„Wrócił” – głosiła w nagłówku gazetka festiwalowa na pierwszej stronie, w całości wypełnionej zdjęciem Krzysztofa Majchrzaka. Rzeczywiście, dawno go nie było, z dziesięć lat. Teraz wrócił i zagrał w najnowszym filmie Jana Jakuba Kolskiego. Ma tatuaż dookoła głowy, ubrany jest w stos łachmanów, przez ramię przewieszoną ma chustę, niesie w niej psa pozbawionego jednej kończyny. Towarzyszy mu mała dziewczynka, która uciekła w domu. Dziewczynka ma ze sobą mały różowy plecaczek, w którym, zupełnie nie wiem jak, zmieściła klarnet, będzie na nim później grała melodię z „Don Giovanniego”. Idą przez las, mieszkają w lesie, jedzą zupę z żołędzi. Kiedyś było inaczej. Mężczyzna o imieniu Forst miał wszystko: kasę, czarny motor, wywrotkę koksu, ale zderzył się ze światem i postanowił od niego uciec. Nie jest tajemnicą, że Kolski w „Lesie 4 rano” odwołuje się bezpośrednio do tragedii rodzinnej, która niedawno go dotknęła. Reżyser sam zresztą mówi, że ten film jest swego rodzaju terapią. To widać. Cytaty z Pisma, które przedzielają kolejne rozdziały, zderzone tu zostają z zaklęciem: ten, kto umarł, zawsze będzie w twoim sercu. Trudno powiedzieć, żeby ono działało.
Coś się stało z wyobraźnią Kolskiego, tego „Chagalla z Popielaw”. Kiedyś w jego filmach ludzie grali na skrzypcach z talerza, konie słuchały tej muzyki, a ich łzy spadały na grzbiet pasikonika. Teraz – były biznesmen i dobra tirówka siedzą na kuble na śmieci i jedzą z tektury wielką pizzę. Teraz – były biznesmen i rezolutna dziewczynka wcinają przed szopą zbudowaną w lesie kit katy. Gdzieś w tle straszą jeszcze gangsterzy o wyglądzie gangsterów z polskiego kina z lat 90. Grube to wszystko i miejscami całkiem niepotrzebne.
Film otwierają dwa nieme obrazy: Forst skacze z wściekłością, wzbijając kurz w podziemnym garażu, jakby co najmniej chciał roznieść beton, który ma pod stopami; Forst stoi nieruchomo w basenie na dachu jakiegoś wieżowca, cały świat wydaje się należeć do niego. Kolski, jakby nie wierząc do końca w inteligencję widza, wrzuca mu jeszcze trzy dociśnięte sceny z zupełnie innego rejestru, które dopowiadają to, czego wcale nie trzeba było dopowiadać. Oto Forst: wygłasza klasyczną korpogadkę o tym, że to on dysponuje czasem swoich pracowników; kopuluje beznamiętnie z długonogą blondynką, wciągając równocześnie biały proszek; śledzi na dwóch ekranach równocześnie transmisję z wyścigu samochodowego i galę wolnoamerykanki.
Gdyby ogołocić ten film z niepotrzebnych ornamentów, wtedy łatwiej byłoby dostrzec coś, co jest sednem „Lasu 4 rano” – historię pognębionego faceta, który tak bardzo chce uciec od siebie, że co noc ryje sobie dół w ziemi, żeby w nim usnąć. Faceta, który jest trochę jak „konające zwierzę”. Z oczu i twarzy Majchrzaka przebija jakiś prawdziwy dramat. Kilka scen, w których jego bohater wykonuje wraz z dziewczynką podstawowe czynności: jedzą zupę, wiosłują, zastawiają wnyki – dobrze pokazuje ich samotność, ale też więź, która rodzi się między nimi. W tych prostych gestach jest czułość i troska – widać, że ta dwójka wraca z powrotem do świata. Dla Kolskiego to jednak za mało, dlatego mechanicznym gestem łączy historię dziewczynki z historią tirówki, podmienia w zasadzie jedną kobietę na drugą, tak żeby mu się zgodziło najprostsze równanie. A przecież w ogóle nie o to chodzi.
