Howard Hawks mówił, że dobry film to taki, który ma trzy świetne sceny i ani jednej złej. W „Babyteeth” już dwie otwierające sceny można uznać za świetne. Reżyserka Shannon Murphy, debiutująca w pełnym metrażu, wsadza nas na rollercoaster i od razu zwalnia dźwignię. Smutna dziewczyna w szkolnym mundurku czeka na pociąg do szkoły; na drugim planie koleżanki trajkoczą w najlepsze, jej zbiera się na płacz. Nagle potrąca ją chłopak, który wygląda jak skrzyżowanie patyczaka i psa dingo, i nie oglądając się za siebie, pruje prosto na nadjeżdżający pociąg. Nie chce się zabić, chce tylko poczuć pęd maszyny. I zakrzyczeć. Dziewczyna stoi jak zaczarowana; pociąg zatrzymuje się, potem rusza i odjeżdża. Zostaje sama z chłopakiem. Ten z miejsca wypala: „Masz włosy jak bransoletki”. Mija dosłownie chwila i już dotyka skóry na jego głowie, która według niego przypomina skórę węża. Mija jeszcze jedna chwila i leży na ziemi w jego objęciach. Chłopak od pasa w górę nie ma nic na sobie, swoją brudną, przepoconą koszulką tamuje krew płynącą jej z nosa. Dziewczyna widzi nad sobą dzikiego chłopaka i bezchmurne niebo. Odgania od siebie ten obraz, gdy wstają, on mówi, że właśnie go eksmitowali i chętnie pożyczyłby od niej jakąś kasę.
W następnej scenie widzimy psychoterapeutę, który w swoim urządzonym ze smakiem gabinecie prowadzi sesję terapeutyczną, jedząc kanapkę. Potem, przeżuwając kanapkę, poprawia sobie obcisłe spodnie, które weszły mu w krocze, komplementuje stanik pacjentki, przepisuje jej odpowiednie psychotropy i uzgadnia, że powinni uprawiać seks jednak na biurku, a nie na kozetce. W trakcie seksu dalej przeżuwa kanapkę, odbiera telefon, mówi, że to ważne. Kochankowie zapinają sukienki i spodnie. I umawiają się, że spotkają się wieczorem. Wieczorem siedzą przy jednym stole, po jednej stronie tego stołu, po drugiej siedzi para z peronu. Anna i Henry. Milla i Mosses. Anna i Henry są małżeństwem, Milla to ich córka.
Nieprzypadkowo piszę o scenach, ich autonomiczność jest tutaj wręcz zasadą konstrukcyjną. Każda ma swój tytuł, który zapowiada jej treść. Tytuły są krótkie i długie, prozaiczne i enigmatyczne, raz w sposób jednoznaczny odnoszą się do sceny, innym razem niekoniecznie. Ważne, że każda z nich jest niejako osobną etiudą, ale jeszcze ważniejsze, że te sceny, tak różne, rozegrane czasami w całkowicie odmiennych poetykach, i te króciutkie, poprowadzone całkowicie bez słów (piękna scena, w której bohaterka po prostu wygląda przez okno), i te gadane, zasilane pojedynkiem na miny w mieszczańskim salonie, jak wspomniana scena przy kolacji, na którą Milla przyprowadza swojego „nowego chłopaka”, pracują na jedną historię, którą próbuje opowiedzieć Murphy.
Nie, nie jest to kolejna historia mieszczańskiej nerwicy: starych, którzy podniecają się erotycznie tylko w gabinecie psychoanalityka, łykających psychotropy jak draże, a potem gryzących w trakcie kolacji kostki lodu, by przywrócić czucie w twarzach, oraz ich dzieci, zmuszanych do gry na skrzypcach, chodzenia do szkoły w mundurku, spełniania ambicji rodziców, szukających po omacku czegoś innego i znajdujących to w objęciach obszarpanego dilera i ćpuna, którego też kiedyś ktoś skrzywdził. To jest historia o śmierci.
Do pięknego domu z przeszklonym salonem, gdzie stoi pianino i egzotyczne rośliny, do domu z basenem, ogrodem, gdzie dwie kolorowe papugi skubią sobie spokojnie nasiona, wprowadza się nagle rak, chemia, morfina, sztuczne peruki. Nagle tylko dla widza – choroba z mieszkańcami rezydencji jest od jakiegoś czasu, tylko że Murphy zwleka z odkryciem wszystkich kart. Nowotwór miesza między tą trójką, „Babyteeth”, reż. Shannon Murphy. Australia/USA 2019, w kinach od 7 sierpnia 2020zabiera spokój, sprawia, że nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Mosses, który wchodzi do ich domu, sprawia, że tego spokoju jest jeszcze mniej. Ale paradoksalnie to właśnie on daje Milli energię do życia. Romans w cieniu śmierci – widzieliśmy to nie raz, nawet w tych filmach, których bohaterami są dzieciaki; to słaba karta, australijska reżyserka gra nią jednak umiejętnie. Gdy sentymentalizm wjeżdża zbyt mocno, zawsze znajdzie sposób, by go jakoś poskromić. Słodki kawałek „Baby” Donnie i Joego Emersona, do którego tańczą młodzi w knajpie z karaoke, skontruje widokiem nagrania na monitorze, gdzie oprócz słów piosenki pojawia się facet z wąsem pozbywający się tłuszczu ze steku przed położeniem go na grilla. Bijące od emocji serce wyciszy, odsłaniając interesowność i małość obiektu uczuć.
Jasne, to nie jest ani żaden Bergman, ani nawet „Dowcip” Mike’a Nicholsa, gdzie nowotwór bohaterkę graną przez Emmę Thomson, specjalistkę od brytyjskiej poezji metafizycznej, naprawdę przeczołguje. Milla nie zwija się w paroksyzmach bólu, nie wygraża nikomu, nie myśli o wieczności, nie powtarza jak mantry słów z sonetu Johna Donne’a: „Śmierć, śmierć cię czeka”. Liczy, że stanie się częścią nieba. Kamera zbytnio nie zajmuje się jej fizjologią, Murphy nie zajmuje się samą chorobą, raczej tym, jak zmienia ona dynamikę życia rodzinnego. Ale znowu, jest to rodzina kochająca, do rany przyłóż. Klimat filmu jest w przeważającej części pogodny, od pewnego momentu człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to aby nie jest świat od „marzeń strony” i że zaraz wrócimy na drugą stronę muru, gdzie ciało sypie się w sposób przykry i dojmujący. Czasami ma się wrażenie, że jest to fantazja na temat końca, o którym wiemy, że musi nadejść, ta fantazja zagrana, opowiedziana jest jednak tak, że się w nią mimowolnie wchodzi.
Najciekawsza, najbardziej tajemnicza jest w „Babyteeth” subtelna, prawie niezauważalna zmiana perspektywy – kilka razy powraca motyw, gdy Milla odważnie odwraca się do kamery, przełamując niejako czwartą ścianę. Aż wreszcie perspektywa zmienia się o 180 stopni. Świat, który widzimy, jest światem, który widzi Milla. Patrzymy na niego już z niejakiego oddalenia. Z czułością i spokojem. Nie powiem, żebym to bardzo rozumiał, powiedzmy, że doceniam.