Wynurzenie
Nuuk, fot. Ilona Wiśniewska

19 minut czytania

/ Literatura

Wynurzenie

Ilona Wiśniewska

Czy mamy prawo pisać o innych? Jak to zrobić godnie, by nie zanurzyć się w stereotypach? Zawsze dobrym pomysłem jest spotkanie, wspólne bycie, wspólne marznięcie – o dwóch książkach o Grenlandii

Jeszcze 5 minut czytania

Gert umarł, kiedy słońce wróciło po nocy polarnej, a morze nadal skuwał lód. Niestabilna pogoda nie dawała pewności, czy samolot odleci o czasie, czy za tydzień, nie było więc mowy o dotarciu na pogrzeb z północnej Norwegii do ostatniego miasta północnej Grenlandii. Nie dało się domknąć tego, co nazywałam przyjaźnią, a na co on miał pewnie jedno ze swoich milczących słów. Poznaliśmy się w domu dziecka, gdzie mieszkał, a ja sprzątałam. W ciągu trzech miesięcy wymieniliśmy między sobą kilka zdań i sporo emocji. Z rozmowy, w której powiadomiono mnie o jego śmierci, pamiętam głównie łkanie po obu stronach słuchawki. I ten wyrzut sumienia, który nie opuszcza mnie do dziś. Bo może jako dorosła mogłam jednak coś zrobić, ale nie odczytałam w porę sygnałów, zajęta pisaniem książki reporterskiej, w której jednym z zagadnień były właśnie samobójstwa młodych Grenlandczyków.

O współczesnej Grenlandii wiemy niewiele. Ostatnio pisze się o niej głównie w kontekście katastrofy klimatycznej, amerykańskich zakusów na zakup tych ziem albo serialu „Borgen”. Kiedy więc pierwsza Grenlandka w historii otrzymała w 2021 roku literacką nagrodę Rady Nordyckiej za powieść poświęconą samobójstwom, rozgorzał temat problemów społecznych, z którymi największa wyspa świata mierzy się od lat. Wskaźnik młodych ludzi, którzy decydują się odebrać sobie życie, jest tam jeden z najwyższych na świecie i od lat utrzymuje się na podobnym poziomie. Na wschodzie i północy jest najtrudniej, bo brakuje podstawowej pomocy psychologicznej, młodzi są często zostawiani sami sobie. Dla wielu z nich śmierć stanowi jedyne wyjście.

Agata LubowickaNiviaq Korneliussen, „Dolina Kwiatów”. Przeł. Agata Lubowicka, Czarne, 328 stron, w księgarniach od września 2022Jeśli chcemy podjąć próbę wejścia w umysł osoby, która stopniowo traci chęć do życia, wydana niedawno po polsku „Dolina Kwiatów” Niviaq Korneliussen dokładnie przeprowadzi nas przez kolejne kręgi piekła wyobcowania. Pośród swoich i nieznajomych. W ogromnej przestrzeni, która odbiera oddech. W ciasnej przestrzeni, gdzie nikt nie słyszy wołania o pomoc.

Główna bohaterka powieści Korneliussen to młoda dziewczyna z Nuuk. Poznajemy ją w przededniu wyjazdu na studia antropologiczne do Danii. Grenlandia, do niedawna jeszcze duńska kolonia, od lat jest już autonomicznym terytorium, ale Dania nadal oferuje więcej możliwości edukacji i pracy własnym obywatelom. Dziewczyna zostawia w Nuuk partnerkę, rodzinę i nawyki. Wyjeżdża do kraju, którego język zna biegle, bo uczyła się go równolegle z grenlandzkim, ale nie łapie poczucia humoru ani sarkazmu, bo w Grenlandii wszystko mówi się wprost i co innego śmieszy. Leci po lepszą codzienność, ale zderza się z rasizmem, uprzedzeniami i obojętnością. Jedyną pozytywną duńską bohaterką jest tu dziewczyna, która nie mówi.

Podobno w pierwszym założeniu „Dolina Kwiatów” miała dotyczyć głównie relacji duńsko-grenlandzkich, bo każdy Grenlandczyk ma swoje doświadczenia i brakuje jednej narracji na ten temat. Bohaterka „Doliny Kwiatówsłyszy od znajomych ze studiów, że Grenlandia to tak naprawdę północna Dania, nie wie, co odpowiedzieć na refleksję, że świetnie mówi po duńsku, i na pytanie, czy czuć od niej alkohol, bo przecież jej rodacy głównie piją. Takich scen starczyłoby na osobną powieść, ale Korneliussen idzie dalej, zagląda w duszę bohaterki i własnego narodu. Z Danii zabiera czytelnika do tytułowej Doliny Kwiatów, czyli na wielki cmentarz, by przypomnieć, że przykre pytania mogą się też przyczynić do podejmowania nieodwracalnych decyzji.

