Wszystko w tym roku ma lekki poślizg, a najbardziej Ministerstwo Kultury, które zafundowało ponowne otwarcie instytucji na chwilę przed sezonem ogórkowym. Od razu po konferencji z zapowiedzią zniesienia obostrzeń umawiam się z Gdańską Galerią Miejską, żeby upewnić się, że mimo wszystko uda mi się zobaczyć prace Bogny Burskiej na żywo.
Rzuciłam się na „Krew i cukier” z zachwytem i pewnie nawet naiwnością – na skutek kilkutygodniowego postu od sztuki. Ostatni raz czułam taką ekscytację na wystawie Teresy Tyszkiewicz w Muzeum Sztuki w Łodzi. Jest zresztą coś wspólnego u tych dwóch artystek. Może to silna cielesność, a może rytualność metody – powolne wbijanie w płótno setek kłujących dłonie szpilek u Tyszkiewicz i malowanie dłońmi, prawie wdrapywanie się w płótno u Bogny Burskiej.
Klasyczny white cube gdańskiej galerii tonuje, kamufluje drapieżność malarskich i rzeźbiarskich prac artystki z początku pierwszej dekady XXI wieku, które są prezentowane na końcu sali. Prowadzi do nich droga przez nowe, eksponowane w prosty sposób malarstwo, do którego Burska wróciła po prawie dwóch dekadach. Mówi się czasem, że malarstwo to medytacyjne medium. I w odbiorze, i w tworzeniu. Na decyzję Bogny Burskiej o powrocie do płótna miał wpływ czas jej izolacji i skupienia. „Zaczęło mnie kusić rok wcześniej. Fascynowała mnie faktura skóry dłoni, odbijanie ich na papierze”, mówi artystka w towarzyszącej wystawie rozmowie z Piotrem Stasiowskim.
Kiedy zbliżało się nowe millenium, a nad ludzkością wisiało widmo rychłego końca świata, Bogna Burska była na studiach. W gościnnej pracowni Leona Tarasewicza na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych szukała swojego języka sztuki. Z tych poszukiwań wyłoniła się wczesna seria prac bez tytułu, pokazywana na wystawie w Gdańsku: wielkoformatowe obrazy z rozmazanymi czerwonymi śladami, które są jak świadectwo kogoś, kto uczestniczył w zbrodni, przykładał dłonie umazane we krwi do płótna i próbował się ratować. Nie wiadomo tylko, kto zostawił ślad. Kat czy ofiara? Artystka próbująca wyjść poza ramy dominującej wtedy sztuki krytycznej? Kobieta, w której życiu krew jest przecież obecna co miesiąc, próbująca pokazać, najmocniej jak umie, to, co od lat naznaczone wstydem? W Gdańsku ta seria jest zestawiona z pochodzącymi z 2000 roku rzeźbami, umiejscowionymi w równych rzędach na ścianie – dłonie, złożone jak do modlitwy, są odlane z żywicy, czasem przechodzi przez nie czerwony barwnik. Jest w tej pracy martwota, desperacja i rozkład. To paradoks, bo przecież żywica epoksydowa nie topi się ani nie rozkłada. Wiele lat od powstania to nadal najbardziej spektakularny obiekt ekspozycji, przed wystawą „Krew i cukier” pokazywany tylko raz, na studenckiej wystawie pracowni Tarasewicza.
„Krew i cukier”
Gdańska Galeria Miejska
od 30 marca do 5 czerwca 2021
kurator: Stanisław RukszaMoże widok krwi już nie prowokuje, a ciało ze wszystkimi jego wydzielinami trafia do internetowych memów, ale prace Bogny Burskiej nie zestarzały się w żaden sposób. Reklamy z niebieskim płynem na podpaskach już są przecież démodé, a krew jest obecna i w filmach dla dzieci, i w mediach społecznościowych. W tym drugim przypadku to krew miesiączkowa, fotografowana przez dziewczyny, które przez obraz chcą wyzwolić się ze wstydu menstruującego ciała.
