W ramach tegorocznej edycji Festiwalu Szekspirowskiego podobno udało się ochronić około 250 metrów kwadratowych bioróżnorodnego lasu. „Niech szumi dla nas i dla przyszłych pokoleń!”, ogłosili organizatorzy na bioarkuszach, które zamiast kwiatów wręczano na scenie twórcom po premierowych pokazach. Szare rolki były jednym z kuluarowych tematów – no bo co może mieścić się w takiej tubie? Dyplom? A może pieniądze? I choć to drugie byłoby miłe – o pieniądzach w kontekście sponsorowanych przez Festiwal Szekspirowski spektakli jeszcze będę wspominać – to las cieszy nas zbiorowo, pieniądze zaś to raczej indywidualna radość. 27 edycja festiwalu przewrotnie odbyła się pod hasłem „Cudowna jest głupota tego świata”. Przewrotnie – bo po obejrzeniu ciężkich festiwalowych propozycji mało kto radośnie zakrzyknie takie słowa. Uratowane drzewa tylko trochę tę głupotę świata osładzają.
Szekspirowski zaczęłam przedstawieniem „Podchodzisz moją samotność” w reżyserii Doroty Bielskiej w przestrzeni głównej, Gdańskim Teatrze Szekspirowskim. Rozglądam się po widowni, twarze te same co w poprzednim roku – miło. Nie jestem szekspirolożką, jestem tu teatralną turystką. W dodatku nie spoufalam się, nie biorę udziału w bankietach – w hotelu czeka na mnie pies, więc wracam grzecznie w porze spaceru, ale rozpoznaję weteranów, uśmiecham się. Jest lato, letni festiwal na miarę, naszych, teatrologicznych możliwości. Średnia wieku nadal taka, że nie jestem w sekcji senioralnej. Mówi się o szykowaniu Szekspira pod młodszych, w publiczności nie dokonała się jednak radykalna wymiana pokoleniowa. Ale jest szansa. Bardzo lubię ten festiwal i celebruję otwierający spektakl. W końcu lato, Szekspir, bar z daniami z ziemniaków ze zniżką dla uczestników festiwalu naprzeciw teatru, spektakle. I zatłoczone, potwornie drogie Trójmiasto, trzeba manewrować, żeby ominąć turystyczne cenniki.
Spektakl Bielskiej, wykonany przez grupę Teatr Razem, to luźna adaptacja 27. Festiwal Szekspirowski w Gdańsku, 26 lipca-6 sierpnia„Romea i Julii”. Zamiast zakazanej klanowej miłości jest zakaz sankcjonowany przez polskie prawo. Na scenie występują osoby z niepełnosprawnością i opowiadają o tym, jak w ich życiu przejawia się miłość. W tle, na wideo, wypowiadają się także opiekunowie, wyrażając obawy, nadzieje i wątpliwości. Co, jeśli ona urodzi dziecko? Na pewno je pokocha, ale czy będzie wiedziała, kiedy zaprowadzić je do lekarza? Według polskiego prawa (art. 12 Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego) niepełnosprawność intelektualna to „negatywna przesłanka do zawarcia związku małżeńskiego”, zwłaszcza jeśli „zagraża zdrowiu przyszłego potomstwa”. To inna twarz polityki prorodzinnej. Bohaterowie spektaklu buntują się przeciw tym zapisom – tak jak Romeo i Julia zbuntowali się przeciw rodzinnym sporom. To dramat Szekspira z happy endem – aktorki i aktorzy przechodzą przez drzwi (albo jak w przypadku bohatera poruszającego się na wózku – objeżdżają je), i performując słowa przysięgi, radośnie wchodzą w nowy etap życia. W zeszłym roku spektakl o seksualności osób z niepełnosprawnościami przygotował w Komunie Warszawie Teatr 21, wystawiając luźno inspirowany „Balladami i romansami” Mickiewicza „Libido romantico”. Teatr Razem idzie w tę samą stronę, przepisując klasykę dramatu na perspektywę nienormatywną. Uniwersalne na całym świecie kody zawarte w tych sztukach to być może dużo lepszy język do rozmów o prawach osób z niepełnosprawnością niż publicystyczne rozważania na internetowych portalach.
