SAMOTNOŚĆ: Rok bez miłości
Carl Glover CC BY 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

SAMOTNOŚĆ: Rok bez miłości

Bartosz Sadulski

29 marca 2020 roku Tinder zanotował największą liczbę przesunięć jednego dnia: 3 miliardy. Jakby całe Chiny i Indie w jednym momencie szukały miłości

Jeszcze 5 minut czytania

Na początku zeszłego roku, kiedy nad Europą powoli krążył cień nietoperza z Wuhan, zakończyłem roczny związek, utwierdzając się tym samym w przekonaniu, że programiści i humaniści skazani są na wieczną niekompatybilność. Rozstaniem tym nie martwiłem się jednak wcale, mniemałem, że to złe miłego początki, że wejdę w nowy rok z czystym kontem, nieodwołalnie gotowy na spotkanie miłości, która pojawi się nieoczekiwanie niczym niebieski ekran Windowsa. Dałem się łatwo omamić wizji czekających mnie filmowych romansów, które urozmaicą życie wciąż przecież młodego i wysokiego nowohucianina, którym zdawało mi się, jestem, posiadacza uroczej nieruchomości, szczepionego, nie wdowca i nie rozwodnika, bez nałogów, kochającego podróże, myjącego regularnie zęby i głowę. Podekscytowany nieoczekiwanym kawalerstwem, miałem zamiar w pierwszej kolejności oddać się samotnemu relaksowi, a skołatane nerwy złożyć w ręce czasu, pierwszorzędnego spa po życiowych perypetiach. Nie załamywałem rąk, tym bardziej że czekała mnie krótka wycieczka do Paryża na wystawę obrazów Francisa Bacona, a zatem doskonała okazja na odświeżenie swojego profilu w popularnej aplikacji randkowej. Niestety, bycie mną na Tinderze w Paryżu okazało się raczej brylowaniem Marka Suskiego w za dużym komunijnym garniturze na Paris Fashion Week niż raptowną obecnością Ryana Reynoldsa na dyskotece w Dobrzeniu Wielkim. Nie okazałem się łamaczem paryskich serc, nie zostałem utrzymankiem, nie spotkałem swojej Zośki Marceau, sam sobie zrobiłem wernisaż na otwarciu jednoosobowego salonu odrzuconych. Niewątpliwie już w styczniu mogłem przeczuwać, że ten rok nie jest mi pisany.  

A potem się zaczęło.

Nie chcę bynajmniej sugerować, że największymi ofiarami trwającej już ponad rok pandemii są single, chociaż o tym, jak poważnym problemem może się okazać samotność, świadczy fakt, że w związku z niepokojąco wysoką liczbą samobójstw, zwłaszcza wśród kobiet, powołano w Japonii ministra do spraw samotności. Sprawa nie dotyczy wyłącznie Azji, bowiem rok po tragicznej śmierci posłanki Izby Gmin Jo Cox, w 2018 roku, nie tylko reagując na słusznie rozpoznany problem, ale też antycypując wydarzenia nieszczęsnego 2020, opublikowano raport założonej przez nią komisji na temat samotności wśród mieszkańców Wielkiej Brytanii. Wynika z niego, że nawet dziewięć milionów mieszkańców królestwa czuje się często lub zawsze samotne, dla ponad trzech i pół miliona osób w wieku powyżej sześćdziesięciu pięciu lat telewizor jest jedyną formą towarzystwa, słabo rozbudowane sieci społeczne są równie szkodliwe, jak palenie, a roczny koszt samotności dla brytyjskich pracodawców to dwa i pół miliarda funtów. Przedsięwzięto działania i przeznaczono na nie jedenaście i pół miliarda funtów, by liczby te zmniejszyć, ale feralny rok 2020 nie pomagał, o czym mogły świadczyć badania opublikowane w połowie roku, z których wynikało, że lockdown mocno odbijał się na samopoczuciu, torpedując liczne inicjatywy na rzecz wzmocnienia sieci społecznych. Szczególnie pokrzywdzeni byli „młodzi dorośli” (18–30 lat), osoby o niskich dochodach oraz żyjące w pojedynkę. Nic dziwnego, biedni nieśmiali milenialsi już wcześniej zostali zdiagnozowani jako najsamotniejsze z pokoleń, prawie co trzeci z nas nie ma nawet najlepszego kumpla, zupełnie jakby nam się wydawało, że wciąż mamy czas. W 2019 roku rekordowe 28 procent gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych było jednoosobowych. Oczywiście wiemy, że możliwość rzucania skarpet gdziekolwiek ma wiele plusów, ale rozmowy z nimi o polityce i serialach w zamknięciu szybko się nudzą, nawet jeśli jesteś Jimem Hensonem. Już w kwietniu amerykańscy naukowcy ostrzegali, że dystans fizyczny i stres wywołany pandemią, w połączeniu z rosnącą sprzedażą broni palnej, mogą pogorszyć kryzys samobójczy, który w Stanach Zjednoczonych trwa od ponad dekady – i rzeczywiście, blisko piętnaście procent więcej młodych dorosłych miało myśli samobójcze niż dwa lata wcześniej. Organizacja National Alliance on Mental Illness HelpLine odnotowała sześćdziesięciopięcioprocentowy wzrost liczby telefonów i e-maili od marca 2020 roku, chociaż nie jest to infolinia kryzysowa. 