Wcześniej, w odróżnieniu od kolegów i koleżanek z malarstwa, starała się unikać dokumentacji. Bardzo silne wizualnie eksplorowanie w sztuce tematyki cielesnej, często za pomocą okrutnych obrazów, artystka pogłębiła, kiedy jako absolwentka Akademii zainteresowała się aparatem fotograficznym. Rozpoczęła praktykę w szpitalu, podczas której fotografowała rany i operacje. To wtedy zrezygnowała z malarstwa na rzecz multimedialnych narzędzi, które przez kolejne kilkanaście lat swojej praktyki artystycznej eksplorowała w filmie i teatrze. Na wystawie w GGM Burska pokazuje rejestrację spektakli „Bunt głuchych” i „Tyzyfone i Alekto”. Obecność tego medium odczytuję tym razem jako dopowiedzenie, a nie pełną prezentację twórczości z tego obszaru. Tak rozumiem gest kuratora, Stanisława Rukszy, dyrektora TRAFO w Szczecinie, skąd przyjechała wystawa, który umieścił wideo w bocznej sali, wraz z gablotkami z cukrowych obiektów (które zostały przygotowane na wystawę „Nepenthe” w Galerii Stolarska/Krupowicz), oddając centrum malarstwu.
Na chwilę wyobraźmy sobie, że artystka zostaje przy sztaludze i pogłębia eksplorację cierpienia, ofiary i przyjemności. Do czego by to eskalowało? Do totalnego ochłodzenia, minimalizmu i geometryzmu? Do nudy? Do radykalnych działań w stylu „Red flag” Judy Chicago? Na szczęście, albo nieszczęście, tego nie dowiemy się nigdy. Choć w artystycznej deklaracji, przygotowanej dla projektu Secondary Archive, Bogna Burska pisze: „Bywałam okrutna i zdarza się, że nie mogę patrzeć na swoje prace z tamtego okresu bez przerażenia”.
Na płótnach powstałych przez ostatnie dwa lata artystka nadal używa czerwieni, chociaż niekoniecznie w duchu: „czerwień znaczy krew, tak jak u Kantora biel oznaczała śmierć”. Artystka złagodniała, ale to w niedomówieniu i dosłownym wręcz rozmyciu charakterystycznym dla nowych działań tkwi największy potencjał. Jeden z obrazów otwierających wystawę ma tytuł „Krew nie woda”, jest też „Zła krew” (odniesienie do zdania, które wypowiada jedna z bohaterek spektaklu „Bunt głuchych” w dramaturgii Bogny Burskiej), ale mimo jasnego odniesienia nie szokują dosłownością. Nowe obrazy to kompozycje zbudowane na kilku warstwach, tak jakby artystka wiele razy malowała na tym samym płótnie, dbając o to, żeby poprzednie kształty przebijały spod kolejnej warstwy farb. Czerwonych jak krew, różowych jak skóra. Oglądamy prawie rentgenowskie przebicie do wnętrza człowieka. Nadal jest w nich sporo przypadkowości, jakby gdzieniegdzie z pędzelka po prostu skapywała farba, ale można dostrzec też wieloletnią pracę Burskiej z filmem i słowem. Narzędzia filmowe i literackie, takie jak montaż, artystka przeniosła do swojej malarskiej metody. Bo w wielowarstwowości obrazów – nakładających się na siebie żyłek, naczyń krwionośnych, namalowanych bardzo cienką kreską, rozmytych plam jak z testu Rorschacha, powracających odcisków dłoni i zacieków – jest widoczna jakaś potrzeba sklejania ze sobą wszystkiego, co w kadrze albo w ramie, w wizualne narracje.
Powrót do rzeźby jest jeszcze bardziej spektakularny niż do malarstwa. Artystka pokazuje zeszłoroczną pracę „Czystej wody” – obiekt wykonany z izomatu, barwników spożywczych i włosów. Włosy – dość lubiana przez artystów materia – doczekała się kilka lat temu nawet odrębnej wystawy „O włos” w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. U Burskiej ścięte, rozrzucone włosy, pomieszane z cukrowymi kryształami to wizualizacja zderzenia – wręcz fetyszystycznego – piękna z abiektem. Fetysz włosów ma nawet swoją nazwę: trichofilia. Cukrowe diamenciki – czerwone i kremowe, z przechodzącymi przez środek czerwonymi żyłkami – w konfrontacji z włosami są obiektem miękkim, pięknym, ale trudno nie wzdrygnąć się na widok tego połączenia. Interesujące, że artystka wybrała dwa tak silnie utrwalone przez patriarchat atrybuty piękna i rozbiła je. Diamenty, które podobno są najlepszymi przyjaciółmi kobiet, i włosy, których ścięcie uważa się za silny manifest polityczny. Jest takie bardzo pojemne słowo, o którym czasem, w różnych momentach sobie przypominam: żeńskość. To widzę w wystawie Bogny Burskiej – odczarowaną nieczystość krwi i diamenty, które łatwo można zniszczyć, symbolicznie wywracając zastałe porządki.