Przyszłość to zużyte opony
Craig James / CC BY-NC 2.0

16 minut czytania

/ Ziemia

Przyszłość to zużyte opony

Jola Janiczak, Grzegorz Stępniak

Na własne oczy mogliśmy się przekonać, że śmieci to skarby, że butelki to klejnoty, że zużyte opony to jeden z najtrwalszych materiałów budowlanych, że można przeżyć miesiące w domu, nie wychodząc po jedzenie – relacja z utopijnego miasteczka w USA

Jeszcze 4 minuty czytania

9 lipca ubiegłego roku wyruszyliśmy w kolektywie artystycznym, złożonym z dramatopisarki Jolanty Janiczak, dokumentalistki i artystki wideo Magdy Mosiewicz, reżysera teatralnego Wiktora Rubina oraz krytyka kulturowego i programera Grzegorza Stępniaka z małego miasteczka położonego nad Atlantykiem – Chatham – w podróż po Stanach Zjednoczonych. Celem naszej wyprawy było zebranie materiałów i stworzenie wideo do spektaklu „Made in USA”, którego premiera odbyła się kilka miesięcy później w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Tego samego dnia, czterdzieści cztery lata wcześniej, rozpoczął swoją przeprawę przez Ocean Atlantycki patronujący naszemu projektowi holenderski, lecz mieszkający w USA, artysta – Bas Jan Ader. Jego performans zatytułowany „W poszukiwaniu cudowności” de facto nigdy się nie zakończył. Po trzech tygodniach utracono z płynącym na małej łódce Aderem kontakt radiowy, a pół roku później znaleziono ją u wybrzeży Irlandii. Jednak ciała artysty, który w swojej twórczości zajmował się tematami związanymi ze znikaniem, marzeniami, szeroko pojętą cudownością, porażką, grawitacją i spadaniem, nigdy nie odnaleziono.    

Mimo ogromnej fascynacji performansem „W poszukiwaniu cudowności” nie odważyliśmy się wypłynąć w morze. Zresztą nikt z nas nie umie tak dobrze żeglować. Postanowiliśmy więc poszukać cudowności na lądzie: w miejscach, ludziach, ruinach, w pozostałościach po próbach i wysiłkach tych, którzy swoje idee i marzenia odważyli się materializować. Poszukiwaliśmy cudowności nie rozumianej w romantycznych kategoriach, jako stan ducha czy konfrontacja z żywiołem, lecz w najbardziej zatartych śladach po alternatywnych stylach życia czy walkach, jakie podejmowali i podejmują ludzie, wierząc, że stworzenie choćby kawałka utopijnej rzeczywistości, choćby na chwilę, choćby dla samej przygody jest potrzebne i możliwe. 

„Z rysów twarzy możemy wyczytać obietnice. Trzeba się paskudnie natrudzić, żeby znaleźć jakieś marzenia” oraz „pod płynami chodników kryje się plaża” – te hasła zaczerpnięte z sytuacjonistów były napędem i drogowskazem w naszych poszukiwaniach. „W cywilizacji bez łodzi marzenia wysychają” – kupiliśmy łódź jeszcze mniejszą niż ta, jaką Bas Jan Ader chciał przepłynąć Atlantyk. Podczas trzech tygodni podróży, codziennie, o wyznaczonych porach, wlokąc za sobą lub niosąc ponad czterdziestokilogramową łódź, szukaliśmy miast radości, dzielnic smutku, gniewu, wstydu, ale przede wszystkim miejsc dających nadzieję, zachęcających do wiary w niemożliwe, do podejmowania ryzyka, do porzucania swoich przyzwyczajeń.