Numer „Dwutygodnika” o samotności

Od ponad roku oglądamy spektakle i filmy na prostokątach własnych ekranów, śledzimy oprowadzania kuratorskie przez Zooma, słuchamy muzyki nagrywanej przez artystów w osobnych pokojach, tylko książki z tej tęsknoty zdarza nam się czytać wspólnie, na głos. Czy kultura ma moc działania przeciwko samotności? Czy wirtualnie praktykowana sztuka także staje się płaszczyzną wspólnoty? Czy może tak bardzo tęsknimy za prawdziwymi spotkaniami, kuluarami wydarzeń artystycznych, że nie umiemy i nie chcemy się już cieszyć online’em? Czy kiedy wreszcie – na długo po salonach piękności i galeriach handlowych – otworzą teatry, galerie i kina, będziemy umieli jeszcze rozmawiać na żywo? 

We Francji, jak przypomina w swojej monumentalnej „Historii samotności” Georges Minois, już w 2011 roku wypowiedziano wojnę samotności, rozpoczynając tym samym „wielką narodową krucjatę”, której celem byłoby zniszczenie tego nieprzystającego do nowoczesności niszczycielskiego stanu, pchającego ludzi do najdzikszych brewerii, z samogwałtem i samobójstwem włącznie. Przeciwko nowemu wrogowi wytoczono najcięższe działa: badania statystyczne i poradniki w stylu „101 kroków do pokonania samotności”, zupełnie jakby chodziło o chorobę w rodzaju nowotworu. Oczami duszy widziałem te nagłówki, świecące żółte paski na ekranach w zamkniętych galeriach: „Bartosz Sadulski (34 l.) przegrał długą walkę z samotnością”. Przyjaciele i rodzina szlochaliby przed wyciągniętymi na długich wysięgnikach mikrofonami, że nie wiedzieli, nie zdawali sobie sprawy. Ostatecznie przecież współczesność wytworzyła całkiem efektowną kategorię singla, mieszczącą w sobie zarówno długoletniego łamacza niewieścich serc Georga Clooneya, jak i podstarzałego kociego amanta z Żoliborza i łamacza praw człowieka Jarosława Kaczyńskiego. Minois słusznie zauważa, że duch niezależności, z jakim afiszują się ludzie, jest tylko kamuflażem: „to samotność przypudrowana, tym większa, im bardziej skrywana, samotność, do której przyznają się niechętnie, z dumy lub obawy, by nie okazać słabości”. Kto wybiera świadomie drogę samotnego wojownika, życiowego rōnina odegnanego od niejednego serca, miłosnej zakały lubującej się we własnym towarzystwie? To wybór ofiary albo wariata, bowiem taki obraz samotności narzuca społeczny konsens, pisze Minois.

