trawkowską. Przebija się tutaj jednak słabość dramaturgii.

No i w końcu – jest Marta, niechciana córka, dziecko z gwałtu, w spektaklu głównie milcząca śpiewaczka operowa z sukcesami, próbująca zerwać z tą rolą narzuconą jej przez matkę. W tę postać wciela się Monika Roszko ze skręconą podczas premiery kostką, dzielnie ciągnąca kolejne przedstawienie w secie. Roszko nie ma szczęścia do postaci, wszystkie niepotrzebne w spektaklu wątki przypadają na jej udział, sama ma do zagrania rolę pomiędzy nastoletnią uczennicą a żoną i matką, co wychodzi dość bezbarwnie. Monolog Marty zamykający spektakl, jej rozmowa z mężem o trudnościach w małżeństwie, dialog z Michałem Bądskim, niespełnioną miłością matki, czytanie listów do męża (Mariusz Adamski) – wszystko to wątki, które niby mają scalać, ale tak naprawdę rozbijają narrację. „Cudzoziemka” uchodząca za powieść opierającą swój sukces na wielopłaszczyznowej konstrukcji postaci, ich psychologicznej głębi, w Teatrze Polskim zostaje z nich odarta i spłaszczona. Zachwyty Mike’a Urbaniaka, zwłaszcza nad postacią graną przez Roszko, są dla mnie kolejnym dowodem, że krytyka teatralna potrzebuje odświeżenia. Postać grana przez Roszko głównie wzdycha, mówi „ach” i robi dramatyczne półpauzy. Jeśli tak twórcy widzieli literacką Martę – mam na to niezgodę. No i jest jeszcze Michał (Michał Kaleta) – ukochany Róży, który zjawia się nie wiadomo właściwie po co, chyba głównie żeby powiedzieć Marcie, że warto odwrócić się i odejść tak po prostu od przeszłości. Jeśli to zdanie ma stanowić clue spektaklu – znowu się z tym nie zgadzam. Bo dlaczego nie zaufać widzom, że sami wyciągną ten wniosek? Poza tym, skąd wziął się tam nagle niewidziany od lat Michał? Dlaczego przyjechał po latach? Ostatecznie wyjaśnia, że Róża to była dla niego relacja bez znaczenia, a sama Żabczyńska przez lata napompowała historię ich miłości do tego stopnia, że pochowano ją z jego zdjęciem (a jednak przyjechał i przywiózł anemony!). Dlaczego twórcy wyobrazili go sobie jako pozera bez empatii? Zdaje się, że Róża ma być w oczach widzów trochę ofiarą. Czy nią była, każda i każdy może odpowiedzieć w zgodzie z własnym sumieniem. Moim zdaniem tak. Czy celem spektaklu jest więc jej rozgrzeszenie?

I tyle o postaciach. Może dużo, ale tekst wyjściowy opiera się na charakterach, nie ma tam wiele więcej, a więc dramaturgiczne słabości w ich konstruowaniu rzutują na całość przedstawienia. Byłoby jednak niesprawiedliwe pominąć mocne strony reżyserskie, które były – i przez to tworzy się dysonans w ocenie, trudność z uzgodnieniem ze sobą samą – aż tak dobre czy aż tak złe? Minkowska jest reżysersko sprawna, ma swoją rozpoznawalną już estetykę, w której dużą rolę odgrywają przedmioty. Na scenie Teatru Polskiego stół prosektoryjny jest pokryty kwiatami przykrywającymi gipsową maskę i stopę, na końcu aktorzy i aktorki rozbrajają dekorację, odbywa się symboliczny publiczny pochówek. Za sprawą kilku ruchów katafalk przekształca się w stół, gdzie postaci zasiadają do stypy. Świeckość wszystkich obrzędów imponuje. Szalone choreografie (Aneta Jankowska) z udziałem Władysława i Róży; rodzeństwo, Władzio i Marta, przepracowujące dawne konflikty schowani pod stołem – to perełki równoważące słabości. Aktorki i aktorzy krążący pomiędzy sceną a publicznością wychodzą poza teatralny podest, żeby podkreślić sceniczność życia Róży – w jej świecie teatralność była wpisana w codzienność, twórcy zdają się iść za tym motywem, pokazują teatr w teatrze (na przykład kiedy występująca na scenie Marta nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu, a aktorzy wmieszani w publiczność z zachwytem biją brawo). Poza wszystkim – po prostu spektakl jest estetycznie bardzo piękny.

Postać Róży u Minkowskiej – odwrotnie niż w poprzednich adaptacjach powieści – jest gdzieś z boku, próbuje wejść w przedstawiony świat, ale jest niezauważona, odtrącona, niewidzialna (bo przecież jest zjawą, duchem, który nawet już „po drugiej stronie” nie jest w stanie nie angażować się w życie bliskich). Przerzucenie akcentu na członków rodziny w zamyśle było szalenie ciekawą propozycją, w realizacji – wyszło słabiej. Może zabrakło czasu na wejście w postaci, może nie zadziałała metoda, może trzeba było zdążyć jednak na premierę, zanim zwichnięta kostka Roszko, zmiana jej stroju na coś, co przypomina szkolny mundurek latem i – pewnie też – dynamiki (tak podejrzewam) zepsuła tę postać? Zwłaszcza że energia między aktorami na scenie jest wspaniała – gorzej z wymianą tej energii z publicznością. Moc historii przejawia się w samotnym tańcu – tangu Róży, jest w tym pasja, żałość, ale i siła, która pokazuje, że nie ma w niej skruchy. I nie musi być. Zbędne jest więc rozgrzeszenie – literatura i teatr potrzebują złych charakterów, w tym także ofiar. Nawet jeśli planuje się inaczej, ostatecznie wszystkie oczy idą na Różę Żabczyńską. To pokazuje, że z „Cudzoziemką” się nie wygra, można ją ogrywać momentami farsy, ale z jakim efektem?