Na przykład pod koniec grudnia na Spitsbergenie, w drewnianej chacie zawianej śniegiem i lodowatym wiatrem. W tym najciemniejszym okresie przy dobrej widoczności zobaczysz co najwyżej kształt białych gór na granatowym niebie, a podczas śnieżycy z trudem odliczysz wszystkie palce u dłoni. Milczysz nie dlatego, że nie masz nic do powiedzenia. Po prostu wszystko, co ważne, powiedziałeś latem.
Zresztą po co w ogóle gadać, gdy natura włazi przez szczeliny i zakleja okna. Po latach już wiesz, żeby się skulić, kiedy z całym impetem wali cię po plecach i przypomina, gdzie twoje miejsce. Nie jesteś tu nikim istotnym.
W drewnianym domu o powierzchni trzydziestu kilku metrów kwadratowych od natury dzielą tylko ściana i wełna mineralna. Na zewnątrz minus osiemnaście. Wewnątrz plus dwadzieścia cztery, które nocami wychładza się niemal do zera. Wszystko, co ważne, jest tutaj podwójne.
Dwa fotele, dwie pary kapci, dwa piece, dwie strzelby.
I dwoje ludzi, którzy są razem przez liczbę lat podzielnych przez dwa.
Jesteśmy tu już któryś dzień, chociaż trudno to stwierdzić na pewno, bo podczas nocy polarnej upływ czasu widać tylko po stopniu przetłuszczenia włosów, przesuwanych zagięciach stron książek i topniejących zapasach jedzenia. Można by mówić: „to było w połowie tamtej powieści” albo „pamiętasz, opowiadałeś mi to, kiedy jeszcze mieliśmy pomidory”. Można by, ale po latach podzielnych przez dwa i w języku oszczędnym z założenia mówi się mniej o każdej porze roku.
Podwójności mają swoje miejsca, historie i dźwięki. Fotele z wystawki, otrzymawszy drugie życie, od razu przestały skrzypieć, choć jednemu nadal odpada podłokietnik. Drugi piec, tuż koło łóżka w małej sypialni, jest odpalany przy największych mrozach, kiedy jedyne ciepło wewnątrz domu dociera spod kołdry. W skrytce, o której wiedzą tylko domownicy, leżą dwa mausery do obrony przed niedźwiedziami polarnymi. Ten lżejszy został po pierwszej żonie, podobnie jak mniejsze kapcie. Miała inny numer buta, ale filc zdążył przez lata dopasować się już do nowego kształtu i płaskostopia. Nosi się je przez cały rok, bo tu nigdy nie jest ciepło. Od przeszło dwóch miesięcy w ogóle nie ma słońca i nie będzie go przez kolejne dwa.
To już dziesiąta noc polarna.
Inna niż poprzednie.
Bardziej uciska głowę, a ucisk pochłania słowa.
W dolinie Todalen, w której się znajdujemy, widać światła Longyearbyen, głównej osady na Spitsbergenie, najbardziej na północ wysuniętego miasta na świecie. Od jego dźwięków dzieli nas kilkanaście kilometrów po zasypanym asfalcie, nierówno odśnieżonym szutrze i kopnym śniegu na ostatnich pięciuset metrach, które trzeba pokonać piechotą. Longyearbyen to dwa tysiące ludzi z całego świata, którzy albo przyjechali tu doświadczyć czteromiesięcznej nocy, sześciomiesięcznego dnia i dwóch miesięcy przejściowych, albo wybrali to miejsce do życia na dłużej. Paradoksalnie latem widać tu mniej niż w nocy, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje międzyludzkie. Latem mnóstwo tu turystów i przypadkowych osób, a dopiero zachód słońca umacnia wspólnotę kultur, wyznań i orientacji. Wobec surowej natury wszyscy są równi. W ciemnościach trzeba sobie wyprodukować energię, udawać, że wszystko jest normalnie, mimo że słońce pojawia się tylko w rozmowach i snach. Ci, którym czarne doskwiera, naświetlają się lampami o temperaturze światła dziennego po dwadzieścia minut co rano. Ale znam też takich, którzy w tym okresie przygaszają światła, wolą świece. Na dłuższą metę nikt nie zniesie nieustannego świecenia lampą w twarz. A żeby odwrócić uwagę od warunków na zewnątrz, podczas nocy najwięcej się tu dzieje we wnętrzach właśnie: od koncertów i festiwali, przez strikkekafe, czyli spotkania, podczas których obie płcie wspólnie robią na drutach i piją czarną kawę, spinning i crossfit, wieczory autorskie i bingo, YNWA i Tindera, po sushi i wódkę. Najważniejsze, żeby w nocy nie być samemu.