mem z pingwinem

Jednak w marcu zeszłego roku niemal wszyscy z dnia na dzień staliśmy się wariatami i ofiarami w jednym: zranieni już nie zdefektowaną redystrybucją miłości i seksu, jak u Houellebecqa, własnym nieszczęściem, duchową szpetotą bądź niezrównoważonymi eksami, lecz czymś, czego spodziewaliśmy się najmniej, hiszpańską inkwizycją XXI wieku: pandemią. Teraz na nią my, miłośnicy czterech ścian, mogliśmy z wyższością zwalić swój stan, chociaż mi najbliższe były uczucia reprezentowane na memie z obrażonym pingwinkiem, który mówi: teraz to chcę wyjść. Z dnia na dzień, w ciągu nocy, jedną decyzją decydentów, zostaliśmy odcięci i rozdzieleni, czasem zupełnie dosłownie, jak w trakcie podziału wsi Slemence w 1946 roku między Czechosłowację i ZSRR, o czym pisał w „Słoniu na Zemplinie” Andrej Bán: w centrum miasta stanął szlaban, pilnowany przez jak zawsze groźnych żołnierzy ze wschodu, a „sztucznie wyznaczona granica prowadziła na przykład przez sypialnię domu, który z tego powodu trzeba było potem wyburzyć”. Przypomniałem sobie to zdanie, kiedy czytałem kolejne relacje o ludziach desperacko połączonych lub dramatycznie rozłączonych przez lockdown. Kiedy szlaban stanął przy wyjściu z mieszkań, domów i klatek schodowych, a oni obudzili się po jednonocnej przygodzie z kimś, kto może nieco zbyt głośno oddycha, ma nieapetyczne włosy na plecach, w seksie dopiero raczkuje, a na dodatek polewa ich delikatne wegańskie pankejki całym słoikiem syropu klonowego za trzydzieści złotych, szybko stanęli przed decyzją, czy wolą jego, czy samotne bytowanie. W czasie, kiedy jedni musieli radzić sobie z rozdzieleniem, które w niejednym przypadku trwa do dzisiaj, drudzy tęsknili za niezobowiązującym seksem, przechodzili ekspresowy kurs poznawania siebie, mogący się skończyć w skrajnych przypadkach przeprowadzką na drugi koniec świata, oświadczynami, rozwodami lub nawet nagrywaniem porno, z nudów, a nie dla hajsu, jak w „Zak i Miri kręcą porno”, chociaż i takie przypadki z pewnością zna pandemiczny świat. Nikogo chyba nie zdziwiły doniesienia o odbywających się gdzieś w lepszym, bogatszym, bardziej wyuzdanym niż nasz świecie orgiach i orgietkach, na których dawano upust frustracjom związanym z tą niekorzystną dla chuci sytuacją. Historie o bardziej konwencjonalnych związkach znamy z własnych okolic: jedne pary decydowały się na nagłe sformalizowanie związku w trakcie pandemii, jakby w nerwowym lęku, że nie odziedziczą po sobie cennej rodowej zastawy, a prawa własności do wysłużonego pojazdu i ukochanej konsoli zostaną nieuregulowane; inne, nie bacząc na sytuację, decydowały się na rozstanie i dalsze mieszkanie razem, ku własnej zgubie. Wszystko działo się jakby w przyspieszonym tempie, ludzie wprowadzali się do siebie po jednej randce, podejmując szalone ryzyko, jakiego w normalnych czasach nie byliby w stanie sobie wyobrazić, pandemiczna karuzela miłości gnała napędzana strachem: trudno stwierdzić, czy przed śmiercią, przed życiem, czy po prostu przed przekichaną samotnością, która wciąż nie ma dobrego PR-u.

Zgubiłem gdzieś link z dłuższą historią o parze, która poznała się na Tinderze i po jednej wspólnej nocy zdecydowała się spędzić izolację wspólnie: kim są, jak sobie teraz radzą, rozstali się czy może właśnie planują skromne weselisko i układają miłosną playlistę? Znudzili się sobą po kilku tygodniach czy wciąż nie wyszli z łóżka? Adoptowali kociaka i założyli mu konto na Instagramie, które zbiera tysiące serduszek? Chyba najbliższa jest mi w tym momencie historia Lorny, może dlatego, że podobnie jak dla niej, czas mojej późnej dwudziestki i trzydziestki był dla mnie serią miłosnych nieszczęść, po którym wkroczyłem na randkowe pustkowie, w matrymonialną ziemię jałową, w krainę seksu i łez, chociaż angielskie „wasteland” wydaje się bardziej odpowiednie wobec tego, co wrażliwemu młodemu człowiekowi oferują aplikacje randkowe. Chciałoby się wierzyć, że są tam ci sami ludzie, których moglibyśmy spotkać w księgarni, kawiarni albo na koncercie, ale nie, oni wszyscy są już szczęśliwi z kim innym. Historia Lorny kończy się pomyślnie, z pewnością układa z Leo właśnie weselną playlistę, którą mogłoby otwierać „Your Love Alone Is Not Enought” walijskiego Manic Street Preachers. Lorna, jesteś naszą inspiracją, boginią internetowej nadziei, patronką przesunięć w prawo.

