Kiedy umarł Ibert, płakaliśmy bardziej z uprzejmości niż z żalu. Dziewięćdziesięciolatek już się nażył, ciągle powtarzał, że pora odejść. Na pogrzeb w wiosce rybackiej Kjøllefjord przyszło kilkadziesiąt osób, a norweskim zwyczajem chętni wygłaszali mowy na cześć zmarłego. Powiedziałam wtedy, że pracuję nad książką, której Ibert będzie głównym bohaterem. Pod koniec uroczystości podszedł do mnie jego wnuk, czterdziestoletni rekin finansjery z Trondheim. „Znałaś dziadka lepiej niż ja. Zawsze miałem ważniejsze rzeczy, a teraz jest już za późno”. Zaproponowałam, że przekażę mu pliki dźwiękowe, ale odmówił. Zostałam więc z głosem nie mojego przodka i opowieściami w obcym języku, które nakładają się na historie mojej rodziny. Czasem nie wiem, kto jest kim, ale w dłuższej perspektywie nie ma to znaczenia. Ważne, żeby nagrywać głosy, bo to w nich zaklęty jest czas.
W wydanej właśnie po polsku książce „O czasie i wodzie” islandzki pisarz Andri Snær Magnason twierdzi, że spajany przez nas czas może sięgać nawet dwustu sześćdziesięciu lat. W dzieciństwie bowiem znaliśmy ludzi, którzy żyli na długo przed nami, i jeszcze poznamy tych, którzy urodzą się u schyłku naszej egzystencji. Nasz czas to każdy, kto nas kochał i ukształtował. Podoba mi się ta teoria, bo nie precyzuje, czy chodzi tylko o najbliższych. A ja, przedwcześnie utraciwszy własnych, od jakiegoś czasu nazywam Iberta moim dziadkiem, mimo że ów nawet własnym dzieciom nie okazywał czułości. Starzec z północnej Norwegii jest łącznikiem z przeszłością i dzięki niemu lepiej potrafię zrozumieć teraźniejszość, a tym samym przygotować się na nieciekawą przyszłość.
Andri Snær Magnason, „O czasie i wodzie”. Przeł. Jacek Godek, Karakter, 304 strony, w księgarniach od lipca 2020Bo nie ma wątpliwości, że taka będzie. „Większość lodowców poza biegunami stopnieje, powierzchnie mórz i oceanów podniosą się, temperatura na ziemi wzrośnie, a towarzyszyć temu będą susze lub powodzie, kwasowość mórz wzrośnie w stopniu największym od pięćdziesięciu milionów lat. Wszystkie te zmiany nastąpią w okresie życia dziecka, które urodzi się dziś i osiągnie wiek mojej babci, mającej obecnie dziewięćdziesiąt pięć lat”, pisze Magnason. I dodaje, że zmiany te są większe od czegokolwiek, z czym nasz umysł dotychczas musiał się zmagać, przez co nie ma wyrobionych mechanizmów przetwarzania informacji. Natłok tych dotyczących zmian klimatu Islandczyk porównuje do erupcji wulkanu. Kiedy hałas wzrasta, w maszynach rejestrujących wysiada dźwięk i słychać tylko biały szum. Przestajemy rozumieć przekaz, mimo że rozumiemy pojedyncze słowa. Dlatego by zrozumieć to, co dzieje się teraz, najlepiej cofnąć się w przeszłość i zasiąść na jednej z niższych gałęzi, niekoniecznie własnego drzewa genealogicznego.
