Szostakowicz na meczu Garbarni
Rogerio Bromfman CC BY-NC-SA 2.0

25 minut czytania

/ Obyczaje

Szostakowicz na meczu Garbarni

Bartosz Sadulski

Mit Wembley nie może się powtórzyć, tak jak nie powtórzy się gra, którą pokochali Osiatyński i Szostakowicz. Oddolne ruchy przeciwko komercjalizacji futbolu zawsze będą miały sentymentalny charakter

Jeszcze 6 minut czytania

Kiedy wyjeżdżał na wakacje do swojej daczy, wpierw wysyłał do siebie pocztówkę, żeby sprawdzić, czy poczta funkcjonuje bez zarzutu. W domu synchronizował wszystkie zegary tak, aby wybijały godziny w tym samym czasie, a będąc w gościnie, proponował to samo gospodarzom. Miał obsesję na punkcie czystości i porządku, która ujawniała się nawet podczas oglądania zawodów sportowych: w liście do przyjaciela Isaaca Glikmana Szostakowicz żalił się, że poszedł w Taszkiencie na mecz hokeja, ale nic z niego nie zrozumiał, bo hokeiści mieli podobne stroje, a sędzia nie ułatwiał sprawy”. Na oglądanie hokeja kompozytor zdecydował się tylko dlatego, że w stolicy Uzbekistanu nie rozgrywano żadnych meczów piłkarskich. Był styczeń 1943 roku. Od czterech miesięcy przebywał wraz z rodziną na ewakuacji w Kujbyszewie.

Po genialnym kompozytorze o twarzy wiecznie zafrasowanego szóstkowicza nie spodziewalibyśmy się sportowych zajobów. Tymczasem od dziecka nie tylko darzył on futbol namiętną miłością i fantazjował o stworzeniu hymnu dla tego sportu (podobno finał Szóstej Symfonii, nazwany przez wybitnego brytyjskiego krytyka Iana MacDonalda „manifestacyjnie wulgarnym Presto”, jest muzyczną reprezentacją piłkarskiego meczu), ale też zapisywał w zeszycie, obok listy opusowanych dzieł, wyniki spotkań. Z czasem wyrobił też uprawnienia sędziego, a jego wiedza piłkarska była tak wysoko ceniona, że jedna z prominentnych sowieckich gazet właśnie do Szostakowicza zadzwoniła w środku nocy z prośbą o informacje o meczu, gdy jej reporter zawalił. Zdarzało mu się kończyć wcześniej zajęcia w konserwatorium, ale też wymykać z rodzinnej daczy i „przelecieć tysiące kilometrów do Tbilisi tylko po to, by obejrzeć mecz ulubionego Dynama”, jak pisze w swojej ostatniej, poświęconej Szostakowiczowi powieści „Zgiełk czasu” Julian Barnes. „O to w tym właśnie chodziło: trzeba było być na miejscu, wśród oszalałych i krzyczących tłumów. Dziś ludzie oglądają futbol w telewizji. Dla niego to jak pić wodę mineralną zamiast wódki Stolichnaya w wersji eksportowej” – dodaje pisarz.

Nie wiem, czy Jan Sowa i Krzysztof Wolański, autorzy książki o równie atrakcyjnym co mylącym tytule „Sport nie istnieje”, czytali powieść Barnesa, ale temu ostatniemu udało się w tym krótkim fragmencie precyzyjnie i przewrotnie, a jednocześnie nie cynicznie streścić związki sportu z kapitałem. Ściągnięcie na stadion oszalałych i krzyczących tłumów, odzianie ich w klubowe trykoty oraz napchanie parówkami w bułce stało się tym, o co w całej zabawie w kopanie „odrobiny powietrza obszytego skórą” chodzi. Puste trybuny źle wypadają w transmisji, a przecież oglądanie piłki w telewizji ma służyć nie tyle uciesze i rozluźnieniu, co przygotowaniu mózgu na przyjęcie reklamy wody mineralnej albo wódki w wersji eksportowej. Z punktu widzenia kapitału celem spotkania jest sprzedanie jak najdrożej biletów na mecz i piłkarskich precjozów, zaś szerzej: stworzenie widowiska, które przyciągnie reklamodawców. Futbol jest jednocześnie towarem i platformą, i łatwiej go zestawić z przemysłem pornograficznym niż sportem, jaki pokochali Wiktor Osiatyński i Dymitr Szostakowicz.