29 marca 2020 roku Tinder zanotował największą liczbę przesunięć jednego dnia: 3 miliardy. Jakby całe Chiny i Indie w jednym momencie szukały miłości. Randkowanie się zmieniło, to oczywiste, ale my, niestrudzeni poszukiwacze miłości, wybredni samotnicy, którzy wolelibyśmy sczeznąć w jaskini, żyjąc losem zuchwałych eremitów, tych przedwiecznych biblijnych inceli, niż zgodzić się na romantyczne półśrodki i nieudane związki trwające choćby o kwadrans dłużej, niż powinny, byliśmy na to przygotowani. Mieliśmy korzystne zdjęcia, ukazujące nas z najlepszej strony, w trakcie delikatnych, nienachalnych miejskich aktywności; błyszczeliśmy zręcznymi opisami, wypucowanymi niczym najbystrzejsza proza, bowiem wiedzieliśmy, że nasz ryj to za mało. Niektórzy z nas, najwięksi szczęściarze, bowiem w Polsce zaledwie niecałe pięć procent kobiet i sześć i pół mężczyzn w wieku 25–49 lat mieszka samotnie, mieli też swoje małe nieruchomości, więc mimo introwertyzmu i panoszącej się w sercu nieśmiałości starali się przełamać jedno i drugie i odbywać randki, zupełnie jakby świat wciąż istniał, a nie zmierzał galopem w stronę przepaści. W „Anatomii randki” Piotr Szarota przywołuje fragment internetowego poradnika Jillian Downer dla kobiet po czterdziestce, który jako żywo zdaje się pasować do pandemicznej rzeczywistości: „Pamiętaj jednak, że choć style randkowania uległy zmianie, nie musi to oznaczać, że musisz zmieniać swoje potrzeby i pragnienia”. Zmiana stylów randkowania oznaczała, że wobec chłodu, mroku i ogólnej gnuśności co bardziej reprezentacyjne mieszkanie stało się wszystkim: restauracją, kinem, teatrem i zamtuzem. Pandemicznym miejscem schadzek spragnionych miłości, marzących o uszczknięciu dla siebie choćby garści czułości, zagraniu w symulator związku, simsach na żywo, w których szybko z łaskotek przeskakuje się w tryb pościelowego libertyna, całym swoim ciałem błagającego o bara-bara. Do nowej randkowej rzeczywistości zaadaptowaliśmy się szybko, jak karaluchy do atomowej zagłady, polubiliśmy niepewność oczekiwania, nieśmiałość pierwszych gestów, pochwały kierowane w stronę naszego dobrego gustu przy wyborze koloru w przedpokoju i afektację na widok księgozbioru. Pozwalaliśmy na jego fotografowanie, przepraszaliśmy za niedobór kieliszków i jako gospodarze bezceremonialnie piliśmy z jedynego, który się ostał, a później rozczarowani zbyt konwencjonalną rozmową odprowadzaliśmy na ostatni dzienny tramwaj do centrum, bo nie było to to, czego chcieliśmy. Nie byliśmy jeszcze zdesperowani, a za rogiem czekały przecież kolejne historie. Na wiosnę obejrzałem najpierw „Rodzinę Soprano”, a później przeczytałem „Normalnych ludzi” Sally Rooney, więc najpierw jak Tony Soprano zamarzyłem dominować, niszczyć i chędożyć, a dopiero później kochać jak w liceum. Miałem czas, tak myślałem, jak zwykle.