Zatrzymywaliśmy się w miejscowościach, które zostały założone jako utopijne osady i miasteczka: Liberal w Missouri – miasto bez kościołów, barów i hazardu, królestwo rozumu, które po latach okazało się miejscem pełnym wiary, które nie za bardzo wie, co zrobić ze swoją problematyczną przeszłością; New Harmony w Indianie – w zamyśle socjalistyczny raj, dziś urocze spokojne miasteczko raczej dobrze sytuowanych emerytów; Rougby w Tennessee – powstała z myślą o tzw. drugich synach Anglii chrześcijańsko-socjalistyczna spółdzielcza osada, wciąż jeszcze dumna ze swojej przeszłości i inkluzywnego chrześcijaństwa; albo Bathsheba – osada zamieszkana tylko przez kobiety, w której nawet zwierzęta musiały być samicami.

Na naszej drodze napotkaliśmy też osiedla i komuny powstałe na fali ruchów kontrkulturowych i emancypacyjnych lat sześćdziesiątych, jak na przykład Arcosanti – rodzaj architektoniczno-ekologicznego eksperymentu mieszkalnego, mającego na celu wpisać niekonwencjonalną miejską zabudowę w naturalny pustynno-skalisty krajobraz Arizony, przy minimalnym zużyciu energii. Albo komuna i ekowioska Twin Oaks w stanie Wirginia, jedna z najdłużej istniejących świeckich wspólnot intencjonalnych w Ameryce Północnej, gdzie ponad stu ludzi, żyjąc na czterystu pięćdziesięciu akrach, pracuje, wychowuje dzieci, produkuje tofu, meble, wino, dzieląc ze sobą niemal wszystkie dobra materialne, w tym ubrania. Odwiedziliśmy także świetnie prosperujące eksperymentalne miasto – Sun City w Arizonie, zamieszkałe już przez ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Zbudowane na planie koła, ze starannie zaprojektowanymi domkami jednorodzinnymi, pomyślane jako raj dla emerytów, do którego można dostać się dopiero po skończeniu pięćdziesiątego piątego roku życia, kupując dom lub lokum w bardzo przystępnej cenie. Ponoć kolejka do tego raju jest długa. Emeryci mają tam świetnie zorganizowany czas, pełną opiekę zdrowotną, kluby towarzyskie, rozrywki sportowe, taneczne, dziesiątki świątyń, pola golfowe, stowarzyszenia polityczne, czytelnicze czy LGBTQ. Przede wszystkim jednak większość zgodnie uważa, że największą zaletą raju jest brak dzieci, brak krzyków, nieprzewidywalnych zachowań w parkach czy na basenach. 

fot. Magda Mosiewiczfot. Magda Mosiewicz

Wszystkie odwiedzane przez nas miejsca wydają się próbami realizacji majaczącej na horyzoncie utopii – pojmowanej w ślad za José Estebanem Muñozem jako sfera, w której nieustannie przenikają się nadzieja, alternatywne pomysły na życie i idee, na jakie z dzisiejszej perspektywy można popatrzeć jako na queerowe (w rozumieniu: nienormatywne, dziwaczne, osobliwe). Każde z tych miejsc przemierzyliśmy, niosąc lub ciągnąc na sznurku łódź, która zwracała uwagę przechodniów. Prowadziliśmy rozmowy o historii konkretnego miasteczka bądź osiedla, te zaś stawały się wehikułem do poruszenia tematów związanych z wiarą, z osobistymi marzeniami, tęsknotami, pragnieniami, a nawet cudami, których doświadczyli nasi rozmówcy. Z tych zarejestrowanych na wideo spotkań wyłania się wielopoziomowa i skomplikowana afektywna mapa Ameryki Trumpa, z właściwymi dla niej rozczarowaniem, zmęczeniem, z ofiarami tego, co Lauren Berlant określa mianem „okrutnego optymizmu” (gdy przedmioty pożądania mające uczynić nas szczęśliwymi, paradoksalnie, stają na drodze do osobistego spełnienia). Ale też Ameryki, która nadal śni swój sen, a jej nieograniczone olbrzymie terytoria pozwalają na ucieczkę i na wspólnotowe eksperymenty.