Gra będąca elementem przedrzymskich rytuałów, „mających zapewnić płodność ludziom i zwierzętom oraz zagwarantowanie urodzajnych plonów”, stała się „integrującym elementem kapitalistycznego cyklu produkcji, w ramach którego powstaje nie tylko sam konkretny produkt, ale również pewien sposób życia i funkcjonowania poza zakładem pracy”. Pierwszy cytat pochodzi ze wznowionego reportażu Wiktora Osiatyńskiego „Wembley” z 1974 roku, zaś drugi z książki „Sport nie istnieje” z 2017 roku. Gdzieś pomiędzy tymi dwiema datami odarto futbol nie tylko z baśniowych korzeni, ale również z możliwości romantycznej wiary w jego piękno. Osiatyński, wybitny prawnik, działacz i publicysta, w futbolu chciałby widzieć to, czym była mitologia w społeczeństwach dawniejszych – czynnik integracji społecznej, a przez to jeden z gwarantów trwałości (w ten sposób postrzegał chociażby „mit amerykański” w swojej debiutanckiej książce). Futbol widział nie przez pryzmat jego społecznego wpływu, ale jako wydarzenie międzynarodowe o historycznej wadze. Jeśli Marks po zobaczeniu meczu krykieta w Anglii miał powiedzieć, że rewolucja jest na Wyspach niemożliwa, to reportaż Osiatyńskiego z meczu, który dał nam awans na Mistrzostwa Świata w Niemczech, można czytać jako epitafium dla rewolucji, która z prostych chłopców uczyniła narodowych bohaterów.

Wiktor Osiatyński, „Wembley. Wimbledon”. Dowody na Istnienie, 320 stron, w księgarniach od października 2017Wiktor Osiatyński, „Wembley, Wimbledon”. Dowody na Istnienie, 320 stron, w księgarniach od października 2017„W polskiej mitologii piłkarskiej Wembley jest do dzisiaj miejscem świętym. Odgrywa także pierwszoplanową rolę (Punkt Zero) w Legendarnej Narracji o początkach sukcesów polskiej piłki” – pisze Dariusz Czaja, a my dzisiaj dobrze widzimy, że z powodów wyłącznie pozasportowych taki mit, przeżywany bardziej niż rzeczywistość, nie może się powtórzyć. Nie powtórzy się gra, którą pokochali Osiatyński i Szostakowicz, a oddolne ruchy przeciwko komercjalizacji futbolu zawsze będą miały sentymentalny charakter – nie dość, że dążą do rekonstrukcji gry, która już nie istnieje, to muszą realizować swoje cele w ramach anachronicznych i skomercjalizowanych struktur ligowych.

Szostakowicz w futbolu cenił otwartą, honorową i rycerską grę. Nie tolerował agresywnych i nieczystych zagrań. Do gry przyciągała go jej wyidealizowana wizja, a także możliwość bycia anonimowym w tłumie oddanych kibiców. W tamtych czasach futbol był systemem samym w sobie, z własną tożsamością i lojalnością, z własnymi chwilami heroizmu i liryzmu, rozczarowania i rozpaczy. Miał własną narrację, która spontanicznie produkowała nowych bohaterów ludowych – Roland Barthes dostrzegał w nim instytucję spektaklu jednoczącą ludzi w procesie globalnej komunikacji. Jednak współczesne semiotyczne analizy wysiadają przy konglomeracie sensów, jakim stała się piłka. Dariusz Kosiński w tekście o teatralności piłki nożnej zamieszczonym w „Kontekstach” zauważa:

Cała ta dziedzina życia społecznego, którą w skrócie nazywamy piłką nożną, jest tworem bardzo złożonym. Obok siebie i we wzajemnym ścisłym połączeniu funkcjonują w jego ramach nie tylko wymiar sportowy, związany z określoną formą aktywności fizycznej i rywalizacji według reguł, czy ludyczny, odnoszący się do aspektu gry, ale także spektakularny (widowisko piłkarskie), ekonomiczny (przedsiębiorstwo piłkarskie), instytucjonalny i polityczny (federacje i ich relacje z ośrodkami władzy) – by wymienić tylko najważniejsze.