Naasuliardarpi to prawdziwa dolina w Tasiilaq na wschodzie Grenlandii. Podczas krótkiego lata porasta ją wiele gatunków kwiatów, a bezdrzewny, górzysty krajobraz jest jednocześnie surowy i żyzny. To jedno z tych miejsc, gdzie przy bezwietrznej pogodzie objawia się całe piękno dalekiej Północy. U wejścia do doliny mieści się pole białych krzyży obłożonych sztucznymi kwiatami, różowymi na grobach kobiet i niebieskimi u mężczyzn. Kwitną przez cały rok, pod śniegiem i lodem. Byłam na sześciu cmentarzach w różnych miejscach Grenlandii i wszystkie były do siebie podobne. Moją uwagę zawsze zwracały krzyże bez nazwisk oraz zdjęcia młodych, zazwyczaj uśmiechniętych ludzi. U Gerta, którego grób odwiedziłam w końcu dwa lata temu, zamontowano tabliczkę z informacją o datach urodzin i śmierci, i dopiero z niej dowiedziałam się, że miał drugie imię. Nie zdążyłam zapytać, zajęta gromadzeniem materiału do tamtej książki.

Cmentarz w Qaanaaq na północy Grenlandii / fot. Ilona WiśniewskaCmentarz w Qaanaaq na północy Grenlandii / fot. Ilona Wiśniewska

Pewnie tak jak wielu bliskich i znajomych tych, którzy odebrali sobie życie – nic nie zauważyli. On/ona zachowywali się normalnie. Nic nie zwiastowało tragedii. A potem nad ranem uporczywie dzwoni telefon.

Na przykładzie śmierci młodej dziewczyny z Tasiilaq Korneliussen świetnie obnaża mechanizmy (nie)funkcjonowania instytucji państwowych, pokazuje ich opieszałość i spychologię, ale też wchodzi w relacje rodzinne, strategie wyparcia, pokazuje łańcuch zdarzeń, a raczej pętlę, która coraz mocniej się zaciska i pozostawia człowieka bezsilnego w obliczu rozpaczy. 

Już pierwsza jej powieść, „HOMO sapienne” (wydana w Polsce w 2021 roku przez wydawnictwo Dziwny Pomysł), była nominowana do nagrody Rady Nordyckiej i ustawiła wówczas 24-letnią pisarkę w roli głosu młodego pokolenia. Tamta historia dotyczyła głównie tożsamości jako takiej, przedstawiała mieszkańców Nuuk jako wielowymiarową i otwartą na świat społeczność. Była świeżym, wewnętrznym głosem młodej Grenlandii i jej akcja z pewnością mogłaby się rozgrywać w dowolnej stolicy małego pod względem populacji kraju. Rola, którą autorka przyjęła po sukcesie „HOMO sapienne”, sprawiła, że w „Dolinie Kwiatów” ukazuje już losy Grenlandczyków w szerszej perspektywie. Jest tu kolonialna przeszłość, tradycyjne wierzenia, problemy społeczne oraz wyzwania stojące przed narodem z poranioną tożsamością. Korneliussen krytykuje zarówno Danię, jak i Grenlandię. I pisze swoje teksty w dwóch językach, bo grenlandzki to mowa serca, a duński to język literatury. To w Danii może się starać o stypendia i debatę o literaturze, która w jej kraju nie ma długiej tradycji. W jednym z publicznych wystąpień powiedziała, że prawie nie czyta książek, używa prostego języka, bo nigdy nie miała możliwości go doskonalić, a wszystko, o czym pisze, to relacja z otaczającej ją rzeczywistości, emanacja uczuć, nie warsztatu.

dddddddddddUummannaq, miejsce, gdzie poznaliśmy się z Gertem / fot. Ilona Wiśniewska

Na język Korneliussen zwraca uwagę badaczka literatury polarnej i jednocześnie tłumaczka jej obu powieści na polski, Agata Lubowicka. Kiedy rozmawiamy na potrzeby tego tekstu, mówi, że głównym wyzwaniem przy przekładzie było to, że nie wiedziała, jak powieść brzmi po grenlandzku – „Dolina Kwiatów” występuje w dwóch wersjach językowych, obu autorstwa Korneliussen. Czy stylistycznie jest napisana tak samo czy inaczej? Czy autorka równie sprawnie porusza się w języku młodzieży grenlandzkiej co duńskiej, skoro sama przyznaje, że nie łapie niuansów?