Niespodziewanie dla nas samych z tej panoramy zmarnowanych szans, zawiedzionych nadziei, ale też entuzjastycznie i konsekwentnie wypróbowywanych od kilku wieków modeli nietradycyjnego organizowania czasu, przestrzeni i aktywności wyłoniło się kilka rozwiązań, którymi można by się zainspirować, a przynajmniej – bacznie się im przyjrzeć. Zwłaszcza w obliczu kolejnych klęsk żywiołowych, postępujących w zastraszającym tempie zmian klimatycznych i rozprzestrzeniającej się z zabójczą prędkością epidemii, która od miesięcy nie schodzi z pierwszych stron gazet. Wśród nich najbardziej spektakularny i atrakcyjny, zwłaszcza z ekologicznego punktu widzenia, jest bez wątpienia Earthship – osiedle bajecznie pięknych domów zbudowane w całości z surowców naturalnych oraz zrecyklingowanych materiałów: starych opon, butelek, puszek i szkła.

fot. Magda Mosiewiczfot. Magda Mosiewicz

Earthship znajduje się na środku pustyni w Nowym Meksyku, niedaleko Taos, otoczone górami, nawet latem widać ich zaśnieżone szczyty. Domy położone są od siebie w znacznej odległości, dlatego nie od razu mogliśmy rozpoznać, gdzie właściwie się znajdujemy. Co kilkaset metrów wyłaniał się kolejny budynek, niepodobny do niczego, co mogliśmy zobaczyć wcześniej, przypominający trochę statek i ogród albo zamek stworzony przez baśniowych bohaterów. Na własne oczy mogliśmy się przekonać, że śmieci to skarby, że butelki to klejnoty, że zużyte opony to jeden z najtrwalszych materiałów budowlanych, że można przeżyć miesiące w domu, nie wychodząc po jedzenie, bo w wewnętrznych ogrodach-szklarniach, które otaczają te domy, rosną owoce i warzywa. Energooszczędne technologie budowlane, oparte na wykorzystywaniu materiałów z odzysku, bywają coraz częściej przywoływane w debatach na temat ograniczenia dalszej degradacji środowiska. Właśnie na problem nadmiaru śmieci próbują odpowiedzieć osiedla Earthship – samowystarczalne domy zbudowane z odpadów, które nie produkują żadnych śmieci, ścieków, a wszystkie resztki i nieczystości znajdują swoje zastosowanie w drugim i trzecim obiegu.            

Ojcem idei Earthship jest Michael Reynolds, niezmordowany bioarchitekt. Domy wymyślone przez Reynoldsa na początku lat siedemdziesiątych XX wieku są oparte na koncepcji statku kosmicznego. Ma on zapewnić użytkownikom, niezależnie od jakiejkolwiek infrastruktury, dach nad głową, energię elektryczną, bieżącą wodę, jedzenie oraz utylizację odpadów. Dodatkowo domy wbudowane w naturalny pustynno-górski krajobraz Taos sprawiają początkowo wrażenie, jakby w istocie pochodziły „nie z tego świata”. Jakby chciały odpowiedzieć na marzenia sytuacjonistów, choćby to: „kiedyś każdy zamieszka w swojej katedrze, produkującej sny żywsze niż dragi”. Ich obłe kształty i ściany przypominające momentami tunele, często w kolorze butelkowej zieleni, liczne zakamarki i krużganki, zachęcają, żeby się w nich zgubić. W tej bajkowości i pierwszym kosmicznym wrażeniu tkwi jednak pieczołowicie opracowana i wymyślona metoda.

fot. R0Ng / CC BY-ND 2.0fot. R0Ng / CC BY-ND 2.0

Budynki nie są podłączone ani do instalacji elektrycznej, ani gazowej. Ani do kanalizacji, ani do sieci wodociągowej. Każdy z domów wyposażony jest w starannie zaprojektowany system nawadniający, w ramach którego woda opadowa jest wychwytywana, a następnie oczyszczana i uzdatniana do picia, gotowania i kąpieli. W obiegu rozróżniamy wodę białą, szarą i czarną. Biała jest zdatna do picia, mycia się i codziennego użytku. Woda szara jest obiegiem wtórnym wody białej. Po wstępnym oczyszczeniu przez filtr trafia do specjalnego zbiornika, z którego zasilana jest spłuczka w toaletach. Po wtórnym wykorzystaniu zamienia się w wodę czarną. Czarna kończy swój bieg w szambie ekologicznym, stając się nawozem dla roślin.

