RADOŚĆ:  Tenis, piłka nożna, snooker
fot. Gordon Dionne / Flickr CC

RADOŚĆ:
Tenis, piłka nożna, snooker

Jakub Socha

Ze wszystkich definicji radości najbardziej chyba podoba mi się ta, która zawiera się w słowach Levinasa: „używać życia bez pożytku”. Nie pasuje ona czasem do sportu?

Jeszcze 2 minuty czytania

Gdy po ostatniej piłce tegorocznego Australian Open Novak Djokovic padł na kort, realizator szybko przełączył obraz z kamery umieszczonej nad boiskiem. Na ekranie telewizora pojawił się leżący tenisista, który podnosi ręce do góry, w geście zwycięstwa, a na jego twarzy radość miesza się z ulgą, a ulga z cierpieniem. Finałowy mecz trwał prawie sześć godzin, po jego zakończeniu zawodnicy byli tak zmęczeni, że nie bardzo mogli ustać na nogach. Niestety, trzeba było jeszcze trochę postać, panowie w garniturach chcieli najpierw wszystkim podziękować, dopiero potem wręczyli puchary. Djokivic z Nadalem czekali rozprostowując zgrabiałe ręce, które wyglądały tak, jakby ciągle były zaciśnięte na rakiecie.

 Kilka miesięcy wcześniej ten sam Nadal podczas standardowej konferencji prasowej nagle zaczął zwijać się z bólu. Ból był tak duży, że 26-latek w końcu osunął się na podłogę. Trudno zapomnieć o tym obrazie, gdy patrzy się teraz na radość Hiszpana po kolejnych zwycięstwach. Nikt chyba tak jak on nie cieszy się w dzisiejszym tenisie, nie tylko po meczbolu, ale i po wygraniu trudnej wymiany, przełomowego gema, z pozoru przegranej piłki. Gigantyczny biceps, ręka zaciśnięta w pięść, nogi zawieszone kilkanaście centymetrów nad kortem. W tym geście radość idzie w jednym szeregu z siłą, z manifestacją siły – jest ewidentnie na pokaz. Z tyłu jednak czai się wysiłek zbyt wielki jak na jednego człowieka – nawet wytrenowany organizm nie jest w stanie go znieść.

W jednym z esejów zamieszczonych w „Książce twarzy” Marek Bieńczyk zwracał uwagę, że dawniej w tenisie nie było aż tyle emfazy. Zawodnicy cieszyli się z wygranych, ale jakby spokojniej. Dzisiaj wszyscy eksplodują, nawet ci, którzy ewidentnie nie mają tego w naturze, jak na przykład Federer. Przybiera to formy rozmaite: jeden wydaje okrzyk lwa, drugi po wygranym meczu przykłada rakietę do głowy udając, że salutuje w kierunku trybun, ktoś tańczy, ktoś wskakuje na honorową trybunę, by uściskać najbliższych. To na zakończenie, ale przecież także w trakcie meczu jest wiele okazji do zaznaczenia swojej radości. Nowocześni tenisiści, lepiej umięśnieni, maksymalnie zdeterminowani, silniejsi, nawet tę sztukę opanowali do perfekcji. Oczywiście tenisowi gracze nie cieszą się, jak piłkarze. Na korcie, choć każdy punkt liczy się tak samo, tylko wyjątkowe piłki doczekują się gestu, pewnie dlatego, że gdyby zawodnicy chcieli wszystkie uświęcić, mecze trwałyby jeszcze dłużej. A to znaczy, że zmęczenie też byłoby większe.

W piłce nożnej radość po golu to cały spektakl. Inną sprawę jest to, że w trakcie meczu może nie zaistnieć on ani razu. Są zawodnicy, którzy cieszą się grą, uwielbiają sztuczki i drybling, ci jednak najczęściej są bardzo irytujący. Ich zdolności widz niby podziwia, ale tylko trochę, bo przecież głośniejsza jest myśl: „po co się kiwasz, zaraz ci ktoś zabierze?”. Boisko jest większe niż kort, więc można poszaleć, nie zawsze też jest tak, że bramka jest wyłącznie zasługą strzelca, o tym też trzeba pamiętać. Niektórzy zapominają. Po wylądowaniu piłki w siatce zrywają się do szalonego biegu, kopią w boczne chorągiewki, przeskakują reklamy, wdzierają się na siatkę odgradzającą boisko od trybun, na tych stadionach, gdzie nie ma już siatek, lądują w objęciach kibiców. Inni wybierają orła albo koziołki, zdarzają się tańce, nawet ruchy frykcyjne (i jeszcze większe cuda), jest oczywiście słynna kołyska, która pojawia się tak często, że wręcz skłania do myślenia nad przyrostem naturalnym w rodzinach piłkarzy.

Gdy solista szaleje, koledzy z drużyny też się radują, zawsze jednak mniej spektakularnie od głównego gwiazdora; po prostu ściskają się, przybijają piątkę, ktoś kogoś pocałuje w policzek. Gdy natomiast strzelec nie chce być solistą, a woli na przykład utonąć w ramionach kolegów, wtedy automatycznie temperatura grupowej celebracji rośnie, nierzadko kończy się tak zwaną kupą mięsa – zawodnicy rzucają się jeden za drugim na zdobywcę gola i przykrywają go swoim ciałami, niekiedy tylko podnoszą go na plecach albo za pośladki.