Longyearbyen pod koniec stycznia / © Ilona Wiśniewska
Tu nikt nie zasłania okien, więc jak chcesz pobyć sam, jedziesz do Todalen.
W odróżnieniu od miasta w dolinie domy są rozsiane na dużych przestrzeniach, żeby nie zaglądać sobie w okna. Przed kilkoma światła palą się tylko po to, żeby właściciel mógł znaleźć swój podczas śnieżycy. Ale dzisiaj nikogo poza nami tu nie ma. Nieobecność ludzi zdradzają zamarznięte szyby i zaspy do klamek. Suchy śnieg pada poziomo, a wiatr przerzuca go z jednego krańca doliny w drugi tumanami przypominającymi wielkie koty z kurzu.
Siedzimy po przeciwnych stronach stołu, patrzymy w czarne za oknem. Myślę o rysunku na jednej z archiwalnych okładek spitsbergeńskiego tygodnika „Svalbardposten”, który przedstawiał dwóch mężczyzn przy stole w podobnej sytuacji jak my teraz. Górnicy, którzy jako pierwsi zasiedlali na stałe tę wyspę na początku XX wieku, przyjeżdżali na kilkuletnie kontrakty, pracowali pod ziemią w zimnie, a potem wracali do baraków. Na każdego z czterech w pokoju przypadało pół krzesła. Drewniane chaty w dolinach poza miastem to po nich, bo czasem nawet małe Longyearbyen robiło się za ciasne i górnik musiał pobyć sam. Dom, w którym jesteśmy, też należał kiedyś do mężczyzny, który spędził na Spitsbergenie całe zawodowe życie, a potem wrócił na ląd – jak tu mówią na Norwegię.
Przyjechaliśmy, bo każde ma coś pisać. On swoją dwunastą książkę o tej wyspie, ja tekst o życiu obyczajowym podczas nocy polarnej, mimo że od kilku dni mój jedyny obyczaj to bezsenność, a w zdania podrzędnie złożone układa się tylko niepokój. Czasowniki to dynamika, na którą nie ma miejsca tam, gdzie wszystko jest powtarzalne, raz w zwolnionym, a zaraz potem w przyspieszonym tempie. Do opisu tej czasoprzestrzeni najlepiej nadają się równoważniki zdań.
(Najpierw napisałam równoleżniki zdań, serio. Dopiero po jakimś czasie sprawdziłam, bo coś mi nie grało. I tak myślę, że na 78. stopniu szerokości geograficznej północnej, niewiele ponad tysiąc kilometrów od bieguna, równoleżnikami zdań można by nazywać wszystkie niewypowiedziane słowa, zdania niezaistniałe w żadnym z języków, milczenie wymuszone przez surowy klimat i dziedziczone nawyki).
Zorza polarna daje jako taką pewność, że Słońce gdzieś tam istnieje.
No więc te równoważniki. Kuchnia ze stołem i czterema krzesłami na wypadek gości. Sprany obrus, wytarty chodnik, kilim na ścianie. Blat kuchenny i niebieskie szafki z kubkami w motyw niedźwiedzia polarnego. Baniak na wodę wytapianą ze śniegu w jednym kącie, w drugim wiadro na zlewki. Odgłos rozprężania metalu w nagrzewanym piekarniku. Naczynia w zlewie z odpływem na zewnątrz. Zegar na ścianie z wyładowanymi bateriami. Druga dwadzieścia pięć. Latarka po prawej. Szczoteczki do zębów po lewej. W pierwszej szufladzie świeczki, w drugiej naboje do mausera, w trzeciej reklamówki z logo supermarketu. Wszystko na swoim miejscu.