Budynki Earthship zaprojektowane są tak, że ich południowa ściana, najczęściej w postaci ogromnych okien, zwrócona jest w stronę równika, co umożliwia optymalną ekspozycję słoneczną. Ułożone pod specjalnym kątem, zależnym od szerokości geograficznej, pozwalają nagrzewać się ścianom wewnątrz w zależności od pory roku. W czasie zimy większość energii zgromadzonej za dnia zostaje oddane w nocy. W lecie kąt padania promieni słonecznych pozwala nagrzewać się pomieszczeniom wewnątrz tylko w małym stopniu. Energia elektryczna pochodzi w całości ze słońca i wiatru, magazynowana jest w akumulatorach umieszczonych na dachach, po przetworzeniu może być wykorzystana do oświetlania pomieszczeń i zasilania sprzętów w gospodarstwie domowym. Koniec z rachunkami za ogrzewanie, wodę i prąd.

Jeśli chodzi o termoregulację wewnątrz budynku, zbudowane z wypełnionych ziemią opon ściany mają za zadanie pochłaniać ciepło za dnia i oddawać je w nocy. W związku z tym, że klimat Nowego Meksyku przypomina pustynny, z dużymi amplitudami temperatur, niektóre domy wbudowane są bezpośrednio w ziemię, co pozwala neutralizować i regulować wspomniane różnice, poprzez wykorzystanie naturalnych właściwości ochronnych samej gleby. Budynki te są także wyposażone w naturalny system wentylacyjny, oparty na procesie konwekcji – przenoszenia ciepła drogą ruchu nagrzanych cząsteczek.

To wszystko, zwłaszcza dla architektonicznych laików, wydaje się być może skomplikowanie, ale idea domów Earthship jest dość prosta. Reynolds i jego współpracownicy twierdzą, że zdecydowana większość ludzi po kilkutygodniowym kursie jest w stanie wybudować taki dom samodzielnie. Nie zmienia to faktu, że niektóre z budynków Earthship przypominają bardziej luksusowe wille niż ekonomiczne i energooszczędne ekodomki. A ceny najdroższych mogą sięgać ponad pół miliona dolarów. Podobno coraz większym zainteresowaniem cieszą się wśród ludzi biznesu i hollywoodzkich gwiazd. Domy projektu Reynoldsa można obecnie napotkać w Kalifornii, Kolorado i wszędzie tam, gdzie pozwala na nie prawo budowlane.

fot. Magda Mosiewiczfot. Magda Mosiewicz

Charyzmatyczny Reynolds przyciągnął do Earthship sporo różnych ludzi. Wykończonych wyścigiem szczurów prawników i informatyków, osoby na zakrętach życiowych, które nie wiedziały, co ze sobą począć, szukających sensu i celu rozbitków, ale też specjalistów i pasjonatów ekologicznych rozwiązań. Niektórzy pomieszkiwali w osadzie tylko przez jakiś czas. Inni zostali, wybudowali swoje ekodomy i nie wyobrażają sobie życia w tradycyjnych miastach, gdzie w momentach kryzysów, jeśli nie stać cię na rachunki i opłaty, możesz w każdej chwili skończyć na ulicy jak dziesiątki tysięcy osób w Nowym Jorku czy Los Angeles. Uczniowie, wolontariusze i mieszkańcy Earthship mają ogromny podziw dla Reynoldsa, otaczają go wręcz pewnego rodzaju kultem. Jeden z wolontariuszy opowiadał nam, że Reynolds nawet za miliony dolarów nie zaprojektowałby tradycyjnego budynku, że uważa tradycyjną architekturę za niszczącą i zniewalającą ludzi. Fascynującą osobowość i historię Reynoldsa przybliża dokument Olivera Hodge’a z 2007 roku, zatytułowany wymownie „Garbage Warrior” (Śmieciowy wojownik). My również w naszym wideospektaklu postanowiliśmy uczynić go jednym z bohaterów, we fragmentach monologu przybliżamy nieco przekonania i wizje pomysłodawcy Earthship:

