Dwanaście lat temu, przeprowadzając się daleko od domu, zabrałam kilka książek pierwszej potrzeby. Resztę zostawiłam u siostry („bo ty masz więcej miejsca”) i na strychu u rodziców („obiecuję przejrzeć to wszystko, jak tylko przylecę”). W nowym kraju na początku ledwo nadążałam za splotami własnych zdarzeń, więc tym bardziej nie było przestrzeni na cudze. Uczyłam się myśleć w kilku językach, nastawiałam zegar biologiczny na inaczej ustalone pory roku i popełniałam błędy, udając, że podchodzę do nich z dystansem. A kiedy poczułam, że mam względną kontrolę nad przestrzenią, okazało się, że ona nigdy nie będzie w pełni oswojona bez książek. Przede wszystkim bez tych, które czytałam, kiedy jeszcze królował papier. Nowe życie nie mogło się udać bez tych wszystkich dżinsowych Stachurów, choć dawno z nich wyrosłam, bez potrzebnych do nigdy nieukończonego doktoratu „Dziejów polskiej fotografii”, bez „Mistrza i Małgorzaty” z 1973 roku (co z tego, że koślawe tłumaczenie, ale musiało być to w białej okładce z diabłem) oraz pierwszego wydania „Doliny Muminków w listopadzie”, bo przecież przeprowadziłam się do wiecznej słoty. W pandemię weszłam z myślą, że książki trzymają w pionie i dają poczucie przynależności. Zwłaszcza stare grzbiety, o które można się oprzeć, kiedy od ludzi należy się trzymać z daleka.
Próbuję policzyć i wychodzi, że w ciągu dekady dostarczyłam do północnej Norwegii około dwustu papierowych książek. Przyleciały w bagażu i w paczkach, przyjechały samochodem albo zostały wręczone z różnych okazji. Zadbałam, żeby przede wszystkim zgromadzić historie napisane przez przyjaciół albo tych, z którymi pewnie moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Teraz, na półce po prawej, grzbiet w grzbiet: Stasiuk, Rejmer, Twardoch, Sołtys, Tokarczuk, Małecki, Mikołajczak i Lenard, Zawada, Golachowski i nawet dawno nieobecny w obiegu literackim Saturczak. W normalnym życiu spotykamy się rzadko albo wcale. A tak, stoją z widokiem na kwietniową śnieżycę w starym domu pośrodku wyspy i w każdej chwili mogą zagadać o świetle na dukielskim rynku, pustych domach na islandzkich fiordach czy o facecie, który jadł frytki ze śmietaną. Są namiastką obecności, a to właśnie z tych namiastek od ponad roku utkana jest rzeczywistość.
Początek pandemii w Tromsø, fot. Birger Amundsen
Kiedy z nieba zniknęły białe smugi, z morza plamy oleju, a my oswajaliśmy się z nagłą podejrzliwością dotychczas przyjacielskich spojrzeń, nastały wiosenne tygodnie kompulsji. „Nie, nie słyszałam, że dzwoniłaś, przez przypadek wyciszyłam telefon” (jasne, że słyszałam). „Czekaj, zaraz przyjdę” (nie przychodzę). Czytałam bez przerwy. Trwało euforyczne przyzwolenie na globalną ucieczkę w literaturę, odkurzanie stosów i półek wstydu, bezkarne wylegiwanie się z książką. Zaczynałam po kilka rzeczy naraz. Stawałam przed regałem i brałam bez patrzenia. Ciągle coś dokupowałam na czytnik, bo dziś „promocja na klasykę o zarazach”, a nazajutrz „wybraliśmy specjalnie dla ciebie”. Wiele z tych książek do dziś nie przekroczyło dwudziestu procent, do kilku wróciłam przy drugiej fali. Your next great read is waiting. Wsiąkałam w fabułę, otaczałam się bohaterami, przebierałam w nich jak w zdjęciach na Tinderze i żyłam w poczuciu, że mogę przechytrzyć bezludną rzeczywistość. A tak naprawdę chciałam zagłuszyć niepokojący brak odpowiedzi na pytanie, kiedy będzie to „jak tylko przylecę”. W tym pytaniu przecież nie chodzi o uporządkowanie strychu.