Kiedy Korneliussen opowiada o swoim pisarstwie, pojawia się jeszcze jeden istotny element. „Czuje się bardziej reprezentantką Grenlandii niż pisarką”, mówi. „Muszę ciągle wyjaśniać, dlaczego lodowce się topią, dlaczego tyle się u nas pije i dlaczego ja akurat nie byłam w dzieciństwie wykorzystywana seksualnie jak wiele dzieci”. Nikt jej nie pyta, czym jest dla niej literatura. „Gdybym była Dunką, mogłabym opowiadać o procesie twórczym i inspiracjach, a tak ciągle muszę odnosić się do relacji duńsko-grenlandzkich”. I właśnie to doświadczenie nauczyło ją sarkazmu.

To ważna i potrzebna zmiana, że po latach czytania książek o Grenlandii wreszcie możemy czytać grenlandzką literaturę. Wcześniej relacjonowali inni: zdobywcy, polarnicy, podróżnicy, pisarze, reporterzy (rodzaj męski, bo to zazwyczaj mężczyźni), i nawet przy założeniu dobrych intencji – bo sama również takie mam, pisząc o tych terenach – zawsze jednak pozostają (pozostajemy) widzami, a nie uczestnikami zdarzeń. 

U góry: młodzi ludzie na boisku w Nuuk oraz widok na jeden z bloków
U dołu: burza zasypuje drogi i wstrzymuje komunikację miejską oraz bloki w Nuuk
fot. Ilona Wiśniewska

Zimę 2020 roku spędziłam na północy Grenlandii, zbierałam materiał do kolejnej książki i często słyszałam od Inughuitów (polarnych Inuitów), że relacje o nich nie przynoszą nic dobrego, bo przekłamują rzeczywistość, naginają fakty w celu potwierdzenia założonych hipotez, wykorzystują miejscowych do budowania pozycji opowiadającego i nie dają nic w zamian. To wtedy pierwszy raz jako reporterka zderzyłam się z tak głęboką nieufnością i niechęcią, ale też rozumiałam, z czego one wynikają. I nigdy wcześniej się tak nie wstydziłam za siebie i za innych. Na przykład za wielkiego (obecnie prawie stuletniego) antropologa Jeana Malaurie’ego, autora między innymi książki „Ostatni królowie Thule” (polskie wydanie z 1963 roku), która od zawsze stała na półce w moim rodzinnym domu pośród innych tomów z serii „Naokoło Świata”. Na północy świata spotkałam ludzi pamiętających jeszcze Francuza, który potem pisał, że Inughuici „skaczą jak małpy ze skały na skałę”, „reakcja Eskimosa na widok białego człowieka, który przywozi ze sobą wszystkie cuda świata, ma w sobie coś zwierzęcego” czy – mój ulubiony cytat – „poznawszy szlachetność natury i specyficzne przymioty Eskimosów, biały człowiek musi pomóc im zrozumieć samych siebie”. Autor przyznawał też skromnie, że aż pół roku zajęło mu nauczenie się powożenia psim zaprzęgiem, kiedy Inughuici sami mówią, że tej sztuki uczą się od dziecka i doskonalą przez lata.

Bérengère Cournut, „Z kamienia i kości”. Bérengère Cournut, „Z kamienia i kości”. Przeł. Hanna Igalson-Tygielska, Biuro Literackie, 192 strony, w księgarniach od czerwca 2022To właśnie między innymi teksty Malaurie’ego były jedną z inspiracji dla francuskiej pisarki Bérengère Cournut podczas tworzenia powieści „Z kamienia i kości”, która również w tym roku ukazała się po polsku. Podobnie jak w „Dolinie Kwiatów”, i tu fabuła opowiada o młodej kobiecie w momencie życiowych zmian i również jest pisana w pierwszej osobie. Tutaj akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej przeszłości, w bliżej nieokreślonej części Arktyki. I to tyle, jeśli chodzi o cechy wspólne obu książek.

Pierwsza od początku wciągała szczerością i bezkompromisowością. Z drugą mam problem od pierwszej strony, bo nie wierzę w ani jedno słowo.

Już we wstępie autorka pisze: „Inuici są potomkami nomadów od tysięcy lat przemierzających tereny Arktyki. Do niedawna przy życiu utrzymywali się jedynie dzięki upolowanej zwierzynie, kamieniom, które oszczędziła zamarznięta ziemia, roślinom i jagodom rosnącym w północnym słońcu. Swoje rozległe terytorium dzielą z licznymi zwierzętami, mniej lub bardziej wędrownymi, oraz z duchami i żywiołami. Ich światem jest woda pod każdą postacią, wiatr wpada im do uszu i wychodzi przez gardła szorstkimi głosami. Na każdą okazję mają odpowiednie śpiewy, wykonywane nieraz przy wtórze bębnów szamańskich”. Do niedawna. A jednak dzisiaj też. To w końcu kiedy?