Na trzech ostatnich aspektach koncentrują się Sowa i Wolański, korzystając z metod teorii krytycznej. Potwierdzając intuicje Kosińskiego, autorzy książki podkreślają, że sport jawi im się jako „obiekt o wiele ciekawszy i ważniejszy niż na przykład sztuka czy literatura współczesna, będące przedsięwzięciami elitarnymi”. W ich opinii to właśnie świat nowoczesnego sportu jest obszarem, na którym skupiają się w zasadzie wszystkie problemy i zjawiska zajmujące badaczy i badaczki pracujących w obrębie teorii krytycznej. Opisywanie futbolu z perspektywy marksistowskiej ujawnia niebezpieczne związki gry z większością dziedzin życia codziennego, ale kluczowym dla Sowy i Wolańskiego terminem pozostaje subsumcja, czyli podporządkowanie (czy wręcz zasysanie) pracy przez kapitał, widziane we wszystkich komercyjnych dziedzinach sportu.

Chociaż kapitalizm zdaniem Marksa reprezentuje triumf logiki nad podstawową naturą feudalizmu, to ma negatywny wpływ na społeczeństwo, jeśli pozostawi się go bez kontroli. Wówczas bez wyjątku zamienia abstrakcyjne ideały na zimne i nienegocjowalne wyniki, stąd obsesja liczb i statystyk w amerykańskich rozgrywkach i rozwijająca się filozofia moneyball. Współczesny futbol nie dość, że stał się ofiarą końca wielkich narracji, to w konsekwencji przeobraził się w bezlitosny biznes i – podobnie jak rynek – jest zorientowany wyłącznie na przyszłość.

Jan Sowa, Krzysztof Wolański, „Sport nie istnieje”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od października 2017Jan Sowa, Krzysztof Wolański, „Sport nie istnieje”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od października 2017

Terry Eagleton zauważa (a Sowa i Wolański rozwijają to w swojej publikacji), że futbol czyni z każdego specjalistę, ale „żywy sens tradycji kontrastuje z historyczną amnezją postmodernistycznej kultury, dla której wszystko, co wydarzyło się nie więcej niż dziesięć minut temu, jest stare jak antyk”. W „Manifeście komunistycznym” Marks sugerował, że nadrzędnym celem kapitału jest niszczenie tradycji, a burżuazja „świętobliwe dreszcze pobożnej egzaltacji, rycerskiego zapału, drobnomieszczańskiej rzewności zatopiła w lodowatej wodzie egoistycznego wyrachowania”. Destrukcyjna i pozorna postępowość zinstytucjonalizowanego i skomercjalizowanego futbolu objawia się w dążeniu do maksymalizacji zysków, skrywanym pod hasłem niesienia kaganka sportowej oświaty na rubieże cywilizowanego świata (piłkarska federacja FIFA zrzesza więcej państw niż ONZ). Zwiększanie liczby drużyn narodowych w kolejnych mistrzostwach Europy i świata ma na celu wyłącznie generowanie coraz większych zysków.

Jednak gdzieś pod stosem monet, na których niczym Sknerus McKwacz polegują włodarze FIFA, kryje się sentymentalna chęć wytwarzania spektakularnych mitów, takich jak nieoczekiwane sukcesy miniaturowych państw, skazywanych na sportowe pożarcie i zjednujących sobie światową opinię publiczną trudną sytuacją wewnętrzną. W eliminacjach do przyszłorocznych mistrzostw świata w Rosji świat trzymał kciuki za walczącą w barażach z Australią reprezentację Syrii, chociaż podnosiły się głosy, że jej sukcesy legitymizują władzę Assada – o tym miał świadczyć chociażby fakt, iż w 2015 roku trener reprezentacji pojawił się na konferencji prasowej w koszulce z twarzą satrapy. Ostatecznie Syria nie miała swojego Wembley, ale FIFA zdaje sobie sprawę, że widowiskowe mity, pozwalające podtrzymywać wizerunek futbolu jako egalitarnej rozrywki dostępnej wszędzie i dla wszystkich, mogą powstawać tylko na peryferiach oraz tam, gdzie – podobnie jak w latach 70. – nie sposób postawić znak równości między drużynami. Trudno bowiem o dwa bardziej różniące się dziś kraje niż Syria i Australia.

