Co to jest: dwójka martwych ludzi – spokojnie, odmiennej płci – bierze ze sobą ślub; udziela im go żywy prawdziwy duchowny, w obecności jak najbardziej żywego ministra kultury?
Ślub rotmistrza Pileckiego, rzecz jasna. Punktem wyjścia performansu libańskich artystów Rabiha Mroué i Liny Majdalanie „Sunny Sunday. Last But Not Last” jest rzeczywista uroczystość, która odbyła się 8 maja 2016 roku w Ostrowi Mazowieckiej w obecności ministra kultury Piotra Glińskiego. W „rekonstrukcji” wzięli udział aktorzy odgrywający Witolda Pileckiego i jego żonę w filmie Mirosława Krzyszkowskiego „Pilecki”. Po wyjściu z kościoła odbyło się wesele. „Wydarzeniu towarzyszyć będą m.in. pokazy ułańskie, pokaz mody, zwyczaje weselne” – można było przeczytać w zaproszeniu cztery lata temu.
Jest jednak 2020 rok, jesteśmy w Niemczech wschodnich, 740 kilometrów na zachód od Ostrowi. Jak Libańczyk ma po angielsku wytłumaczyć polską fantazję Niemcom? Nawet z pomocą polskich dramaturgów – Marty Keil i Grzegorza Reske? To pierwsza stawka spektaklu.
Mroué i Majdalanie początkowo wychodzą naprzemiennie przed widzów, przedstawiają się funkcjami bądź imionami swoich postaci, przyjmują kolejne perspektywy: ministra, asystenta biskupa czy aktora grającego Pileckiego (w rzeczywistości był nim Marcin Kwaśny, lecz nazwisko to nie pada). Ich gra jest prosta, wyrazista, polega przede wszystkim na snuciu historii; siedzimy w kręgu i słuchamy opowieści. Pojawiają się też duchy, jak przybyłe niczym na „Wesele” Wyspiańskiego widmo stalinowskiego kata, który zabił Pileckiego – i postaci zmyślone, fikcyjne, jak Andrzej Kmicic z „Potopu” Sienkiewicza, patron polskiej wyobraźni historycznej. Ta i tak nad wyraz wątła teatralna czwarta ściana, skromny ślad iluzji, zostają po około 40 minutach zburzone, a Mroué zaczyna mówić w zupełnie własnym imieniu. Całość dzieje się w dość prostej „międzynarodowej” angielszczyźnie mocno naznaczonej może francuskim, a może libańskim akcentem, gdzie trudności z wymawianiem nazwiska Oleńki Billewiczówny zbiegają się z trudnościami wytłumaczenia, o co właściwie chodzi w polskiej historycznej obsesji i związanych z nią coraz osobliwszych celebracjach.
Lina Majdalanie, Rabih Mroué, „Sunny Sunday. Last But Not Last”. Koprodukcja: Schauspiel Leipzig Residenz, Hellerau Europäisches Zentrum der Kunste, Instytut Sztuk Performatywnych w Warszawie, premiera 20 lipca 2020„Sunny Sunday. Last But Not Last” to intensywny, pełen narracyjnych przewrotek godzinny performans z elementami stand-upu, storytellingu czy wreszcie performatywnego komiksu – tłem do snutej przez Mroué i Majdalanie opowieści są wyświetlane rysunki Georgesa Khoury’ego. Zjawią się na nich całkiem wiernie wyobrażeni aktor Daniel Olbrychski czy minister Piotr Gliński, inne zaś postaci i sceny – w sposób dość wyobrażony; kolejne sceny otwierają się na coraz bardziej niesamowite perspektywy i inne kąty patrzenia. A kolejnym poziomom fikcji odpowiada zmieniająca się, mniej lub bardziej „namaszczona” obecność performerów.
Czy możemy mówić o „przedstawieniu”, skoro za ołtarzem stoi prawdziwy biskup? Msza z udziałem przebranych za parę młodą aktorów odbyła się „naprawdę”, na poważnie – ale ślubu w jej ramach nie udzielono. Gdzie są granice prawdy i fikcji, skoro wokół znajdują się prawdziwi weterani? W filmie fabularnym „Popiełuszko. Wolność jest w nas” Rafała Wieczyńskiego po przeszło dwudziestu latach od przedstawionych wydarzeń prymas Glemp zagrał samego siebie. Do „upamiętnienia” ślubu Pileckiego sceptycznie odniosła się jednak rodzina zamordowanego przez komunistów bohatera z Auschwitz, a „rekonstrukcja” odbyła się nie w faktyczną rocznicę ślubu, a w rocznicę aresztowania i torturowania Pileckiego; w dodatku wesele tak naprawdę nigdy się nie odbyło, bo Pileccy byli wówczas w żałobie.