Numer „Dwutygodnika” o samotności
Od ponad roku oglądamy spektakle i filmy na prostokątach własnych ekranów, śledzimy oprowadzania kuratorskie przez Zooma, słuchamy muzyki nagrywanej przez artystów w osobnych pokojach, tylko książki z tej tęsknoty zdarza nam się czytać wspólnie, na głos. Czy kultura ma moc działania przeciwko samotności? Czy wirtualnie praktykowana sztuka także staje się płaszczyzną wspólnoty? Czy może tak bardzo tęsknimy za prawdziwymi spotkaniami, kuluarami wydarzeń artystycznych, że nie umiemy i nie chcemy się już cieszyć online’em? Czy kiedy wreszcie – na długo po salonach piękności i galeriach handlowych – otworzą teatry, galerie i kina, będziemy umieli jeszcze rozmawiać na żywo?
To wtedy w każdy poniedziałek na linii Tirana–Tromsø rozmawiałyśmy z Margo Rejmer o przeczytanych powieściach, jakbyśmy opowiadały o spotkanych osobach, odwiedzonych miejscach i towarzyszących temu emocjach. Z tym fajnie się gadało. Tamten przynudzał. Tamtą chciałoby się jeszcze spotkać. To była dozwolona odtąd bliskość. Mogłyśmy się nawzajem dopisywać, zaczepiać w tych wyobrażonych światach. W tamtym momencie czytanie nie tyle odrywało nas od rzeczywistości, ile ją zaklinało. Bo tam jeszcze nikt na nasz widok nie przechodził na drugą stronę ulicy.
A w Tromsø, w domu pełnym książek, pewnego wieczora zaczęliśmy po prostu czytać na głos. Mój mąż, inaczej niż ja, nie ma już domu rodzinnego, więc od trzydziestu lat transportuje wszystkie książki wzdłuż Norwegii i jej terytoriów zamorskich do kolejnych mieszkań. Wozi je jak kotwicę. Nie musi wypakowywać z kartonów, wystarczy mu świadomość, że są. Głównie literaturę polarną, mnóstwo prozy i dużo zdezaktualizowanych tomów, których nie chce nawet Armia Zbawienia, a żal wyrzucać. Te książki czuje się w lędźwiach. Przy ostatniej i oby ostatniej przeprowadzce – czterdzieści sześć kartonów na dwie pary rąk. Nawet nie próbowaliśmy tego policzyć. Mnie tylko w trakcie śniło się wielkie ognisko z papieru. I on któregoś wieczora przyszedł do mojego pokoju i zaczął czytać opowieść Marii Nikołajewny Wasiłewskiej, sierżantki i telefonistki z reportażu Swietłany Aleksijewicz „Krigen har intet kvinnelig ansikt”, czyli „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”:
Na wojnie zdarzało się tyle cudów… Opowiem pani…
Na trawie leży Ania Kaburowa… Nasza telefonistka. Umiera – kula trafiła ją w serce. W tym samym czasie przelatuje nad nami klucz żurawi. Ania patrzy i mówi: „Dziewczęta, jaka szkoda”. Na chwilę umilkła i uśmiecha się do nas: „Powiedzcie, czy ja umrę”. A w tym czasie pędzi nasza listonoszka Kława i krzyczy: „Nie umieraj! Nie umieraj! Dostałaś list z domu…”.