Zawsze obecne na stadionach nacjonalizmy zatrzymują grę w czasach, gdy mecze między państwami demokratycznymi i komunistycznymi miały symboliczny charakter i pozostawały marnie kamuflowaną metaforą bitwy. Ba, wydaje się wręcz, że futbol pozostaje ostatnią akceptowalną powszechnie formą nacjonalizmu, na co zwracała uwagę Anne Applebaum w swoim tekście dla „Slate”, opublikowanym co prawda piętnaście lat temu i dotyczącym meczu z 1996 roku, ale zyskującym na aktualności, bo przecież nadal i nie tylko w Wielkiej Brytanii w kontekście piłki nożnej dopuszczalny jest nacjonalizm, bardzo szowinistyczny oraz antycudzoziemski. Zdaniem publicystki jest to dziwne, bowiem takie zachowania pozostają nieakceptowalne w innych kontekstach, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale w całej Europie Zachodniej, gdzie elity polityczne większości krajów są (czy można już mówić: były?) ideologicznie oddane rozmywaniu ich tożsamości narodowej w Unii Europejskiej. Applebaum tłumaczy to pojęciem „odwrotnego snobizmu”, w ramach którego „politycy, naukowcy i wysokiej klasy dziennikarze, którzy zwykle unikają ekshibicjonistycznego patriotyzmu, wspierają swoje reprezentacje narodowe jako sposób na udowodnienie, że są naprawdę mężczyznami ulicy”. Ostatecznie nie ma przecież wiele miejsc, gdzie można śpiewać hymn do utraty głosu bez wywołania niepokoju.

Mecze reprezentacji (obok świąt narodowych) to jedyny moment, aby poczuć się częścią wyobrażonej wspólnoty, takiej jak naród, a międzynarodowe organizacje sprytnie monetyzują narodowe uniesienia, tworząc kolejne, nowe i jeszcze bardziej emocjonujące rozgrywki – lada chwila wystartuje przecież Liga Narodów, która zastąpi zbędne mecze towarzyskie. Jednak ostatecznie walki narodów można sprowadzić z poziomu wzruszeń do bardzo wymiernych liczb: brak awansu reprezentacji Włoch na rosyjską imprezę to blisko 80 milionów euro mniej z praw do transmisji dla FIFA.

Wróćmy do futbolu klubowego, będącego oczkiem w głowie kapitału. Sowa z Wolańskim przytaczają informację, według której dwa bilety na mecz londyńskiego West Hamu (czyli drużyny rozkosznie przeciętnej) kosztują tyle samo, co roczny karnet na trybunę stojącą Bayernu Monachium. Futbol w Anglii, czyli swojej ojczyźnie, jest wdzięcznym przykładem degeneracji pod wpływem kapitału: w 2014 roku najtańszy karnet na domowe mecze Barcelony był tańszy niż karnet na piątoligowe mecze Halifax Town, klubu, którym w Anglii straszy się niegrzeczne dzieci. I na te miejsca nie brakuje chętnych, co doprowadziło do gentryfikacji stadionów oraz sportu, a co za tym idzie przekształcenia widowiska w piknik. Jedynym angielskim klubem mającym zorganizowany i regularny doping jest Crystal Palace, zajmujące w chwili pisania tych słów ostatnie miejsce w lidze.

Na przeciwnym biegunie – zarówno finansowym, jak fanowskim – jest Manchester United, a kto choćby nieregularnie, ale od lat ogląda ich domowe mecze na Old Trafford, ten z pewnością kojarzy grupę sympatycznych sikhów siedzących rokrocznie na tych samych miejscach blisko ławki rezerwowych, z roku na rok jednakowo ospałych, za to z coraz bardziej siwymi brodami. Anglia nie jest bynajmniej wyjątkiem: dysproporcje w podziale zysków z transmisji z hiszpańskiej La Liga, gdzie Real Madryt i Barcelona zgarniały połowę z 600 milionów euro, a najbogatszy klub otrzymywał 19 razy więcej pieniędzy niż ostatni w kolejności do przysłowiowego „koryta” (w Anglii „zaledwie” 1,7 razy więcej – na Wyspach roztaczany jest również finansowy parasol nad drużynami relegowanymi z ligi), doprowadziły do zawieszenia rozgrywek i powstania hasła „occupy La Liga”. Wprowadzone zasady finansowego fair play są nagminnie łamane przez najbogatsze kluby, zwłaszcza należące do arabskich inwestorów. Kto nie chce uczestniczyć w futbolowym wyścigu zbrojeń, rozkupywany jest przez chińskie, posiadające nieograniczone zasoby finansowe drużyny, które proponują piłkarzom kontrakty nie do odrzucenia.