Dosadnie przekonujemy się o tym, oglądając „Sen nocy letniej” w reżyserii Justyny Sobczyk i Jakuba Skrzywanka. Zimowa premiera z Teatru Współczesnego w Szczecinie na gościnnych występach w Gdańsku zapełniła salę Opery Bałtyckiej. To, co Sobczyk, Skrzywanek oraz ich zespół robią na scenie, to zaangażowany, odpowiedzialny teatr. Do zbudowania dramaturgii służy nie tylko tytułowy dramat Szekspira, ale też historia Anny i jej brata, Jakuba – opowieść, która odbiła się echem w mediach – o tym, jak siostra zabrała swojego niepełnosprawnego brata do Brukseli, aby tam mógł legalnie skorzystać z asystentury seksualnej, co w Polsce jest niemożliwe. W spektaklu wątki szekspirowskie przeplatają się z tym, co wydarza się w zaciszu pokoju – przygotowanie, ekscytacja, podróż do Belgii. Jest w tym przedstawieniu miejsce na krytyczne przeczytanie „Snu…” (przecież kobiety u Szekspira także były pozbawione mocy decyzji matrymonialnych i seksualnych), jest też scena, która widzów zawstydza i wciska w fotel.
W tej scenie zostaje odtworzone spotkanie asystentki seksualnej (Helena Urbańska) z Kubą (Roman Słonina) w hotelowym pokoju. Przy tej scenie (jak przy wielu innych) pojawia się informacja o improwizacji, więc w przestrzeni opery robi się bardzo, bardzo gęsto. Publiczność niepewnie wierci się w fotelach, nie mając pojęcia, czego może się spodziewać. Kiedy asystentka oferuje Kubie różne sposoby dotyku, czekamy w napięciu, czy jakaś granica (aktora, aktorki i – niech będzie – widzów) nie zostanie na naszych oczach przekroczona. To w końcu improwizacja, więc gdzie jest granica komfortu? Scena dobiega końca – na fotelach obok słyszę oddechy ulgi, poprawianie się na krześle ciał wcześniej zastygłych w emocjach. Okej, dogadali się, wszystko za zgodą. Nawet zanika gdzieś pragmatyczna wiedza, że przecież to wszystko wydarzało się już wielokrotnie – na poprzednich przedstawieniach, podczas prób. To, w jaki sposób aktorzy odgrywają tę scenę, angażuje wszystkie zmysły widzów, to doświadczenie bardziej z porządku kinowego – angażuje i wciąga w środek akcji.
Z lasu, w którym w „Śnie nocy letniej” gubią się Hermia, Helena, Lizander i Demetriusz, faktycznie wychodzą tu upiory. Mowa o strażnikach moralności. Prowadzą świtę aktorów, aktorów z niepełnosprawnością, monotonnym tonem przyuczając ich do życia zgodnie z zakazami. Za sobą mają armię internetowych komentatorów, którzy udzielają się później na scenie. To, co jako internetowy komentarz zdaje się mało szkodliwe, omija się wzrokiem – wypowiedziane na scenie, uderza radykalizmem, niesprawiedliwością i tak, głupotą komentujących. Komentarze czytane przez aktorów są bezwzględne i wypowiadane adekwatnym do treści tonem. Zdaje się, jakby cały spektakl powstał w sprzeciwie do zdań wypowiadanych w trakcie tej jednej sekwencji.
Pewną kliszę bierze na warsztat także przedstawienie „Very Funny” duetu Patrycja Kowańska i Dominika Knapik aka Gruba i Głupia (zwyciężczynie nagrody SzekspirOFF i Nagrody Dziennikarzy). To nieco ponad godzinny performans, napisany i wyprodukowany na zaproszenie festiwalu, z oszczędną scenografią i bez wizualnego, scenograficznego rozmachu, który widzieliśmy w „Śnie nocy letniej” z Wrocławskiego Teatru Lalek. W produkowanych przez festiwal spektaklach widać niewielki budżet. Zaproszeni artyści poradzili sobie z tym świetnie. Zapowiadając spektakl, Dominika Knapik mówiła: „Gwarantujemy rozrywkę na wysokim poziomie, teatr, taniec, kabaret oraz sztuki performatywne”. Najkrótszy żart, jaki pojawia się na scenie? „Młody twórca wysłał maila do znanego reżysera, a ten odpisał”. Na tym i podobnych gagach opiera się sztuka Grubej i Głupiej. W roli Grubej – Patrycja Kowańska, w roli Głupiej – Dominika Knapik. W tle – proces twórczy. Obie twórczynie odtwarzają postaci, które czasem nie ogarniają rzeczywistości, podejmują decyzje z różnym skutkiem, czasem im nie wychodzi, a czasem zdeterminowane przedzierają się przez przeciwności. Znakomite są też wplecione w występ nagrania wideo z rozmów artystek na internetowym komunikatorze, zapis procesu budowania dramaturgii. Widzowie wchodzą przez to w ich prywatną relację.
