O Philipie Gröningu zrobiło się głośno, gdy parę lat temu nakręcił kilkugodzinny dokument o zakonie kartuzów – „Wielką ciszę”. W Polsce był to prawdziwy hit. Teraz niemiecki reżyser powraca do naszego kraju z filmem, który też się wydaje za długi. Przez trzy godziny oglądamy historię trójki bohaterów: policjanta, jego żony i ich małej córeczki, którzy kręcą się w kółko po małym mieszkanku w wysokiej, ale wąskiej szeregówce, i rzadko wychylają głowę na zewnątrz.
Pokazywana dwa lata temu w konkursie głównym w Wenecji „Żona policjanta” nie wiedzieć czemu została podzielona na prawie sześćdziesiąt epizodów. Początek każdego z nich zapowiada czarna tablica z odpowiednim numerkiem, tablica pojawia się też każdorazowo wraz z zakończeniem. I tak bez końca. Gdyby Gröning zrezygnował z tych przerywników, film trwałby pewnie z pół godziny krócej, ale czy dzięki temu zyskałby na wartości? Raczej nie.
Wątpliwości budziło już oświadczenie reżysera, który swego czasu na stronie weneckiego festiwalu tłumaczył, co popchęło go do nakręcenia tego filmu. Mieliśmy w nim do czynienia z prawdziwą poezją. „Wiersz” zaczynał się od słów: „Papier. Papier wszędzie. Nie chciałem już więcej robić filmu z papieru. A poza tym robię lepsze filmy bez scenariusza”. Później było dużo o miłości, destrukcji, doświadczeniu, prostych pytaniach i niemożliwych odpowiedziach. O ludzkiej duszy, wolności i drodze od dzieciństwa do dorosłości, którą każdy z nas musi przejść. Wszystko to, i jeszcze trochę, znajdziemy w „Żonie policjanta” – filmie planowanym na arcydzieło, mającym przypominać wielką katedrę, który zabijają ostatecznie wielkie ambicje i pretensje. „Żona policjanta”, wbrew założeniom autora, jest właśnie z papieru. Jedno tylko się zgadza: próżno w niej szukać scenariusza, to zbiór scenek, niekiedy dosadnych, najczęściej enigmatycznych i upoetyzowanych.
Gröning nie filmuje tylko swoich bohaterów. Osaczają ich krótkie ujęcia świata, małych żyjątek i przedmiotów: chmury na niebie, zające biegnące po lesie, lisek buszujący w miasteczku, chromowane nóżki fotela, światełka odblaskowe umieszczone na poboczu drogi, cień lampki nocnej. Co jakiś czas pojawia się też starszy pan, który dostał od reżysera do dyspozycji kilka epizodów, w których na przykład siedzi na krześle, kroi pomidory albo po prostu patrzy przed siebie. Kim on jest? Tego nam Gröning nie wyjaśnia, zamiast tego zmusza trójkę bohaterów, by razem i osobno wyśpiewywali niewinne piosenki, kołysanki i wyliczanki prosto do kamery.
„Żona policjanta”, reż. Philip Gröning.
Niemcy 2013, w kinach od 20 marca 2015 Niektóre z tych zabiegów są nawet same w sobie ładne i może nie budziłyby takiej irytacji, gdyby sednem filmu nie była jednak przemoc – sadyzm męża i udręka posiniaczonej, niemogącej liczyć na żaden ratunek żony. Abstrakcje osłabiają intensywność domowego piekła, wypierają konkret, spychają na dalszy plan emocje. Jest trochę tak, jakby Gröninga bardziej interesowały same idee, a nie ci, którzy testują je na własnej skórze oraz ci, którzy testują je na skórze innych. Zostajemy odcięci od słów bohaterów, ciało zjawia się najczęściej w formie fragmentu – filmowanego w ogromnym zbliżeniu brzucha, szyi czy uda. Postacie, zamiast materializować się wraz z kolejnymi epizodami, coraz głębiej zapadają się w bagno wielkiej metafory o ludzkiej drodze od narodzin do śmierci. Tracimy z oczu cierpienie żony, to, co popycha policjanta do przemocy, też pozostaje niewiadomą. Mundurem nie można wszystkiego tłumaczyć, w końcu nie każdy mundurowy jest sadystą.
Po dwóch godzinach projekcji było już pewne, że Gröning zrobi wszystko, by domknąć swoje koło. I rzeczywiście, w ostatnich epizodach widać wyraźnie tę desperacką potrzebę – dochodzi tu do ostentacyjnego zerwania kontaktu ze światem, reżyser unosi się w przestworza, wprowadza majaki, w mieszkaniu policjanta instaluje się wielka wanna, w której jego żona i córka wyglądają co najmniej tak, jakby kąpały się w basenie.
Pisząc o „Wielkiej ciszy”, niektórzy krytycy zwracali uwagę na czyste habity zakonników i słusznie pytali: czy rzeczywiście duchownych ziemia nie jest w stanie ubrudzić? W „Żonie policjanta” są niby siniaki, ale Gröning włącza je w swój holistyczny projekt, przez co z czasem zaczynają one przypominać kolorystyczną plamę z obrazów Rothki, a nie uszkodzoną żywą tkankę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.