Młody Birkut, Maciek, syn Mateusza, wpada do podmiejskiej kolejki z plikiem ulotek KOR-u. Jedną z nich wręcza wyraźnie zaintygowanemu Lechowi Wałęsie. W tym miejscu „Człowiek z żelaza” zjawia się niespodziwanie w „Wałęsie. Człowieku z nadziei”. Andrzej Wajda już kiedyś dokonał podobnego zabiegu. W „Pierścionku z orłem w koronie” w strukturę opowieści wmontowal słynną scenę podpalania kieliszków ze spirytusem z „Popiołu i diamentu”. Zarówno w jednym, jak i w drugim geście jest coś dramatycznego i desperackiego. Wajda podejmuje raz jeszcze niemożliwą próbę, chce dopowiedzieć coś, czego kiedyś nie udało mu się do końca wyrazić. Przerzuca mosty nad filmami, które powstawały w zupełnie innych czasach. Popychany przez marzenie o wreszcie pełnym obrazie, w którym nic nie pozostaje poza kadrem, o doskonałym odbiciu, pełnej syntezie, sięga po dawne opowieści, łączy je z nowymi, jakby wierzył, że dzięki temu da się napisać historię Polski tak, by wreszcie składała się w sensowną całość, by nie było już żadnych wątpliwości.
Taka strategia daje spore pole do popisu. W najnowszym filmie Wajdy Wałęsa mógłby na przykład oglądać w kinie „Popiół i diament”. A co, jeśli zamiast na „Popiół i diament”, poszedłby na „Człowieka z żelaza”? Wałęsa grany przez Roberta Więckiewicza oglądający na ekranie Wałęsę granego przez Wałęsę – to mogłoby skutkować poważnym kryzysem tożsamości. W „Wałęsie. Człowieku z nadziei” obserwujemy kryzys państwa, ale ten, który wypowiada mu niemalże samodzielnie posłuszeństwo, pozostaje monolitem.
W filmie jest sporo archiwaliów, pojawiają się kroniki i dobrze znane obrazy związane z Grudniem '70 i Sierpniem '80. Wajda zgrabnie wplata je w strukturę opowieści, dobudowuje kontekst do historii, ale to nie wszystko: wypełnia stare obrazy nowymi treściami, posługując się niezbyt szczęśliwym zabiegiem. Robert Więckiewicz grający Lecha Wałęsę i Agnieszka Grochowska grająca Danutę Wałęsę zostają zestawieni z dokumentalnymi ujęciami (albo w nie wmontowani), w których widzimy prawdziwego Andrzeja Gwiazdę, prawdziwego Bogdana Borusewicza, prawdziwą tłumaczkę, która przekładała na szwedzki mowę noblowską laureata. Kreacja wdziera się w dokument, żeby się uwiarygodnić, ale równocześnie ustawia jego prawdę w pozycji podrzędnej. Nadrzędna jest Wajdowska fantazja.
Różne siły, którym Wajda nie potrafi się oprzeć, ciągną film w różne strony – „Wałęsie” zdarza się to samo, co koszuli Rejtana. Z jednej strony film wypełniają historyczne utwory Brygady Kryzys, Chłopców z Placu Broni, a nawet Johnny’ego Casha, przez co przypomina on niemalże muzyczną balladę o pewnej epoce. Z drugiej – Janusz Głowacki, jak wiadomo sceptyk i ironista, daje w swoim scenariuszu wyraz fascynacji językiem epoki, a przede wszystkim idiosynkrazjom i aforyzmom głównego bohatera. Pojawiają się one jednak zbyt rzadko, dość przypadkowo i miejscami ma się wrażenie, że to nie Wajda, który chce być Piwowskim, ale kabaret w stylu „Polskiego zoo”. Do gry wkracza też Danuta Wałęsa – film wyraźnie znajduje się pod urokiem jej autobiografii, Wajda oddaje głos autorce, a nawet go wzmacnia. To, co w książce Wałęsowej budziło największe wątpliwości, czyli retroaktywna próba uczynienia z siebie niepoddającej sie przeciwnościom losu, prostej, ale świadomej praw rządzących światem kobiety, na której nie robi wrażenia nawet wizyta u angielskiej królowej, znajduje potwierdzenie w filmie – Danuta Wałęsa w interpretacji Agnieszki Grochowskiej jest zarówno Matką Polką, jak i niezależną kobietą. Żeby jednak prawdziwy Wałęsa nie czuł się pokrzywdzony, Wajda wprowadza do filmu sceny, w których były prezydent myje nogi żonie, okazuje jej uczucia, zajmuje się dziećmi, sam nalewa sobie zupę – sceny, których raczej próżno szukać w książce.
Nie znajdziemy w „Wałęsie. Człowieku z nadziei” tych wszystkich niewygodnych rzeczy opisanych przez byłą pierwszą damę: rozpadu rodziny, chłodu panującego między rodzicami i dziećmi, nieumiejetności wyrażania uczuć, żalu do męża, poczucia krzywdy żony. „Wałęsa najlepiej czuje się w samotności” – pisze w autobiografii jego żona. Wajda odsuwa od siebie tę myśl, równocześnie nie idzie za słowami swojego bohatera, który w scenie z lat 80. mówi w wywiadzie: „odtąd prawdopodobnie będę już spadał”. Nie potrafi też usytuować swojego bohatera wśród ludzi, dlatego wypowiadane przez Więckiewicza słynne zdanie: „My, naród” brzmi w filmie tak marnie. Brakuje w „Wałęsie” tej całej ciągnącej się nieprzerwanie związkowej paplaniny, chodzenia w kółko wokół problemu, chytrych technik negocjacyjnych, w których Wałęsa był mistrzem, a opisanych przez Pawła Demirskiego w sztuce „Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”. Jedyna dynamika, ślad osobowości i siły Wałęsy pojawia się w scenach, gdy rozmawia on z Orianą Fallaci, ale to za mało. Wajda z Głowackim wykorzystują kolejne pytania dziannikarki jako pretekst do retrospekcji, cofamy się jednak tylko do lat 70. Trzeba przyznać, że retrospekcje wychodzą Wajdzie dość gładko – widać, że włożono sporo wysiłku w odtworzenie przeszłości. Na tym poziomie film Wajdy różni sie rzeczywiście od większości rodzimych produkcji.
Nie wiadomo jednak, czemu ma służyć ten wysiłek. Wajda próbuje przepisać historię Wałęsy, tak jak przepisywało się w szkole wypracowania domowe. Film jest tylko potwierdzeniem stereotypów o Wałęsie – irytującym, odważnym, przekonanym o swojej wielkości sprytnym i prawym pyskaczu, który poświęcił życie dla Polski – powtarzanych przez jego zwolenników; składają się na niego w większości sceny, które zostały zainscenizowane tak, by po prostu jak najdokładniej przypominały archiwalia. Marzenie, które kazało Wajdzie cytować stare filmy w nowszych produkcjach, w „Wałęsie” przyjmuje jeszcze większy rozmiar. Może ten film powstał tak naprawdę tylko po to, by za sto lat historycy przeglądali sceny z Więckiewiczem grającym Wałesę, a nie, jak dotychczas, zdjęcia z samym Wałęsą. Są zresztą pierwsze symptomy tej paranoi – pojawiają się głosy, że Więckiewicz gra lepiej Wałęsę niż Wałęsa.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.