Ania nie zamyka oczu, czeka…
Nasza Kława usiadła przy niej, otworzyła kopertę. List od mamy: „Moja droga, kochana córeczko…”. Przy mnie stoi lekarz i mówi: „To cud. Cud! Żyje wbrew wszelkim prawom medycyny…”. Kława skończyła czytać… Dopiero wtedy Ania zamknęła oczy…
(tłum. Jerzy Czech)
Już w połowie obojgu nam poleciały łzy. Po norwesku można powiedzieć na dwa sposoby, że się kogoś kocha: jeg er glad i deg albo jeg elsker deg. To drugie oznacza głęboką miłość i tego słowa użył tłumacz w liście matki do córki. „Musiałem ci to przeczytać”, powiedział potem mój mąż, kiedy już czytanie na głos stało się elementem naszej pandemicznej codzienności. „Ta książka wzbudzała we mnie tyle emocji, że nie potrafiłem sam sobie z nimi poradzić, zwłaszcza teraz, kiedy pewne jest tylko to, co już się wydarzyło. Chciałem, żebyśmy to przeżywali wspólnie”.
Czytaliśmy książki, które mamy po polsku i po norwesku. Roya Jacobsena, Knuta Hamsuna, Patti Smith, a nawet Bułhakowa we współczesnym tłumaczeniu. Czytał głównie on, bo wieloletnia praca w radiu wyćwiczyła mu intonację, a ja lubię go obserwować, kiedy opowiada historie. Ma wtedy tę towarzyską barwę głosu i gościnną mowę ciała, jakbyśmy rzeczywiście byli otoczeni ludźmi. Pisaliśmy w dzień, a wieczorami zasiadaliśmy do książek napisanych przez innych. Głośne czytanie stało się remedium na samotność, która pojawia się w zamknięciu nawet między najbliższymi sobie osobami. Znacie to na pewno. Że bardzo kochacie, ale po pewnym czasie jeszcze bardziej potrzebujecie na chwilę pobyć z kimś innym albo samemu. Dzięki czytaniu na głos partner stawał się gościem, ożywionym bohaterem książki, który kręcił się po domu, wiedząc, w której szafce są kieliszki albo gdzie leżą czyste ręczniki.
Może jeśli macie teraz kogoś bliskiego obok, przeczytajcie mu opowieść o Ani Kaburowej. Albo cokolwiek innego. Głosy zmieniają się wtedy na bardziej uroczyste. Jeśli brakuje wam czasu, zróbcie to zamiast doczytywania tego tekstu do końca. I tak każdy z nas inaczej doświadcza czytelniczej samotności w pandemii i w jednym eseju nie sposób zawrzeć nawet części tych uczuć. Jednym literatura pozwala się wczuć w sytuację innych i odsunąć moment konfrontacji z własną, drugim zapewnia to błogie wrażenie, że mózg jest tylko bezrefleksyjną gąbką i wszystkim nasiąka, trzecim daje spokój, bo nie czytają w ogóle i nie zajmują się nie swoimi historiami – po trzeciej fali pandemii każdy już albo chorował, albo jest skołowany po chorobie, albo właśnie dowiedział się o śmierci znajomego.
Od czytania na głos twój własny partner staje się bohaterem, fot. Ilona Wiśniewska
Dzwonię i pytam, co czytają. Esej to tylko pretekst.
„Ja mogę już tylko o ogrodach i uprawianiu ziemi. To jest jedyny przewidywalny scenariusz, że po wiośnie będzie lato” (Ania, architektka).
„Ciągle czytam poradniki, żeby ogarnąć rzeczywistość, ale ona i tak mnie przerasta. Chciałabym jakąś wciągającą powieść” (Helen, specjalistka HR).
„Dużo poezji modernistów, bo daje dostęp do abstrakcyjnego świata” (Joanna, artystka multimedialna).
„Utknęłam w literaturze dziecięcej, ale to nawet lepiej. Przynajmniej funkcjonuję w świecie, w którym wszystko dobrze się kończy” (Katja, konserwatorka zabytków i matka czwórki dzieci).
„Nic. Ale oglądam seriale na podstawie książek” (Mateusz, kucharz).
„Ostatnio tylko o theravadzie. Żeby cieszyć się tym, co jest, nie chcieć więcej” (Magda, fizjoterapeutka).
„Kurwa, Ilo, zupełnie przestałem czytać, daję radę tylko audiobooki” (Piotrek, pisarz).
„«Filary Ziemi» Folletta. Wróciłam do tego po latach. Niby średniowiecze, ale opis zamkniętego miasta proroczy” (siostra, nauczycielka jogi).