To w latach 80. dokonał się przewrót, którego dzisiaj zbieramy żniwa: Margaret Thatcher potraktowała kibiców tak samo jak górników, a zorganizowane grupy fanów piłki podzieliły los związków zawodowych. Tragedia na stadionie Heysel, spowodowana przez angielskich huliganów, przyspieszyła proces wymiany widzów na stadionach, które z miejsc, gdzie walczyło się o życie, przeobraziły się w „teatry marzeń”. Angielskie zespoły na pięć lat zostały wykluczone z europejskich pucharów, co przyczyniło się nie tylko do modernizacji stadionów, ale przede wszystkim założenia w 1992 roku przez 22 kluby najwyższej klasy korporacji Premier League. Od tej pory drużyny nie były już tylko uczestnikami rozgrywek, ale ich akcjonariuszami, uczestniczącymi w gigantycznych zyskach z praw telewizyjnych. Radykalnie wpłynęło to na kształt kibicowania, co opisywała Jo Harper w świetnym eseju „Koniec bohaterów. Klasa społeczna a upadek angielskiej piłki”:

Czerstwe burgery, zapach cebuli, tanie fajki, Bovril, steki przekleństw oraz masy brudnych, niesubordynowanych, zabawnych, niebezpiecznych, ciężko wyeksploatowanych ludzi. Przemysłowa klasa pracująca. Angielska przemysłowa klasa pracująca: legendarne plemiona Manchesteru, Newcastle, Birmingham i Leeds. Przyśpiewki, burdy, plemienne pomruki, groźba permanentnej przemocy, strach. Wejść na mecz i wydostać się żywym – to było istotą piłki nożnej, doświadczeniem życia klasy pracującej, dostępnym młodym chłopakom z klasy średniej [przekład Mikołaja Glińskiego].

Jej zdaniem „gra w piłkę to obecnie higienicznie pakowana rozrywka dla Sky Sports, kolejny produkt, który ma wypełnić ludziom niezdrowy czas wolny między konsumowaniem a wydalaniem. Biedni nie mogą iść na mecz, a angielscy piłkarze są za słabi, żeby w nim grać”.

Zrywając ze swoimi industrialnymi korzeniami, futbol jednocześnie wymyka się logice sportowej rywalizacji, w której zwycięzcą zostaje najlepszy, czyli najsilniejszy czy też najsprytniejszy. Najlepiej to widać na przykładzie wspomnianego Manchesteru United: mimo ostatnich chudych lat i totalnej zmiany koncepcji budowy zespołu, który wcześniej w znacznej mierze opierał się na wychowankach, oraz przejęcia klubu przez amerykańskich pseudoinwestorów z rodziny Glazerów, drużyna zanotowała w tym roku największe zyski na świecie. Ostatecznie handel ludźmi opłaca się znacznie bardziej niż inwestowanie w przedszkola. Warto przypomnieć, że United powstało po przejęciu upadającej drużyny w 1902 roku przez prezesa lokalnych browarów, który uczynił to bynajmniej nie dla frajdy, ale by powiększyć rynek zbytu dla swoich alkoholowych produktów. Sto lat później to wciąż popularna praktyka, a producent napojów Red Bull ma w swojej stajni pięć klubów piłkarskich, w tym wicemistrza Niemiec, co w oczach sentymentalnych fanów piłki jest najwulgarniejszym przykładem komercjalizacji futbolu.

Kibicom United tak bardzo przeszkadzały rządy Glazerów, którzy przejęli klub w połowie poprzedniej dekady, że w 2005 roku założyli własną półamatorską drużynę FC United of Manchester, ze wsparciem publicznym sfinansowali własny stadion i od lat pozostają na szóstym poziomie rozgrywek w Anglii. Podobna sytuacja miała miejsce z londyńskim Wimbledonem, którego kibice po kontrowersyjnej relokacji klubu do podlondyńskiego Milton Keynes założyli własny klub AFC Wimbledon, który po kilkunastu latach awansował na trzeci poziom rozgrywek, gdzie toczy boje z ekipą, w opozycji do której wykiełkował, czyli MK Dons.