Ibert urodził się w 1925 roku, kiedy Norwegia była jeszcze ubogim krajem, a jego najdalszy region – Finnmark – zamieszkiwała garstka rybaków i pasterzy reniferów. W 1944 roku Niemcy spalili niemal wszystkie budynki w tym regionie, dużą grupę ludzi wysiedlono, inni spędzili zimę w górach i jaskiniach. Po wojnie mieszkańcy wrócili i zaczęli odbudowę. Ibert najpierw woził końmi lód z jeziora, a potem prowadził z żoną kiosk w centrum Kjøllefjordu. I jak jego rówieśnicy – zapełniał dom dziećmi, wierząc, że zostaną. Już w połowie lat osiemdziesiątych to on jednak został sam. Żonę zabrała nagła śmierć, pięcioro młodych wyjechało. Jego kraj wzbogacił się w ciągu jednego pokolenia i mało kto chciał mieszkać na zawianej Północy, która nadal była najbiedniejszym regionem i nie oferowała wiele więcej poza pracą w rybołówstwie. Każda nowoczesna inwestycja wzbudzała więc entuzjazm wyborców Partii Pracy, wierzących w postęp, przyrost naturalny i powszechne zatrudnienie. Pierwsze elektrownie wiatrowe stawiali, jeszcze kiedy Ibert angażował się w życie gminy i tak jak pozostali uważał, że białe turbiny są po prostu ładne. Wiatr stał się synonimem rozwoju, miał przygnać dobrobyt i zatrzymać wyludnianie. To, w co wierzył Ibert, urosło jednak do rozmiarów, o których jego pokoleniu nigdy się nie śniło.
W Norwegii wdraża się właśnie ogromne projekty budowy elektrowni wiatrowych, które zasilą sąsiednie kraje, ale spowodują nieodwracalne zniszczenia w miejscowym krajobrazie. Rząd norweski wydał koncesje na postawienie wiatraków wysokich na 200–250 metrów (Pałac Kultury i Nauki ma 237 metrów) wzdłuż całego wybrzeża, przy czym właścicielami tych inwestycji są w większości zagraniczne koncerny. Do kogo należy przyroda? Czyj jest wiatr? – pytają przeciwnicy. Norwegia musi uratować świat – odpowiadają zwolennicy. I ratuje po swojemu. Z jednej strony występuje w roli państwa, które dba o dobrostan mórz i oceanów, przoduje w odnawialnych źródłach energii oraz szczególnie dba o prawa człowieka. Do tego norwescy politycy znani są z pouczania biedniejszych krajów, jak te mają się obchodzić z własnymi złożami i dziką przyrodą. Z drugiej strony u siebie pozwalają na masową eksploatację terenów, zasłaniając się tym, że tworzą nowe miejsca pracy. Szkoda tylko, że przy dużych projektach rzadko kiedy zatrudnia się niewykwalifikowanych miejscowych.
Rozległy płaskowyż Finnmarksvidda za kilka lat pokryje infrastruktura, która zaburzy życie wędrujących po nim zwierząt i zależnych od nich ludzi. Saamowie, czyli rdzenni mieszkańcy Północy, na mocy międzynarodowych umów mają prawo do tradycyjnego życia, ale kiedy przychodzi do dużych pieniędzy, te ustalenia przestają obowiązywać. Co roku stada reniferów wędrują w stronę wybrzeża i szerokim łukiem omijają każdą przeszkodę w terenie. Wkrótce nie będą już miały gdzie skręcić. Jedna turbina potrzebuje obszaru połowy boiska piłkarskiego i kilometrów dróg dojazdowych. W 2018 roku było w Norwegii 36 elektrowni wiatrowych (610 masztów), a do roku 2021 ich liczba ma się podwoić. Tereny od zawsze należące do ludzi stopniowo przechodzą w ręce korporacji, a te pod hasłem „zielonej zmiany” i ratowania klimatu przy okazji rujnują przyrodę.
Ibert w ostatnich latach swojego życia / fot. Ilona Wiśniewska
Od kilku miesięcy sama obserwuję budowę elektrowni wiatrowej na jednej z okolicznych wysp, perle krajobrazu oblanej turkusową wodą. U podnóża zabudowywanej góry stoi kilka domów, typowa północna wioska zamieszkana przez ludzi, których protestu nikt najpierw nie słuchał, a wkrótce już nikt nie usłyszy w przemysłowym hałasie. Pamiętam też wywiad z mieszkańcem jednej z miejscowości w pobliżu elektrowni, który od miesięcy źle sypiał, przy czym najbardziej doskwierało mu migające słońce. Ruch turbiny sprawiał, że słońce rytmicznie znikało na ułamki sekund. To jakby ktoś przymusowo mrugał jego oczami. Mrugasz i nie dowierzasz.