Na koniec obie – Knapik i Kowańska – za narzędzie emancypacji przyjmują rap. Kowańska rapuje o swojej cielesności, drodze na scenę oraz o byciu queer. Knapik o tym, jak – jako choreografka pracująca przez wiele lat z topowymi twórcami teatru – ma dość ratowania przedstawień miernych reżyserów. Sukces spektaklu Kowańskiej i Knapik pokazuje, jak łakniemy w teatrze bezwzględnej szczerości. Twórczynie mówią i o pieniądzach (których na ogół nie mają), i o próbach zmiany zawodowej ścieżki, jakie podejmują. Śmiejemy się – momentami bardzo – i chce się powiedzieć: it’s funny because it’s true. Kiedy między performerkami wywiązuje się rozmowa, z której wychodzi, że Knapik próbowała zbudować swoją teatralną tożsamość na tym, że jest matką, ale się nie udało, widowni trudno się zdecydować – śmiać się czy raczej kurtuazyjnie zachować powagę.
Inaczej, ale także na granicy, balansuje inny stworzony w ramach SzekspirOFF spektakl, „Chcę przespać ten jałowy czas, kiedy nie ma jej przy mnie”. Oszczędną scenografię (zapewne znów niewielki budżet) kolektyw Nostalgic Boys nadrabia znakomitym zespołem. Bohaterkami spektaklu są postaci drugiego planu z dramatów Szekspira. Tu wychodzą na pierwszy: słuchają, są powierniczkami. Reżyserka Klaudia Hartung-Wójciak eksponuje moc głosu Małgorzaty Bieli, opierając na nim dużą część spektaklu, quasi-opery. Celowo ckliwe dialogi, wypowiadane w języku polskim i angielskim, zdają się schodzić na dalszy plan, kiedy w sferze fonii pojawia się śpiew. Śpiew uzupełniają postaci odgrywane przez Weronikę Łukaszewicz i Michała Surówkę. Kiedy oblewają się sztuczną krwią, już wszyscy wiedzą, że spektakl dąży do dziwnego przywiązania widza, komunikaty, wyświetlane na ekranie, napisane w pierwszej osobie, z aktualną dla spektaklu datą, prawie zmuszają do utożsamienia, rozpamiętywania własnych trudnych miłości. Dużo w tym spektaklu opiera się też na prostych symbolach wizualnych. Wielka czerwona róża wjeżdża na scenę, jak na walentynkową kartkę z ckliwym cytatem zapisanym pretensjonalną czcionką. Miłość, przywiązanie i wszystkie związane z tymi uczuciami złe emocje eskalują na scenie, aż poleje się krew. To nie może się skończyć dobrze. Przypomina się inny reżyserowany przez Klaudię Hartung-Wójciak spektakl, „Manat. Romans podwodny” w Komunie Warszawa w 2019 roku. Treść „Manata...” reżyserka zbudowała na historiach z harlequinów – być może jakieś resztki z tego procesu pojawiają się także na gdańskiej scenie.
Największą siłą spektaklu kolektywu Nostalgic Boys są sceny, w których widz nie może być do końca pewien, na co właściwie patrzy. Wszystko odbywa się powoli, jakbyśmy nadal widzieli spektakl w procesie. Światła, które zasłaniają wyświetlane na ścianie tłumaczenie z włoskiego; te same światła, które nadają naszym, widzów, twarzom trupią barwę. Mało dynamiczne ruchy postaci, flegmatyczna dramaturgia. A zarazem masa humoru – sam Surówka przechadzający się po scenie w czerwonej sukni wywołuje śmiech. Hartung-Wójciak i jej zespół wyrzekają się efekciarstwa, świadomie nurzają się w tendencyjnym absurdzie.