Własne odbicie w czarnej szybie nigdy niezasłanianych okien.
Black mirror.
I tyle. Nic więcej tu nie ma.
„Opowiedz historię do mojego tekstu, żeby było chociaż dwanaście minut czytania” – proszę, bo on zawsze ma jakąś w zanadrzu. Na Spitsbergenie spędził prawie pięćdziesiąt lat, pamięta wszystkie zwroty akcji i co ważne – nie koloryzuje, narracje za każdym razem nawet intonuje identycznie, więc lubię go słuchać. To jakby włączać ulubiony podcast. Opowiada często, starym znajomym i nowym słuchaczom. Po latach ustaliliśmy, że kiedy opowieść rozwija się bez znaków przestankowych i w ogóle bez końca, mrugam okiem, tym po jego stronie, na znak, żeby nabrał powietrza.
„Wiesz, że nie umiem tak na zawołanie” – rozkłada uprzejmie ręce i wraca do pisania. „Pomyślę”.
I od tego myślenia jeszcze bardziej zamyka się w sobie, jeszcze szybciej stuka w klawiaturę.
Czasem myślę, że w ciemności jest wszystko i że nie można bez niej żyć.
A innym razem – jak teraz – że można od niej ochujeć.
Nie idzie mi to pisanie, włączam więc na słuchawkach Biosphere, utwór „Black Mesa” z płyty „The Petrified Forest”, gdzie Joan Lorring powtarza w kółko: „Here in this desert it’s just the same thing over and over again”. Jakby wiedziała. Na okładce płyty odwrócona plecami kobieta wygląda przez okno na jasne pustkowie. Inspiracją do utworu był film z lat trzydziestych, od którego płyta wzięła swój tytuł. I scena, gdzie Leslie Howard dociera do zajazdu na pustyni, do Black Mesy właśnie. „I suppose I was looking for something to believe in. Worth living for and dying for. And I’ve come this far on my journey” – mówi. A potem rozważa utopienie się w Pacyfiku.
Zapętlam utwór kilkanaście razy we wnętrzu oświetlonym boczną lampą i patrzę w czerń. Te nowoczesne słuchawki mają funkcję wyciszania zewnętrznych szumów, ale poza stukaniem w klawiaturę nic więcej nie słychać. Zamiast skamieniałego lasu wszędzie pod powierzchnią jest wieczna zmarzlina, która nie przepuszcza korzeni, ale potrafi układać kamienie w okręgi. Jedyne drzewa to płożące kilkucentymetrowe wierzby.
Tu, na lodowej pustyni, czuję wyraźnie, jak noc polarna wysusza skórę, ciągnie w dół podbródek i piersi, odbarwia włosy i blokuje biodra. Gdyby nie wełniany sweter popruty przy szyi, który założyłam, kiedy jeszcze mieliśmy jabłka, nie rozpoznałabym odbicia w czarnym lustrze. Nie pamiętam, kiedy zrobiłam się stara. „And I’ve come this far on my journey”.
W ciągłej ciemności jest się chyba najbliżej końca, ale nie wiem, po co mi to doświadczenie w wieku trzydziestu ośmiu lat. Chyba tylko po to, żeby oswoić perspektywę nieswojej śmierci.
Poza stołem dzielą nas trzydzieści trzy lata.
Pijemy kawę ze stopionego śniegu. Białe filiżanki z czarnym gęstym płynem, jakby noc podsiąkała od spodu. Biorę łyk, ale cały czas dopełnia się do krawędzi. Upijam. Przybywa. Upijam. Przybywa. On pisze i nawet tego nie zauważa. Bierze łyk ze swojej filiżanki i uzupełnia z termosu. Zawsze powtarza, że nie ma grozy polarnej. Że groza jest tylko w mojej głowie.