Kilka miesięcy temu pojechałam też na północny kraniec Norwegii, do Repparfjordu, bo wydano tam zgodę na otwarcie kopalni miedzi. Przez kolejne dwadzieścia lat na ośmiu kilometrach kwadratowych morza będą topione odpady pokopalniane, m.in. kwarc, chrom, nikiel i nanocząsteczki, około sześciu i pół tysiąca ton dziennie. Repparfjord to jeden z narodowych fiordów łososia, co oznacza, że w tych miejscach szczególnie dba się, by populacja ryb nie była zagrożona przez działalność ludzką. Obszar ten jest też kluczowy dla reniferów w okresie cielenia. W trakcie negocjacji eksperci od wydobycia przekonywali, że w fiordzie nie ma ani życia, ani silnych prądów i podziemna działalność nie będzie płoszyć zwierząt na powierzchni. W mediach przychylnych inwestycji używano też argumentu moralnego: Norwegia musi dorzucić się do światowego wydobycia, tym bardziej że w Afryce i Ameryce Południowej w górnictwie wykorzystywana jest praca nieletnich. Nikt nie pytał, czy czysta norweska kopalnia zmieni cokolwiek w warunkach zatrudnienia na innych kontynentach, zwłaszcza że jej wydobycie to nawet nie jedna dziesiąta procenta światowego zapotrzebowania na ten metal. Miedź jest potrzebna „zielonej zmianie” do baterii zasilających elektryczne samochody, do produkcji paneli słonecznych, elektrowni wiatrowych i kabli przewodzących wyprodukowany za ich pomocą prąd.
Stałam na brzegu morza z Marion, wychowaną w okolicy 67-latką, która z okien widzi fiord przeznaczony do zanieczyszczenia. „Ciągle słyszymy, że u nas nic nie ma”, żaliła się. „I nieustannie nas przekonują, że teren nie może się tak marnować, że coś się musi dziać. Że najważniejszy jest rozwój. Tylko że kiedy coś się rozwija, coś innego się zwija”. Kiedy to mówiła, z wody na moment głowę wystawiła foka. Przyroda to norweskie dziedzictwo kultury. Nic innego tu nie ma. To też ciągle słyszę.
Co to jest nic? Tym, którzy muszą wjechać na wysokość wiatraka, by zobaczyć horyzont, rzeczywiście te tereny wydają się czekać na zagospodarowanie. Jednak miejscowym niczego nie brakuje. Zgadzają się przecięcia linii, długości fal i światłocienie. To, co nie istnieje, tworzy właściwy porządek.
Magnason pisze o książce, która pewnego razu wpadła mu w ręce. Wydana w 1945 roku, traktowała o wyprawie w poszukiwaniu ostatniego stada reniferów na Islandii. Autorzy opisywali w niej piękno przyrody w iście romantycznym stylu, językiem czystego uwielbienia natury. Sławili między innymi Kringilsárrani, unikatowy na skalę światową teren w islandzkim interiorze o powierzchni 50 kilometrów kwadratowych, otoczony dwiema rzekami wypływającymi z lodowca. Nie podejrzewali jeszcze, że pół wieku później wszystko, co widzieli, zniknie pod wodą. Kringilsárrani zatopiono pod budowę huty aluminium, która zapewnia zaledwie pół procenta rocznej światowej produkcji tego metalu.
„Islandzkie koncerny energetyczne snuły wielkie plany kompletnego unicestwienia wielu spośród pereł islandzkich wyżyn. (…) Niemal wszystko, co piękne i święte w interiorze, miało zostać poświęcone tamom, wysadzone w powietrze lub zalane, by potem umożliwić sprzedaż taniej energii hutom aluminium. (…) Islandia, którą ominęły najgorsze lata rewolucji przemysłowej, chciała w pierwszych latach XXI wieku popełnić wszystkie dwudziestowieczne błędy”, wyjaśnia Magnason. I dodaje: „Przyrodę musiało się dać w jakiś sposób wykorzystać, choćby tylko jako tło do reklamy samochodu. Nic nie mogło mieć nieokreślonego celu, wszystko musiało być wymierne. Nieistotne, czy owa wymierność była zgodna z rzeczywistością czy nie. To ekonomia zatem określała rzeczywistość i wartość natury”.