Pozbawiony wiary w inteligencję widza wydaje się też Ryszard Bugajski. Jego „Zaćma” – opowieść o Julii Brystigierowej, stalinowskiej zbrodniarce, nazywanej „Krwawą Luną” z powodu jej upodobania do sadystycznych tortur, którym poddawała przeciwników politycznych – powinna zostać opowiedziana oszczędnie. Bugajski tymczasem zalewa widza oceanem tanich, łzawych dźwięków, które pojawiają się w tych najbardziej doniosłych momentach. A tych jest dużo, bo film koncentruje się na tym fragmencie biografii Brystigierowej, gdy zaczęła ona bywać w Laskach, spotykać się z duchownymi i wyraźnie szukać sensu w czymś innym niż komunizm – w chrześcijaństwie. Dużo jest w filmie filozoficznych dysput i kłótni, w których w roli amunicji występują Bóg i Szatan. Ograniczają się one jednak w zasadzie do fraz: „jest”, „nie ma”, „jest, a może nie ma – kto to wie”. To trochę mało, zważywszy, że prowadzi je kobieta, która posiadała doktorat z filozofii. Żeby trochę wzbogacić te dysputy, autor „Przesłuchania” idzie w czary. Co chwila zjawiają się wizje, w których Jezus, żyjący w Polsce w latach 40., więzień Krwawej Luny, przy użyciu psychokinezy odpala sobie papierosa, a potem roztrzaskuje o ścianę srebrną papierośnicę. Są to sceny naprawdę dość niepoważne.
„Zaćma” opiera się na rusztowaniu z trzech rozmów, które Brystigierowa odbywa z: niewidomym księdzem, zakonnicą – koleżanką z młodości, wreszcie samym prymasem Wyszyńskim. Pojawia się w nich tyle wątków, że z powodzeniem można by nimi obdzielić z tuzin filmów. Ogniskują się one zarówno wokół wyborów polskiej inteligencji, jak i dorastania do zbrodni; przemiany duchowej i psychopatologii; różnych form wiary i tego, czy coś takiego jak miłosierdzie jest w ogóle możliwe, czy gotowi są na nie nawet ci, którzy modlą się więcej niż raz dziennie. Bugajski od czasu do czasu daje sygnały, że całe te zapasy duchowe głównej bohaterki odbywają się tak naprawdę bez udziału osób postronnych, są jedynie projekcją. Ucieczka w sen paranoika jest oczywiście wygodna, ale świadczy o czymś istotnym. Oślepiony w trakcie tortur ksiądz, którego gra Janusz Gajos, mówi w pewnym momencie, że zabiegał o spotkanie z Krwawą Luną, bo chciał ją jakoś zrozumieć. Przyznaje równocześnie, że ciągle nic nie rozumie. Ta sama bezradność staje się sednem bombastycznie zainscenizowanego filmu Bugajskiego, który może i jest jakoś zafascynowany Brystigierową i jej przemianą, ale ostateczne ani ona, ani jej wybory życiowe zdają się nie mieścić w jego głowie.
W „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy, jak u Bugajskiego, też bez przerwy gra muzyka. Perkusista o zacięciu jazzowym pędzi do przodu, a za nim pędzi film opowiadający o sprawie seryjnego zabójcy, który w latach 70. działał na Śląsku. Chodzi oczywiście o Wampira z Zagłębia. Był on już kiedyś bohaterem filmu „Anna i wampir”, nakręconego przez Janusza Kidawę w 1981 roku. Gdy dzisiaj się go ogląda, ciągle bije z niego duchota i beznadzieja, Śląsk w pośniegowej brei wygląda u Kidawy naprawdę ponuro. U Pieprzycy mniej liczy się nastrój, bardziej rytm. Już w poprzednim filmie, „Chce się żyć”, reżyser udowodnił, że umie sprawnie opowiadać. Udowodnił też, że nad opis i analizę przedkłada efekty, zagrywki pod publiczkę. W „Jestem mordercą” a to wyskoczy Gierek, a to Agata Kulesza da prawdziwy popis w roli wulgarnej Ślązaczki. Tutaj fajeczki, tam grochówka, gdzie indziej jeszcze muzyczna szafa i kolorowy telewizor.