Futbol w swojej kolebce odkleił się od znaczeń, które pozwoliły wygenerować mit 1973 roku. W swoim reportażu Osiatyński najpierw przyznaje się, że nie był zagorzałym kibicem i nie interesował się piłką, ale raz uległ „zbiorowej emocji wielkiego przeżycia” – w trakcie ostatnich piętnastu minut meczu Anglia–Polska. W przypadku tego spotkania jak nigdy sprawdziła się metafora pojedynku Dawida z Goliatem. Angielska liga należała wówczas do najlepszych w Europie, Anglia była mistrzem świata sprzed zaledwie siedmiu lat, jej gracze mieli obiecane sowite premie za awans, natomiast nasi wciąż mieli status amatorów, a angielskie media nazywały ich zwierzętami. W tej sytuacji narracja pisała się właściwie sama – wystarczyło tylko nie przegrać meczu. Ale jak zauważa Czaja: „wymiar sportowy meczu na Wembley szybko zszedł na plan drugi”. Nawet Osiatyński postrzegał ten mecz jako zapowiedź końca pewnej epoki, odnotowując coraz większe wpływy telewizji i pieniądza. W związku z tym, że poziom piłkarski na świecie stopniowo się wyrównuje, wydarzenie, które w 1973 roku było autentyczną traumą dla Anglików, dzisiaj jest jedynie wkalkulowanym elementem widowiska. Tak jak przegrana na zeszłorocznych Mistrzostwach Europy z Islandią, kraju o populacji miasta Leicester.

W reportażu Osiatyńskiego może też dziwić łatwość, z jaką dziennikarz przedostaje się w pobliże piłkarzy i trenera sir Alfa Ramseya. W czasach, gdy komunikaty wypuszczane zarówno z ust, jak i z instagramowych kont piłkarzy brzmią, jakby pochodziły z marketingowej centrali jednej z wielkich firm odzieżowych, nawet pozornie żywiołowe momenty zdają się ściśle reglamentowane, a ciało piłkarza jest publiczne tylko przez 90 minut – spontaniczne wchodzenie Osiatyńskiego do angielskiej szatni po meczu na Wembley wydaje się równie nieprawdopodobne jak fakt, że jeszcze na początku lat 70. w Stanach Zjednoczonych można było kupić bilet na lot w drzwiach samolotu. W końcu współczesna niedostępność futbolowych herosów czyni ich jeszcze bardziej pożądanym towarem.

Różnica między futbolem w 1973 a futbolem w 2017 roku wydaje się większa niż między formalizującą się piłką XIX-wieczną a tą z lat 70. XX wieku, chociaż gra stała się gałęzią przemysłu już w drugiej połowie XIX wieku, kiedy kluby zaczęły pobierać opłaty za wejście na trybuny, a związek – za uczestnictwo w rozgrywkach pucharowych. W 1884 roku właściciel klubu Preston North End, przyznając, że płaci swoim graczom, sprzeniewierzył się dotychczasowym zasadom, według których futbol miał być miłą rozrywką uprawianą przez burżujów w ich czasie wolnym, gdzieś pomiędzy kolejnym polowaniem a schadzką z kuzynką. Jeszcze w 1973 roku etos piłkarza amatora był tak silnie zakorzeniony, że dla Osiatyńskiego naturalne było pytanie najlepszych angielskich piłkarzy o plany zawodowe po zakończeniu kariery. Zadać je dzisiejszym reprezentantom to jak zapytać Jeffa Bezosa, z czego będzie żył, jak Amazon się skończy. Współczesny futbol, podobnie jak pieniądz, nigdy nie śpi, a zarobki piłkarzy przelicza się już nie na miesiące i tygodnie, ale sekundy.

Nijak się to ma do początków zinstytucjonalizowanego futbolu w Anglii, gdzie rywalizacja pod koniec XIX wieku przybierała charakter walki klas: w 1883 roku w finale Pucharu Anglii drużyna z Blackburn (w składzie trzech tkaczy, przędzarz, robotnik przemysłu bawełnianego, hutnik, ramkarz, hydraulik, pomocnik dentysty i dwóch bezrobotnych) pokonała ekipę Old Etonians, w składzie której znajdowali się wyłącznie zamożni dżentelmeni. Rok po tym finale zalegalizowano zawodowstwo.