Tak, jednym z tematów lipskiego „Sunny Sunday. Last But Not Last” jest napięcie między odgrywaniem a przeżywaniem na nowo, między fikcją a dokumentem, między historią oraz pamięcią a polityką historyczną. I choć na pozór rzeczy te mogłyby się zdawać proste do rozróżnienia, wcale tak nie jest. I to nie tylko dlatego, że wyobraźnia zbiorowa w myśleniu o wydarzeniach z przeszłości chętnie podpiera się atrakcyjnymi fikcyjnymi przedstawieniami, ale też dlatego, że zaprzęgnięta – w naszym kawałku świata wyjątkowo silnie – w służbę polityki historia budzi skrajne emocje. Stąd jednym z ważnych wątków powracających w toczącym się w dość szalonym tempie przedstawieniu jest słynna niegdyś szarża Olbrychskiego na wystawę Piotra Uklańskiego „Naziści”.
Przypomnijmy: filmowy Kmicic dwadzieścia lat temu zaatakował w warszawskiej Zachęcie szablą (!) kompozycję 165 fotosów filmowych przedstawiających aktorów grających nazistów – pociął zdjęcia samego Olbrychskiego, a także Jana Englerta, który podobno dał mu do tego upoważnienie. Olbrychski zarzucał Uklańskiemu „propagowanie nazizmu”. Dyrektorka Zachęty Anda Rottenberg złożyła z kolei powiadomienie o popełnieniu przestępstwa, a aktor występował na łamach „Wyborczej” jako „Daniel O.”.
Egzotyczne, prawda? Tym bardziej opowiedziane pokrótce i nie po polsku. Egzotyczna wreszcie jest puenta przedstawienia z Lipska – to krótki film, choć może teledysk byłby tu lepszym słowem. Montaż dokumentalnych obrazów z Polski i „orientalnej” libańskiej muzyki. Przypomina jakiś północny nadwiślański wariant filmów Emira Kusturicy – dziewoje w wiankach, maszerujące dziewczęta w mundurach, zadzierżysta orkiestra dęta, wieś umajona weselem, szable, szpalery szabel, ułani wyczyniający dziarsko szabliste galopujące ewolucje.
Eksperyment z „Sunny Sunday. Last But Not Last” opiera się na prostym, acz brzemiennym w skutki koncepcie odwróconego orientalizmu – dwójka ludzi pochodzący z miejsca, które dla nas jest „Wschodem”, opowiada o miejscu, które z ich perspektywy jednak wciąż stanowi Zachód. Stąd nieścisłości, uproszczenia, ubarwianie – a potem ewentualne rozjaśnianie ich w paru słowach „profesorskim” tonem. Dziwna kraina, taka trochę szalona, a trochę magiczna, co? Co jest fikcją, co prawdą – może się zastanawiać niemiecki widz, ale myślę, że polski również mógłby mieć chwilami wątpliwości, jeśli nie śledzi meandrów rodzimej polityki pamięci.
Nie widzimy nic dziwnego w tym, że ktoś spędzi parę dni w „egzotycznym” kraju i pisze o nim artykuł – mówi ze sceny Mroué. Nie widzimy nic dziwnego w tym, że ktoś spędzi tam niewiele dłuższy czas – i pisze nawet książkę. Dlaczego więc dwójka – użyjmy tego słowa – Arabów nie mogłaby zrobić egzotycznego scenicznego show o Polsce? Byli tu parę razy, nawet tu pracowali – Rabih Mroué zrobił w 2016 roku w Teatrze Polskim w Bydgoszczy spektakl o Andrzeju Lepperze, na którego premierę przyjechali działacze Samoobrony. Z pewnością lepiej zna temat niż niejeden polski reżyser teatralny zajmujący się np. uchodźcami.
„Sunny Sunday” ma doczekać się polskich pokazów. Kiedy i gdzie – do końca jeszcze nie wiadomo. Miejmy jednak nadzieję, że jak najprędzej.