Żeby ten krótki wybuch zaistniał, wcześniej musi się zdarzyć wiele fauli, pewnie jeszcze więcej symulacji tychże fauli i zwyczajnych przewinień, których nikt nie zaważy (palce wsadzane w oko i łokieć w żebra, nadeptywanie korkiem na dłoń, plucie, wyzwiska). Cel zostaje osiągnięty dzięki wyrachowaniu, żmudnym odtwarzaniu wyuczonych na treningach schematów, także dzięki oszustwom. Czy Henry, po tym jak pomógł sobie ręką w meczu z Irlandią, albo Maradona, który strzelił bramkę dłonią spotkaniu przeciw Anglikom, manifestowali swoją radość? Oczywiście, że tak.

Definicja Sokrates (a nie Sócrates, genialnego brazyliskiego piłkarza, bo jego definicji zwyczajnie nie znam), która mówi, że przedmiotem radości może być tylko prawe postępowanie, niespecjalnie nadaje się do futbolu; ci, którzy uważają, że doświadczać jej może tylko ktoś wewnętrznie zbudowany i dojrzały, chyba nie widzieli zbyt wielu meczy. Ktoś w ogóle zna zawodnika zachowującego się fair play, który się cieszy? Niby dlaczego ma się cieszyć, skoro fair play zwykle idzie w parze z przegraną? Nawet Nietzsche tu nie pomoże. Jakiego sportowca z czystym sumieniem nazwiemy dysponariuszem „wiedzy radosnej”, skoro decyduje się grać w obrębie narzuconych mu z góry reguł i norm, skoro wchodzi do sztucznego świata, w którym nie może być suwerenem?

Dzisiejszy sport, coraz bardziej profesjonalny i doskonały, zabija radość i zmienia ją w symulację radości; trudno powiedzieć, które gesty są naprawdę szczere, a które rodzą się w biurach marketingowców, które zostały podpatrzone, a które są czystą ekspresją. Jednakże ciągle – to chyba w sporcie najlepiej uobecnia się ta forma radości, która jest najbardziej namacalna – ta, która ucieka na zewnątrz. Inna sprawa, skąd idzie impuls. Przecież mamy do czynienia z radością, która rodzi się w świecie od początku do końca wymyślonym. Może właśnie tu tkwi jej powab. Liczy się tylko jej okazywanie, a nie to, czy rację miał taki Sokrates. Liczy się spontaniczna ekspresja, która może być udziałem każdego, nawet największego brutala.

Ze wszystkich definicji radości najbardziej chyba podoba mi się ta, która zawiera się w słowach Levinasa: „używać życia bez pożytku”. Nie pasuje ona czasem do sportu? Czymże innym on jest, jeśli nie „używaniem życia bez pożytku” – sprawdzaniem siebie, przekraczaniem swojego ciała dla celu, który przecież nie ma żadnego znaczenia. Oczywiście, zaraz ktoś powie, że taki sport można spotkać wyłącznie na podwórkach i wśród amatorów, tam, gdzie nie ma pieniędzy, gdzie chciwość nie zaburza bezinteresowności. Zbyt łatwym jest chyba jednak uogólnienie, że dzisiejsi profesjonalni sportowcy pozbawiani są naturalnych odruchów – mimo wszystko jakoś trudno widzieć w nich jedynie maszyny do liczenia pieniędzy.

Faktem jest jednak, że tam, gdzie mniej kamer i mniejsze wypłaty, tam wszystko wydaje się bardziej autentyczne. Na przykład w takim w snookerze. Nie ma chyba dzisiaj czystszego widowiska sportowego, choć i tutaj zdarzają się skandale korupcyjne. Odchodzi cierpienie, zamęczanie ciała, odchodzą wszystkie złe emocje, które rodzą się z rywalizacji między ludźmi – w snookerze człowiek gra ze stołem, a nie z drugim graczem. Mecze czasami ciągną się w nieskończoność. Wokół zielonego stołu chodzą bez przerwy panowie, zawsze powoli. Ubrani są na galowo, tylko nieliczni – ci, którzy mają problemy z oddychaniem – nie muszą nosić muszek. Snookerzyści nie odzywają się, nie krzyczą; czasem, ale to naprawdę bardzo rzadko, ze zdenerwowania uderzą w stół. Spokojnie schylają się po przyrządy, pocierają kapkę kija specjalną kreda. Poza tym żadnych emocji na twarzach, po wygranych meczach najczęściej odwracają się z podniesioną ręką w kierunku publiczności, ale to w zasadzie wszystko. Na wygrane frame’y – cząstki składające się na mecz – nawet nie zwracają uwagi, są pewnie zbyt skoncentrowani. Nic specjalnie nie wycieka na zewnątrz. I właśnie ta radość, ukryta przed okiem kamery, przed widzem, jest najciekawsza. Może dlatego, że jest tak rzadka w dzisiejszym sporcie, a może dlatego, że podkopuje przekonanie, że radość to nic więcej, jak miny.

W snookerze zdarzają się naprawdę przedziwne momenty. Są nimi nieśmiałe oznaki triumfu widoczne na twarzy zawodnika po zagraniu, w którym laik nie widzi nic niezwykłego – na przykład wtedy, gdy żadna bila nie wpada do łuzy, a biała, po odbiciu się od bandy i zielonej, parkuje  w rogu stołu. Najbardziej jednak pamięta się próby wbicia maksymalnego brake’a (wbicia wszystkich bil na stole, przy warunku, by czerwone wbijać na przemian z czarną). Gdy któryś zawodników staje na dobrej drodze, jest już naprawdę blisko tego celu – co w snookerze zdarza się bardzo rzadko – zawodnicy z sąsiednich stołów (w turniejach snookerowych rozgrywanych jest równolegle kilka meczów) – przerywają grę i patrzą na tego, który podejmuje się próby. Nie mają w tym żadnego interesu. To po prostu czysty, bezinteresowny gest fana (a równocześnie potencjalnego przeciwnika). Radość z uczestniczenia w czymś wielkim, po czym pewnie nie zostanie żaden gest na twarzy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.