W spektakl „Chcę przespać ten jałowy czas, kiedy nie ma jej przy mnie” (tytuł z przyjemnością powtarzam) trzeba bowiem się wczuć, a nie ułatwia się tego widzowi. Chociaż przedstawienie korzysta z prostej formy i trwa ledwie godzinę – trzeba więc decydować szybko – proces wejścia w nie wciąż się wydłuża. Aż widz w końcu wpada w wyreżyserowany świat. Podobne wrażenie odniosłam zresztą podczas prezentacji „Snu nocy letniej” na scenie Teatru Wybrzeże przez ukraiński kolektyw z Kijowskiego Narodowego Teatru Akademickiego „Mołodyj”. Reżyserowany przez Andrija Bilousa spektakl zaczyna się mocno – recytacją słów o lesie ateńskim z tytułowego dramatu, w języku angielskim. Na to na scenie wybrzmiewa korekta – „możesz mówić po ukraińsku”. Las pochłania bohaterów: „pełen zarośli i tajemnic, w którym można się zgubić; który zmienia perspektywy”. Polskiego widza naprowadza od razu na współczesną interpretację – a więc będzie o wojnie. Będzie o śpiących po lasach żołnierzach, grozie wojny i samotności wśród zarośli. To zawstydzające, jak łatwo jest dzielić to oczekiwanie. Nie tym razem, wcale nie będzie o wojnie. Przed nami godzina choreograficznej magii, pokazu sprawności ciał tancerek i tancerzy; muzyki wygrywanej na bębnach, przywoływania tradycji Nocy Kupały. Są kukły – teatr lalek, jest skakanie przez wyobrażone ognisko, jest tłumaczenie dramatu na obcy nam (choć po sąsiedzku bliski) kontekst kulturowy. Ciała tancerzy ociekają z wysiłku, na koniec lniane stroje kleją się do ich pleców, podłoga jest mokra. Ale obejrzeliśmy święto szaleństwa i wysiłku, współpracy i radości.
W końcu – znów wraca las. Taki jak ten, który festiwal próbował chronić – pojawia się na scenie w sugestywnym kontekście. W „Imperium” warszawskiego kolektywu Strefa Wolnosłowa las to miejsce, które pochłania ofiary pushbacków na granicy polsko-białoruskiej. To las birmański z „Makbeta”, omen, zagrożenie, ale ostatecznie także sojusznik. Odgrywane przez zespół sceny opierają się na opowieściach tych, którzy przetrwali na granicy białoruskiej, i tych, którzy ratowali przetrwałych. Już w pierwszych kilku minutach scena pustoszeje, zostaje na niej tylko telefon, z którego co chwilę dobiega dźwięk przychodzącej wiadomości, a w tle głos, sugerujący, że to widzowie muszą się podnieść, aby odczytać SMS-a. Dźwięk wywołuje do tablicy, podnosi się pierwsza, druga, trzecia, czwarta osoba. Odczytują na głos kolejne treści, które aktywiści znają z szyfrowanych grup na Signalu: potrzebna pomoc, kurtka, leki, jedzenie. Ciągle czegoś potrzeba. Las. Już nigdy nie będzie taki jak wcześniej. Nie wtedy, kiedy spotyka się na ścieżce leżące ciała. Ale to nie las występuje przeciw uchodzącym. Las może sprzyjać, być kryjówką. Las to także przestrzeń, w której spotyka się sojuszników. I – dzisiaj – także cmentarzysko. „Imperium” to spektakl dokumentalno-choreograficzny. To, co trudno opowiedzieć za pomocą słów, twórcy próbują pokazać ruchem.
Tegoroczna edycja Festiwalu Szekspirowskiego próbuje przepisać dziedzictwo angielskiego twórcy na współczesny język. Tytułowa „głupota świata” jest okazją do zakwestionowania schematów, w które Szekspir wrzucał swoje postaci, czasem krytycznie, czasem nie. Dużym wydarzeniem dla polskiej publiczności był pokaz ostatniego spektaklu zmarłego w zeszłym roku Petera Brooka, wybitnego twórcy podążającego za Szekspirem. Przegląd i jakość międzynarodowych spektakli wskazuje na rangę wydarzenia.
Szekspirowski, często traktowany jako letni, przyjemny festiwal nad morzem, wystawia wiernego widza na próbę. Są wakacje, pada deszcz, w finale teatr otwiera dach w hołdzie dla Petera Brooka. Robi się nostalgicznie. Kiedy chodzi się na szesnaście spektakli tygodniowo, łatwo się zupełnie rozkleić. Są turyści, przychodzą niespiesznie, patrzą na las w różnych odsłonach, wracają na plażę. Im trudniejsze czasy, tym trudniej z Szekspirem. I ten las, który nie ruszył na nas, bo udało się go ocalić na rulonach wręczanych artystom. Akredytacje są papierowe, pewnie na papierze z odzysku. Bo i z odzysku jest tu Szekspir – z szansą na nowe odczytania. I może faktycznie przez nowe pokolenie – jednak dzisiaj na widowni najliczniej reprezentują je wolontariusze, bohaterowie, dzięki którym festiwal byłby, no właśnie, zapewne w lesie.