Stada reniferów wiosną przemieszczają się na wybrzeże Norwegii / fot. Ilona Wiśniewska
Magnason wskazuje na ciekawy paradoks. Kiedy Islandia była biednym krajem i brakowało wszystkiego, łącznie z jedzeniem, całe pokolenie poetów wysławiało piękno roślin i zwierząt. Teraz, kiedy Islandczycy żyją w nadmiarze i kiedy wydawałoby się, że jest właśnie czas na spokojne rozejrzenie się wokół, o przyrodzie mówi się głównie językiem ekonomii, a każdy dostrzegający jej piękno jest brany za niedzisiejszego naiwniaka. „Wygląda to tak, jakby sprawujący władzę na tyle omamili społeczeństwo, że zdołali wmówić ludziom, by nigdy nie czuli się bezpieczni, zawsze odczuwali głód i strach i byli skłonni bez mrugnięcia okiem poświęcić kolejną dolinę czy wodospad” – pisze.
Kiedy po powrocie znad fiordu siedziałyśmy z Marion w jej domu i rozmawiałyśmy o tym samym, o czym teraz pisze Magnason, w pewnym momencie kobieta podeszła do stosu książek i wyjęła zbiór prozy poetyckiej swojego autorstwa. Czytała powoli, z serca, pięknie zestawione słowa o tym, co za oknem. Patrzyłam na nią i miałam wrażenie, że spotkałam siebie za kilkadziesiąt lat. Też czasem słyszę, że jestem zbyt sentymentalna na współczesność, że przyjechałam z centrum zabetonowanej Europy i jak Magnason na Kringilsárrani – przeżywam nadmierną fascynację przyrodą. A ta powinna przynosić zysk, nie metafizyczne doznania.
Może i tak, tyle że im dłużej tu jestem, tym bardziej wzruszają mnie stada śnieguł, które po długiej zimie przylatują na Północ i krzątają się w śniegu. Śmieję się w głos, kiedy łoś pije wodę z rzeki i łypie na mnie jednym okiem, udając, że wcale go tam nie ma. Siedzę cicho, kiedy wieloryb podpływa do łodzi tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość, cośmy za jedni. Szepczę głupoty do lisa polarnego, z którym siedzimy na zboczu góry, gapiąc się na morze. Wcale nie jest mi zimno, kiedy biegam na golasa w tundrze i skubię jagody. To się nigdy nie nudzi i nigdy nie chciałoby się tego zmieniać. Daleki horyzont ustawił mi piony i poziomy, tak że od jakiegoś czasu tracę równowagę w zatłoczonych miastach. Na początku nie mogłam przywyknąć do tutejszej ciszy. Teraz nie potrafię już bez niej żyć. A przecież jestem tu dopiero od dekady i nadal nie odróżniam skrzypu od widłaka. Co zatem muszą czuć ci, którzy tu się wychowali? Przyroda jako część tożsamości łagodzi rysy twarzy i spowalnia oddech. Chciałabym, żeby potrafiła też wpływać na sposób pisania.
Magnason uważa, że w dobie katastrofy klimatycznej obowiązkiem pisarza jest snucie opowieści, bo czytelnik myśli obrazami, a nie wykresami, i naukowy wywód nie przekłada się na jego doświadczenie. Dowiedział się tego od samych naukowców i na początku miał wątpliwości: „Bo przejmować się tamą na wyżynie w Islandii to jedno, ale czy ma sens zamartwianie się całym światem? Jakąż to puszkę Pandory można otworzyć, zajmując się tymi sprawami i wrzucając własne szczęście do kotła bez dna? Wszak odbyły się konferencje w Kopenhadze, Paryżu, Rio i Kyoto. Tysiące ekspertów publikowało raporty i wykresy. Czy coś trzeba dodawać?” – pyta. A potem sam pojechał na konferencję klimatyczną, wysłuchał beznamiętnie wygłaszanych referatów, od których każdy powinien mieć łzy w oczach, i doszedł do wniosku, że naukowcy nie do końca rozumieją to, co mówią, dopóki inni na to nie zareagują.