W nauce nazywa się to etnografią teraźniejszości, polega ona na pisaniu w czasie teraźniejszym o kulturach albo ich elementach, które już nie istnieją bądź znacznie się zmieniły. W jednym z wywiadów Cournut wyjaśnia, że wrzuciła swoją bohaterkę w brutalny wir zdarzeń, „ponieważ życie Inuitów tak właśnie wygląda: są oni stale wystawiani na wielkie niebezpieczeństwa, dostosowują się, twórczo i dzięki sile charakteru na miarę środowiska, w którym żyją. Pojawienie się szczeliny w pokrywie lodowej, która oddziela bohaterkę od rodziny, jest w istocie mniej dramatyczne niż rzeczywiste sytuacje, o których czytałam. Właściwie nie ma w tym nic nadzwyczajnego”.

Patronite

Historię dziewczyny o imieniu Uqsuralik oraz jej przechodzenia przez kolejne etapy tego trudnego życia Cournut skonstruowała po dziesięciomiesięcznych studiach nad tekstami dotyczącymi wierzeń i obyczajów Inuitów z Kanady, Alaski i Grenlandii. Zapytana o proces twórczy, wyjaśnia, że praca dokumentacyjna polegała na notowaniu wszystkich rzeczy, które mogły się wydawać zaskakujące, i ich stopniowym przyswajaniu, by na tej podstawie zbudować fabułę. Pierwszoosobowa narracja wydała jej się też najbardziej właściwym wyborem, by zaoferować czytelnikowi zanurzenie w opisywanym świecie, wrażenie przeżywania tej przygody od środka, dzięki czemu łatwiej było jej wprowadzić inne elementy inuickiej kultury, jak animizm, szamanizm, związki z duchami i żywiołami.

Problem tylko w tym, że lód, o którym pisze, to ten z gipsu albo styropianu w muzeach historii naturalnej, gdzie wystawia się przedmioty wymienione z rdzennymi mieszkańcami albo im ukradzione, a jej opis nocy polarnej to jakby ktoś po prostu zgasił światło. Od pierwszego zdania powieści czuć, że autorka nigdy nie była na Północy, ale zapytałam dla pewności. „Nie, nie pojechałam tam i był to świadomy wybór. Gdybym miała pojechać na kilka tygodni i wrócić, mówiąc «wow, zimno!», nie wzbudziłoby to zainteresowania i nie wniosłoby nic do powieści. Wolałam możliwie najbardziej «rdzenną» dokumentację oraz historie/artykuły ludzi, którzy przez kilka lat mieli kontakt z Inuitami”, odpisuje w mailu. I dodaje, że już po ukazaniu się książki we Francji była na Alasce, gdzie czuła się jak na Księżycu, ale takim, o którym już sporo wie.

W kawiarnia w centrum handlowym w_środku dnia trudno znaleźć wolny stolik-2Kawiarnia w centrum handlowym, w środku dnia trudno znaleźć wolny stolik / fot. Ilona Wiśniewska

Jeśli „Z kamienia i kości” to w zamierzeniu powieść, to dlaczego na końcu została zamieszczona kolekcja zdjęć, które mają czytelnikowi dać obraz tego, jak żyli Inuici? Żyli? Żyją? Nie wiadomo, jaki to gatunek ani do kogo kierowany jest ten monolog pełen słów. Zakorzeniona w sztucznie wykreowanym i zlepionym z wielu innych świecie bohaterka wyjaśnia nam na przykład, z czego zrobione są jej ubrania i narzędzia (np. nóż ulu do wyprawiania skór) i do czego służą. To tak jakbym teraz mówiła, że pracuję przy komputerze, który służy do pisania, składa się z ekranu i klawiatury qwerty.

Co gorsza, fabule towarzyszą pieśni śpiewane przez bohaterów, w których wyjaśniają oni swoje motywacje, historie z przeszłości i kontakt z żywiołami. Kiedy pytam o nie autorkę, pisze, że poza jedną wszystkie pieśni są wymyślone przez nią na wzór zebranych przez Williama Thalbitzera (duńskiego lingwistę z przełomu wieków XIX i XX) i Paula-Emile’a Victora (francuskiego badacza polarnego od lat 30. XX wieku). Dodaje, że europejscy etnolodzy pozwolili jej zrozumieć Inuitów, ich związek z krajobrazem, emocjami i duchami i przez całą powieść starała się być jak najbliżej tego, co widziała w tych pieśniach, a jednocześnie uwolnić się od zachodniego spojrzenia na mieszkańców Arktyki. I dlatego skomponowała własne pieśni, by pasowały do wymyślonych historii. Podkreśla również, że jej główną troską było jak najmniej fantazjować o tych przestrzeniach i ich mieszkańcach, jednocześnie godząc się na tworzenie literatury na ich temat.