Jedno się nie zmieniło od początku współczesnej piłki nożnej: nadal najbardziej ceniony jest efektowny drybling. Przedwojenny i efektowny futbol oparty był na solowych akcjach piłkarzy – podania były uważane za słabość. Drybling był nie tylko widowiskowy, ale stał się też polem emancypacji dla robotników. Oto bowiem na boisku przestawali być trybikami w maszynie kapitału i stawali się panami własnego losu oraz sportowego wyniku. „Uprawianie sportu dawało mu [robotnikowi – przyp. B.S.] dokładnie to, co fabryka odbierała – poczucie własnej wartości, sprawczość, namiastkę niewyobcowanej egzystencji” – piszą Sowa i Wolański. Sport mógł służyć oderwaniu od codziennego kieratu albo, w szerszej perspektywie, odwróceniu uwagi od politycznych przewrotów, na najbardziej jednak przyziemnym poziomie pozwalał na efektowny egoizm, niedostępny w innych dziedzinach życia. Nadal fetowani pozostają najbardziej efektowni, choć niekoniecznie efektywni piłkarze, a słynny „drybling na chustce do nosa” węgierskiego piłkarza Nándora Hidegkutiego był dla Bohumila Hrabala esencją gry. Jednak to, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu miało emancypacyjny wymiar, dzisiaj jest jedynie kunsztowną zabawą, która pozwala ściągnąć uwagę mediów i reklamodawców czy nawet patentować własne ruchy, co uczynił Gareth Bale, który zastrzegł prawa do wykonywanego przez siebie po zdobyciu bramki gestu serca układanego z rąk.

Futbol nie jest już punktem odniesienia nawet dla samego siebie. Piłkarze nie ukrywają, że w grze chodzi przede wszystkim o pieniądze, i mają coraz większe problemy z demokratycznym charakterem gry, w której ciągle jeszcze amatorzy (np. z San Marino) mogą spotkać się z mistrzami świata (np. Niemcami).

Po jednym z takich meczów niemiecki piłkarz Thomas Mueller kwestionował zasadność spotkań, w których przeciwników dzieli zbyt duża różnica poziomów. Błyskotliwie odpowiedział mu rzecznik prasowy reprezentacji San Marino Alan Gasperoni:

Drogi Thomasie, masz rację. Mecze takie, jak ten piątkowy, nic nie znaczą – dla ciebie. Z drugiej strony, nie musisz przecież przyjeżdżać do San Marino, by robić coś, co nie ma żadnego znaczenia. Możesz spędzić weekend ze swoją żoną, leżąc na sofie w luksusowej willi, albo wystąpić na imprezie jednego ze swoich sponsorów, by zarobić kolejne kilkaset tysięcy euro. Podam ci jednak kilka powodów, dla których ten mecz miał znaczenie. Miał sens choćby dlatego, że udowodnił ci, że nawet przeciwko tak słabej drużynie, jak nasza, możesz nie strzelić bramki. To spotkanie pokazało też tobie i twoim szefom, że piłka nożna nie należy do was, ale do ludzi, którzy kochają futbol, czyli nas wszystkich.

Gasperoni wyraził to, co myślą wszyscy, którzy zamiast oglądać ligę angielską, wolą spędzić sobotnie popołudnie na meczu Garbarni albo Zwierzynieckiego i poczuć się jak Szostakowicz na meczu Dynama. Skoro – jak zauważają Sowa i Wolański – „sposób uczestnictwa w sportowych spektaklach zbliżył się do formy naszego zaangażowania politycznego”, a amatorstwo pozostaje częścią etosu arystokratycznego, absencja jest być może jedynym wyzwoleniem, na jakie nas stać. Ostatecznie możemy powoływać się na Eagletona, który uznał, że jeśli gra nie przyczynia się do stworzenia bezklasowego społeczeństwa i prowokuje wybuchy wściekłości kibiców co najwyżej przeciwko „korporacyjnym grubym kotom prężącym mięśnie w ich klubach”, a nie przeciwko kapitalizmowi w ogóle – to powinna być zakazana.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.