„Ja wracam do tego, co już znam, bo to mi daje bezpieczeństwo” (mama, farmaceutka).
„Ja to, co mama poleci” (tata, farmaceuta).
„Jakiś czas temu zaczęłam uczyć się greckiego, bo zupełnie straciłam zaufanie do swojego mózgu. Tym samym czytanie stało się jednym z obowiązków, ćwiczeniem na koncentrację, niedającym prawdziwej przyjemności. Mam poczucie, że mnie alienuje, w sytuacji, gdy najbardziej potrzebuję kontaktu z drugim człowiekiem” (Margo).
Minął rok, a my nadal rozmawiamy przez telefon średnio raz w tygodniu, teraz na linii Tromsø–Warszawa. Rzadko jednak w ogóle zahaczamy o czytanie. Wolę słuchać o tym, co Margo robi ze swoimi przyjaciółkami, i sama zdawać relację z przyjaźni norweskich, chodzenia do sauny w porcie i resetowania się skokami do zimnego morza, na którym nadal nie ma plam oleju. Mój przyjazd ciągle się odsuwa, a my ciągle planujemy, co będziemy robić, „jak już przylecę”.
Mija właśnie osiem miesięcy, odkąd nie było mnie w pierwszym domu. To najdłużej od dwunastu lat. Powoli zapominam, co jeszcze zostało w kartonach na strychu. Czas wcale nie pomaga oswajać się z tą myślą. Bardziej doskwiera mi to, że samo czytanie stało się nieznośne. Nie czynność, chociaż też coraz trudniej skupić uwagę, ale konfrontacja ze światem przedstawionym. Na początku pandemii fabuły przypominały, jaki był świat chwilę wcześniej, i to dawało spokój, że będziemy wiedzieli, do czego wrócić, co naprawić, na czym się skupić. Teraz, kiedy czytam o uściskach dłoni, pocałunkach w policzek, spontanicznej bliskości, przypadkowych szturchnięciach i przysiadaniu w knajpie, jedyne, co mi przychodzi do głowy, to niestosowność. Łapię się na tym, że zwracam w myślach uwagę bohaterowi: Ej, odsuń się od niej! Albo bohaterce: Nie zapraszaj go do domu, przecież nie wiesz, z kim się spotykał wcześniej.
Czytanie uzmysławia, jak bardzo tęsknię za tym, żeby ktoś się w końcu nie odsuwał. I ta myśl sprawia, że nie potrafię już odpoczywać podczas lektury. Tu, w drugim domu, nadal czytamy na głos, ale coraz rzadziej. Ostatnio, podczas wypakowywania kolejnego kartonu, mąż znalazł listy od jednej ze swoich młodzieńczych miłości, Leili, z którą korespondował pod koniec lat 60. Listy są poukładane w kolejności, od zachwytu po rozczarowanie. Do jednego dołączona fotografia blondynki w błękitnej sukience, urocze, źle skadrowane ujęcie z pokoju gościnnego gdzieś w środkowej Norwegii. Opowieść bazuje tylko na tym, co pisze ona, adresat niestety nie może sobie przypomnieć szczegółów zdarzeń. Leila zauważa, że to już trzeci list bez odpowiedzi. Albo że nie spodziewała się akurat zobaczyć go z tamtą. Jest w tych listach cała niewinność świata, który jeszcze nie był nadmiarem, w którym jeszcze wszystko miało się udać. „Muszę ją znaleźć i przeprosić”, mówi po przeczytaniu ostatniego, skropionego łzami, pisanego starannie długopisem na wyblakłej już teraz papeterii. Pół wieczoru szukamy bezskutecznie tej Leili w internecie, ale pewnie zmieniła nazwisko. On w końcu odkłada listy na półkę, obok innych powieści, w których nie jest jednym z bohaterów. A potem narzuca kurtkę i wraca do odśnieżania, bo samo się nie odśnieży, a kot się myje i może w końcu kiedyś przyjadą prawdziwi goście.