Architektura nie rozwiązuje problemów, na jakie napotykamy. Wymyśliłem nowe słowo „biotektura”, sam jestem biotektem. Buduję takie domy od 45 lat. W takim domu spokojnie może przetrwać czteroosobowa rodzina bez wychodzenia z domu. Żyjąc w tym domu, mam własną energię, własne jedzenie, jestem wolny, jestem absolutnie wolny. Nie muszę nic robić, mogę robić to, co chcę. Wszyscy mamy szansę uczynić Ziemię lepszym miejscem. Zawsze wiedziałem, że jeśli robisz coś dobrego dla ludzi, to ludzie cię znajdą. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, nie chcą wracać do domków w mieście czy mieszkań. Czterdzieści lat temu były tu trzy domy. Uczymy ludzi, żeby byli samowystarczalni. Mamy coraz więcej pracy, w niedalekiej przyszłości możemy stać się jedynym rozwiązaniem. 

Dziś te przewidywania jeszcze bardziej się aktualizują. Reynolds ponoć wpadł na pomysł Earthship, będąc pod wpływem grzybków halucynogennych, jednej z ulubionych używek zbuntowanej młodzieży dorastającej w kolorowych latach sześćdziesiątych. Bynajmniej nie obniża to jednak rangi jego idei. Wręcz przeciwnie, po raz kolejny wskazuje na nienormatywność „śmieciowego wojownika”. Na początku filmu „Garbage Warrior” pomysłodawca ekodomów opowiada sen, w którym biegnie wraz ze stadem bawołów prosto w ogromną przepaść, biegnie wbrew sobie. Czuje, że nie chce tam zmierzać, wie, że musi wpłynąć na resztę stada, żeby też nie wbiegła w przepaść i nie roztrzaskała się. Czasu jest niewiele. „Jeśli ludzkość zniszczy planetę – jestem martwy. To, co robię, to jest właściwie ratowanie własnego tyłka, a to ogromny wysiłek”, twierdzi przy tym ekologiczny wizjoner.

fot. Magda Mosiewiczfot. Magda Mosiewicz

Reynolds słusznie podkreśla, że największym problemem wokół osiedli na kształt Earthship nie są już nawet pozwolenia na budowę, ale przede wszystkim mentalność ludzi rządzona przez utarte schematy i wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać dom i co oznacza gdzieś mieszkać. Chociaż i jemu nie udało się do końca ocalić Earthship przed postępującą kapitalizacją, to obmyślona pięćdziesiąt lat temu koncepcja „mieszkalnych statków kosmicznych” zatacza coraz szersze kręgi. Historia tej idei, wyrastającej z utopijnego marzenia, wyraźnie pokazuje, że siła tkwi w kolektywnym realizowaniu i popularyzowaniu konkretnego pomysłu. Powstające na całym świecie, w tym w Polsce, domy Earthship mogą potencjalnie stać się przyszłością architektury. Można też na nie popatrzeć poprzez pryzmat tak bardzo potrzebnej teraz „nadziei w mroku”, by odwołać się do robiącego ostatnio słuszną furorę terminu Rebeki Solnit. A to już całkiem sporo w tych mrocznych czasach. Reszta jest w naszych rękach. I łopatach. Ze złomowiska starych torów trzeba zbudować nową drogę.

Cykl tekstów do działu Ziemia powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot, którego dziewiąta edycja odbędzie się w dniach 20–23 sierpnia. Motywem przewodnim będzie literatura kanadyjska, ale ważną częścią festiwalu staną się także rozmowy z naukowcami i artystami w cyklu „Antropocen”.
logo