Autorka podczas pracy / © Ilona Wiśniewska
Powierzchnia kawy drga od uderzeń w klawiaturę, ale nie słyszę ich w tych nowoczesnych słuchawkach. Wpatruję się w błyszczące okręgi, a one przypominają oczy chłopaka, na którego zerkałam kilka tygodni wcześniej na festiwalu techno w Opolu. Miał kompletnie czarne źrenice. Pił łapczywie wodę po secie Gus Gus, od którego skraplał się sufit. Wszyscy ją piliśmy, syntetycznie nastawieni do świata, nieczujący znużenia i zmęczenia mięśni. Tańczyliśmy w ciemnościach przerywanych czerwonymi światłami i byliśmy euforią.
Teraz moje źrenice są rozszerzone tylko od niedoboru światła.
Nic nie czuję. Głodu, senności, weny czy chociażby pęcherza.
Podobno krótka deprywacja sensoryczna ma działanie relaksujące, ale stosowana długotrwale może powodować zachowania aspołeczne, halucynacje i gonitwę myśli.Polskie Bieguny
Do 31 stycznia 2020 można oglądać wystawę „Polskie Bieguny. Himalaje '74 i Antarktyda '77 na fotografiach Mirka Wiśniewskiego” w Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Na wystawie można zobaczyć około stu niepokazywanych dotychczas zdjęć z archiwum Mirka Wiśniewskiego, który w odstępie niecałych trzech lat wyrusza na dwie pionierskie ekspedycje na dach świata i Antarktydę.
Wybiegam więc na zewnątrz, bo raz wspomniany pęcherz nie daje o sobie zapomnieć. W domu po górniku tylko przy mrozach poniżej dwudziestu korzysta się z wiadra ustawionego w środku, dzięki czemu podczas krótkiego lata wokół kwitnie tak bujna jak na tundrę trawa. Z perspektywy końca grudnia lato jest niewyobrażalne. Nic tak nie przeraża jak to, że ktoś mógłby teraz włączyć światło na zewnątrz. Przed domem jest nawet ciszej niż w słuchawkach, bo cisza rozchodzi się na kilkudziesięciu kilometrach, ogranicza ją tylko mój własny słuch. Pada lekki śnieg, niebo dziurawią co jakiś czas zielone plamy. Dopiero na zewnątrz widać, ile światła jest w naturze, jeśli jej nie oślepiać sztucznym światłem.
Gdybym teraz wzięła pochodną fenyloetyloaminy, pewnie widziałabym jednakowe płatki śniegu i niezamężne kobiety tańczące w zorzy.
„Mam historię”. Wychodzi za mną i siada na odśnieżonej werandzie, którą sam dobudował, kiedy wprowadziłam się do jego życia. „W styczniu 1985 roku leciałem z Rosjanami helikopterem z Longyearbyen do Barentsburga”.
(Barentsburg to drugie po Longyearbyen miasto na Spitsbergenie, zamieszkane przez czterystu górników z Rosji i Ukrainy).
„Wystartowaliśmy, a oni powiedzieli, że jeszcze muszą polecieć sprawdzić światło, które zaświeciło tego dnia rano po drugiej stronie fiordu, czyli w miejscu, gdzie nie powinno go być. Podejrzewali UFO, amerykańskich szpiegów albo nieproszonych gości, którzy poszli w teren i doświetlali sobie noc. Rzeczywiście, kiedy zmieniliśmy kurs, okazało się, że lecimy w stronę silnego światła, ale nie jesteśmy ani trochę bliżej. Lecieliśmy i lecieliśmy, a oni coraz mniej mówili. Zawróciliśmy, kiedy już nikt nie miał wątpliwości, że nie uda nam się go wyłączyć. Opowiadam to jako historię pod tytułem: Jak Rosjanie chcieli dolecieć na Wenus. Dobra, co?”.
A potem wraca do środka i mówi równoleżnikami zdań do kolejnego niby-rana.