Na prowadzącego śledztwo dobrze zapowiadającego się milicjanta koledzy z pracy mówią żartowniś, bo lubi opowiadać dowcipy. Pieprzyca jest też trochę takim komediantem, który nie zawaha się dwa razy przed skonstruowaniem sceny, w której małemu dziecku spłynie po policzku krokodyla zła, żeby nawet największy gamoń się zorientował, co też się dzieje na naszych oczach. A dzieje się źle, prawdziwy skandal. Milicjant okazuje się oportunistą, tak mocno przywiązanym do profitów, które płyną ze znalezienia mordercy, że zrobi wszystko, by nie ujrzały światła dziennego żadne wątpliwości co do winy zatrzymanego. Ten oportunizm wiąże Pieprzyca z kryzysem męskości. Dużo się tu rozprawia o tym, że główny bohater nie potrafi nawet porządnie uścisnąć ręki. Potem jeszcze dorzuca mu się kochankę. Od razu widać, że to robaczywe jabłko. Trzymając się tej sadowniczej poetyki, trzeba by raczej zapytać, czy robaki były najpierw w jabłku, czy w sadzie. PRL jest jednak dla reżysera raczej skansenem, który służy do tego, żeby wyciągnąć z niego konkretne przedmioty, kolory, desenie. Okolicznością, która nawet w najtrudniejszym momencie pozwoli podeprzeć się zawsze filmowymi rekwizytami: papierosem i zapalniczką. Ciało obce, tu pod postacią Arkadiusza Jakubika w roli domniemanego zabójcy, wsypuje jednak piach w szprychy tej sprawnej maszynki narracyjnej. Jego postać, małomówna, na przemian uparta i zrezygnowana, nie daje się tak łatwo rozłożyć na czynniki pierwsze i wyjaśnić. Nie chce przyjąć zasad gry zaproponowanych przez Pieprzycę, nie chce opowiadać dowcipów. Wybiera milczenie.
„Po jakiej stronie pan stoi?” – pyta Władysława Strzemińskiego aparatczyk, na co ten mu odpowiada: „Po swojej”. W ustach Bogusława Lindy deklaracja ta jest jak echo, które niesie starą melodię. Andrzej Wajda zdecydował, że trzeba ją przypomnieć. I jakoś tak się stało, że obok „Smoleńska” Antoniego Krauzego „Powidoki” to najbardziej polityczny film w trakcie tegorocznej Gdyni. Wajda mówi w nim: „Zostawcie sztukę w spokoju, nie może ona iść na smyczy władzy, bo zdechnie”. Ciekawe, że Wajda wybrał Strzemińskiego, artystę tak bardzo bezkompromisowego i nieprzejednanego. Autor „Pokolenia” sam przecież niejednokrotnie szedł na kompromisy z władzą. Bez nich nie byłoby jego kina.
Strzemiński mówi „nie”, wycofuje się ze świata, a towarzyszy mu mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku, córka jego i Katarzyny Kobro. W tle jest dużo elegijnej muzyki Andrzeja Panufnika. Wajda, choć praktycznie nie dotyka w filmie związku Strzemińskiego z Kobro, nie stara się swojego bohatera wybielać. Widać, że Strzemińskiemu najlepiej jest we własnym mieszkaniu, w którym odgradza się od tego, co budzi w nim niesmak. Choć ludzie, szczególnie młodzi, kochają go, lgną do niego, on sam nikogo specjalnie nie kocha, nawet swojej córki. Gdy umiera jej matka, zostawia ją na pastwę losu, bo liczy się tylko to, żeby móc w spokoju malować i dokończyć „Teorię widzenia” – coś po sobie pozostawić. Jeśli jest to nawet rodzaj pięknoduchostwa, to płaci się za nie okrutną cenę. Komuniści karzą Strzemińskiego za upór, zabierają mu wszystko. Widzimy, jak zatacza się z głodu, jak wylizuje resztki zupy, jak poniża się, żeby znaleźć jakąkolwiek pracę. Bogusław Linda, który doskonale trzyma tę rolę, raz przypomina Jacka z „Kobiety samotnej”, raz Franza Mauera z „Psów”. Jest w nim równocześnie niezależność i bezbronność.
„Powidoki” zostają ustawione przez dwie sceny, rozegrane bez słów, tak charakterystyczne dla Andrzeja Wajdy. W pierwszej wielka płachta ze Stalinem, którą wieszają na kamienicy Strzemińskiego, zasłania wszystkie okna i sprawia, że w mieszkaniu artysty ściany nagle robią się czerwone. Na czerwono barwi się także białe płótno, na którym pracuje Strzemiński. W drugiej schorowany, wynędzniały bohater, podtrzymując się na dwóch kulach, próbuje przygotować wystawę sklepową. Przeciska się między wiszącymi na sznurkach manekinami ostatkiem sił, aż traci równowagę. Upada na podłogę. Leży na niej wśród manekinów, które pociągnął za sobą, i nie może się podnieść. Wygląda, jakby leżał na ponurym wysypisku. Za szybą ludzie idą jak gdyby nigdy nic. Z jednej strony polityka, z drugiej – chrome ciało. Gdzieś pomiędzy – Władysław Strzemiński.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.