A potem było lato. Byłem szczęściarzem, bo spędziłem sześć wakacyjnych tygodni w Bratysławie na stypendium. Relacja, z którą przekraczałem granicę, nie przetrwała pierwszych dni, a ja zamiast rzucać się w wir przygód i miłostek, jakie z pewnością czekają na sympatycznego stypendystę, nie tylko odpowiedzialnie zająłem się pisaniem i wszechstronnym poznawaniem kultury Słowacji, w bibliotekach i czytelniach, a także na kąpielisku Delfin, ale też rozważnie oddałem się miłosnej abstynencji, która, wierzyłem, wzniesie mojego ducha, a więc i prozę, na artystyczne szczyty. Na końcu czekała nagroda: ostatniej nocy wydarzyło się coś, co widziałem jako środkowoeuropejską wersję „Przed wschodem słońca”. Szybko jednak zmieniło się, jak zwykle to bywa w moim życiu, w „Czas apokalipsy”, a wszystkie pola na trasie z Bratysławy do Krakowa w trakcie mojego powrotu zdawały się świeżo skropione napalmem. Jesienią na Tinderze byli już wszyscy. Ci, którzy przed chwilą wzięli ślub, rozwiedli się, zaręczyli, rozstali, umarli, przeprowadzili albo odkryli, że samotność doskwiera im jak kamień w bucie, ozdrowieńcy, księża, piłkarze i aktorki. Introwertycy i ekstrawertycy trwali w upojnym wyczekiwaniu na cud, strosząc piórka i tańcząc na cyfrowej gałązce, czekali na zmaczowanie, które odmieni ich życie. Ten przyrost nie dziwił, tym bardziej że mamy w Polsce siedem i pół miliona singli, czyli potencjalnych użytkowników randkowych aplikacji, komórkowych obietnic lepszego pożycia. Jak pokazują badania, wkrótce będzie nas legion, a powstanie polskiej partii singli, zapewne konserwatywno-narodowej, walczącej o przymusowe małżeństwa i zakaz rozwodów, jest bardziej prawdopodobne niż polska wersja partii piratów. Zatem kot i wibrator to za mało, już teraz przydałby się polski minister ds. samotności, którym pewnie zostałby Sasin, i nagle liczba samotnych Polaków wzrosłaby do 70 milionów. Macedoński stand-uper Vlad Illich opowiadał w swoim skeczu, że w ich kraju używa się Tindera jako komunikatora: nawet z własną babcią możesz się tam zgadać. Nie inaczej było w Krakowie, potencjalny zbiór wariatów, odszczepieńców, samotnych dziwaków niechcianych przez nikogo, stał się nagle inkluzywną społecznością, romansową demokracją, o której zacząłem z przekąsem mówić: sklep z dziewczynami. Sklep z chłopakami. Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że znajdziemy tam wyłącznie wolne elektrony, singli, poliamorystów, wdowców i rozwodników: pandemia prowokowała sfrustrowane i znudzone drugie połówki do poszerzania seksualnych horyzontów, nie zważając na zakazy, groźby i strach. Przy odrobinie wysiłku nawet urodzony paszczur, jeśli nie jest gnomem na motorze w górach, ma szansę na towarzyskie spełnienie. Zwłaszcza że jesienią przez krótki moment kino znów było kinem, a bar barem, mogliśmy się pokazać i usłyszeć, że pasujemy do siebie, spędzić razem noc i zniknąć, zanim druga osoba obudzi się i dowie, jak bardzo jesteśmy spierdoleni. Tym lepiej dla naszych zapasów syropu klonowego. W grudniu, w moje urodziny, po trzech miesiącach spotykania się, usłyszałem, że związku z tego nie będzie, a ona woli jednak dziewczyny – bardziej śmieszne niż smutne, bowiem rok zamknął się doskonale rzewną klamrą, był rokiem porażki idealnej, scalającej wszystkie niepokoje pandemicznego życia.  

Zimą wróciliśmy znów do stanu z wiosny roku 2020, a niechcący też do lat 50. i 60., kiedy to, jak pisze wspominany wcześniej Szarota, „w Krakowie tradycyjnym miejscem randek, zwłaszcza w słoneczne dni, były Planty”. Chodzenie szybko się nudzi, zwłaszcza gdy brak perspektyw na pokrzepienie się w Bunkrze. W Nowej Hucie nawet w trakcie miesięcy zdrowych i słonecznych najpopularniejszym miejscem schadzek pozostaje mój salon: w szybko zapadające wieczory dominuje przyjemne żółte światło z niemieckiego globusa, na którym oznaczono jeszcze normalne kraje, jak Jugosławia i Związek Radziecki, zanim się rozpadły, jak moja pewność siebie pod koniec roku. Przyjaciółka z Warszawy twierdzi, że to najprzedniejszy magnes, mój magiczny atrybut, wystarczy tylko nim zakręcić, by udać się w szaloną, choć wyobrażoną podróż. 

Patronite

Rok od tego, o czym pisałem na początku, minął już chwilę temu. Zaraz stuknie rocznica ostatniemu koncertowi, na który pojechałem, i naszemu rozkosznemu wiruskowi, bąbelkowi z piekła rodem, odkąd zawitał na polską ziemię i zobaczył, jak my tu żyjemy. Radzimy sobie coraz lepiej, zaadaptowaliśmy się, w największych miastach podobno działają tajne bary dla wtajemniczonych i przyjaciół królika, kino już całkiem na poważnie przeniosło się do sieci, ale też siedzenie obok obcych zamaskowanych ludzi w ciemnej sali niekoniecznie wydaje się idealnym pomysłem na piątek wieczór. Koncerty nie okazały się niezbędne do życia, a akwizytorami szczęścia pozostają kurierzy. Marzyłoby nam się już wdzianie tych wszystkich przynoszonych przez nich w jasnobrązowych kartonach ciuszków kupionych na wyprzedażach zimowych i olśnienie swoim lookiem tej jedynej osoby, wyłowionej w oceanie smutnych buź. I jeśli mnie zapytacie, czy coś się może udać, czy dwoje samotnych introwertyków z dziurami w sercu może się jakoś połączyć w trakcie zamknięcia, to odpowiem: zapytajcie mnie za rok, ale zrobię to z nadzieją w głosie.