Cournut ma świadomość przywłaszczenia kulturowego, które stosuje w swojej nagradzanej i sprzedanej w nakładzie ponad dwustu tysięcy egzemplarzy powieści, i przyznaje otwarcie, że nie rozwiązała tej kwestii. „Od początku rozumiałam, że Inuitom może nie spodobać się, że mogą być oburzeni tym, że napisałam tę historię, czerpiąc całkowicie z ich przeszłości. Albo że są już znużeni tym, że przedstawia się ich jako myśliwych i zjadaczy surowego mięsa. Ta powieść nie została przetłumaczona na język angielski i ulgę przynosi mi myśl, że może dzięki temu nie rozjątrzam tej drażliwej debaty. Mamy jednak także świadectwa dobrego porozumienia pomiędzy tymi, których interesowała kultura Inuitów, i samymi Inuitami. Pewne rodzaje współpracy w XX wieku przyczyniły się do przetrwania pamięci o tradycji tam na miejscu. Ja wolałabym być częścią właśnie tego nurtu niż dołączyć do grabieżców”, mówi w innym z wywiadów. Na usprawiedliwienie podaje szczegóły wspomnianej już podróży na Alaskę, podczas której zapytała inuickiego nauczyciela, czy biała kobieta ma prawo pisać powieść na podstawie jego dziedzictwa, a on odpowiedział, że nie widzi w tym problemu, jeśli tylko robi to na poważnie i nie opowiada głupot.

Pytanie tylko, po co w pierwszej połowie XXI wieku tworzyć taką literaturę? Czemu to ma służyć, jeśli nie utrwalaniu różnic i egzotyzacji? Pisanie powieści o odległej kulturze (ale z poczuciem, że podaje się zarazem wiarygodne świadectwo) z nadzieją, że nikt tego nie zweryfikuje, jest szkodliwe i wtórne. Zawraca nas do czasów, kiedy to obcy wyjaśniali miejscowym, kim są i ile są warci. Pośrednio sprawia, że w innej części świata grenlandzka studentka antropologii rozpędza się na autostradzie i podejmuje nieodwracalną decyzję.

Za każdym razem, kiedy rozmawiamy z Agatą Lubowicką o Grenlandii, a zdarza nam się to dość regularnie, wracamy do pytania, czy mamy prawo pisać o innych. A jeśli tak, to jak to zrobić godnie, by nie zaszkodzić, nie nadużyć zaufania, nie zanurzyć się w stereotypach. I chyba zawsze dobrym pomysłem jest jednak spotkanie, rozmowa, wspólne bycie, wspólne marznięcie. W ciągu dziesięciu miesięcy można zagłębić się w teksty pisane i zweryfikować ich znaczenie wśród tych, których dotyczą. Jak mówi Lubowicka, żadna dobra literatura o innej kulturze nie powstanie z oddalenia. 

„Nie pisz o nas zbyt wiele. Biali zawsze biegają z ołówkiem i notesem, jakby niczego nie potrafili zapamiętać, i zapisują mnóstwo nieistotnych rzeczy. A kiedy wracają do swoich krajów, opowiadają o nas same kłamstwa, z siebie robią zaś wielkich bohaterów. Być może zrobisz tak samo i kiedy pastor nam przetłumaczy, co napisałeś, będziemy się tak śmiać, że z gór pospadają kamienie. Daj mi swój ołówek, przekreślę wszystko, bo to przecież w większości nieprawda” – to cytat z jednej z relacji z wypraw Europejczyków na Północ, otwierający moją drugą książkę reporterską z Grenlandii, napisaną w oparciu o studia w bibliotekach i rozmowy z Inughuitami, którzy jednak obdarzyli mnie zaufaniem. Znali Gerta, siedemnastolatka, który odebrał sobie życie tamtego lutowego dnia 2018 roku. Choć minęły już cztery lata, nadal codziennie o nim myślę, wspominam go, kiedy tylko mogę, a mądrzejsza o książkę Korneliussen nie raz starałam się sobie wyobrazić, co chłopak musiał przeżywać, zanim zamknął tamte drzwi. Fantazji starcza mi jednak tylko na wyobrażenie sobie samych drzwi.