O zmianie klimatu trzeba pisać językiem adekwatnym do nowych pojęć. „Zakwaszenie oceanów” czy „wymieranie gatunków” wchodzą do słownika codzienności, tak jak niegdyś „demokracja” czy „wolność”. To są pojęcia teraźniejszości, nie język przyszłości. Pytanie tylko, jak pisać, żeby je wydobyć z białego szumu.
Marion w swoim domu z widokiem na fiord / fot. Ilona Wiśniewska
Może właśnie sentymentalizm jest dobrym sposobem na opisywanie tej rzeczywistości. I zgoda na to, że nie wszędzie trzeba dotrzeć i nie wszystko zobaczyć na własne oczy. Opowieść też ma służyć temu, żeby wierzyć na słowo. Magnason w swojej książce zabiera czytelnika w podróż po wielu miejscach na świecie, gdzie widać już koniec albo gdzie ten zaraz się unaoczni. Ta podróż ma nam pokazać, że wszystko się łączy. Himalaje, Wielka Rafa Koralowa i salon dziadków, gdzie oglądamy przezrocza z wypraw na lodowiec Vatnajökull, organizowanych w latach pięćdziesiątych przez Islandzkie Towarzystwo Eksploatacji Lodowców. Lodowce, które wówczas mierzyli dziadkowie Magnasona, teraz pomagają naukowcom z największych uczelni określić przyszłość świata. Paradoks polega na tym, że na jednych wydziałach tych samych uczelni walczy się o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, podczas gdy na innych uczy się o pozytywach rozwoju i nadmiernej konsumpcji. „Wzrost gospodarczy nie rozróżnia tego, co trwałe, i tego, co nietrwałe. Zupełnie tak, jakbyśmy nie odróżniali budowania masy mięśniowej od obrastania tłuszczem albo płodu od guza rosnącego w macicy. Wzrost jest po prostu zawsze dobry” – pisze Magnason. Według tego myślenia stopiony lodowiec jest szansą handlową, nie katastrofą ekologiczną.
Dziadkowie autora mają już ponad dziewięćdziesiąt lat i jak Ibert są z pokolenia, które ceniło oszczędność i umiar, nie marnowało jedzenia i naprawiało, zamiast wyrzucać. Są świadkami zmian, a w ostatniej dekadzie w wielu dziedzinach zadziało się tyle, co przez cały XX wiek, i trudno za tym nadążyć. Babcia i dziadek wyrośli w przekonaniu, że lodowce są taką samą stałą jak góry i oceany. Tymczasem przy zawrotnym tempie topnienia ta wielka niegdyś czapa zniknie w ciągu stulecia. Tam, gdzie kiedyś lód odcinał się od nieba, zostaną tylko błękit i wyobraźnia.
W Norwegii też wkrótce będziemy sobie wyobrażać, że kiedyś ląd i morze należały do wszystkich. Też zostaną opowieści. Ibert nigdy swoich nie spisał, bo nie wiedział, jak zacząć. Magnason uważa, że to ludzie są najbardziej zagrażającą Ziemi erupcją, ale jednocześnie opowiada tak, by chciało się jeszcze wierzyć, że nie wszystko stracone. „Powinniśmy się panicznie bać i jednocześnie wierzyć, że uda się to naprawić”, pisze. Islandczyk wierzy w fotowoltaikę i elektrownie wiatrowe jako przyszłość światowej energetyki. Ciekawe, czy w gazetach, które czyta, piszą o protestach Norwegów przeciwko bezwzględnej i krótkowzrocznej polityce zielonej zmiany.
Ibert umarł w 2015 roku, w tym samym, w którym Rada Języka Norweskiego zatwierdziła termin „zielona zmiana”. Mimo że końcem świata starego Norwega nadal była śmierć ukochanej żony, a nie ziemia usłana martwymi orłami, jego siedemdziesięcioletni syn jest pewien, że gdyby ojciec żył, byłby teraz pierwszym protestującym. Wczoraj, kiedy dyskutowaliśmy przy obiedzie temat mojego artykułu, w pewnym momencie syn Iberta wsparł głowę na rękach i powiedział, że czasem wydaje mu się, że już lepiej będzie niedługo umrzeć niż doczekać tego, co stanie się z jego krajem. A potem zaczął trzeć oczy, jakby coś mu wpadło.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.