1.
W dniu osiemnastych urodzin koleżanka, powierniczka najtrudniejszych fantazji, które wyznawać można sobie, tylko kiedy ma się lat szesnaście czy coś koło tego – a może już nie można, może można było tylko wtedy, gdy byliśmy jednak o dekady głupsi od współczesnych standardów etycznych (o których piszę, podkreślę dla pewności, bez najmniejszej ironii) – przysłała mi esemesa zaczynającego się od słów: „w tym tragicznym dniu, kiedy żaden Humbert już na ciebie nie spojrzy….”. Dodam, dla usprawiedliwienia, że Humbert miał wówczas twarz Jeremy’ego Ironsa, schludnego, suchego intelektualisty, który na pewno słuchałby z zainteresowaniem moich egzaltowanych refleksji z lektur Kundery czy Hermanna Hessego – zastanawiam się, za którym – którymś nastym zapewne – czytaniem „Lolity” zaczęła do mnie docierać fizyczna ambiwalencja, by nie rzec „potworność” książkowego Humberta, a może po prostu jego „potworna dorosłość”, czyli dorosłość, która musi być potworna w zderzeniu z dziecięcym ciałem i dziecięcą erotyką, i jednocześnie – znowu – potrzebuję natychmiast zastrzec, że gdyby nawet uwodziciel – jaki tam uwodziciel, oprawca! – dzieci był obdarzony najbardziej subtelną urodą, jego czyny nadal byłyby potworne – widzicie, stąpamy po tak grząskim gruncie, że nawet składnia nie wytrzymuje, nie mogę skończyć zdania, anakolut jako jedyny, jako tako użyteczny środek syntaktyczny do opowiadania o pedofilii.
2.
Nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że ekranizacja „Lolity” w reżyserii Adriena Lyne’a z 1997 roku, z siedemnastoletnią wówczas Dominique Swan w roli tytułowej i przystojnym Jeremym Ironsem jako Humbertem, zrobiła więcej złego dla zgubnej działalności loliciego mitu niż książka Nabokova, choćby dlatego, że film operował bardziej obrazem niż słowami. Filmowa Lolita była dzika i dziwna, ale była też duża, a wizualna uroda filmu przesunęła akcent z chorobliwej przemocy, jaką jest pedofilia, na nieco podejrzaną, ale przecież jakoś rozumianą przez rzesze starszych mężczyzn, gdy pozwalają sobie (a przecież tak lubią sobie pozwalać) na głoszenie „niepoprawnych obyczajowo prawd”, fascynację młodymi dziewczętami na progu dorosłości, która uczyni je nudnymi, kłopotliwymi, zrzędliwymi itp., itd. Nawiasem w nawiasie, inny film Lyne’a, „Niewierna”, pojawia się w książce Rijnevelda jako jedna z wielu aluzji, tropów, sygnałów, mrugnięć okiem.
3.
Marieke Lucas Rijneveld, „Mój mały zwierzaku”. Przeł. Jerzy Koch, Wydawnictwo Literackie, 400 stron, w księgarniach od września 2022W każdym razie wtedy, przekraczając ten zabawnie arbitralny rubikon dorosłości, czułem się – mając jednocześnie świadomość „obiektywnej” absurdalności tego poczucia – autentycznie staro, staro i porażkowo, właśnie bowiem kończyła mi się bezpowrotnie szansa na przeżycie tego rodzaju romantycznej miłości, o której Marta Piwińska pisała, że jest niemożliwa, że można ją poznać „tylko z zachwytem, który obrzydza wszystko inne”, która obiecuje „nieszczęście i cierpienie, rozpacz i szaleństwo, poczucie odstosowania się”, ale która „żywcem przenosi do nieba” i sprawia, że życie staje się nadzwyczajne, ale „zwyczajnego życia już nie ma i rozum się od tego mąci”. Cytaty z Marty Piwińskiej miałyśmy wypisane na tekturowych okładkach zeszytu do polskiego, „Miłość romantyczna”, Wydawnictwo Literackie, Kraków, strona coś koło pięćsetnej. A jeśli już chcecie mieć wszystko tak prosto wyłożone, to powiem, szczerze i prosto: przeczytanie powieści Nabokova w wieku lat jedenastu miało na mnie ten wpływ, że przekonało mnie – wieloma argumentami, z których nie będę tu przytaczać wszystkich – że miłość, niebędąca miłością postrzelonego obsesją dorosłego do fascynującego, szczupłego, chłopięcego dziecka, nie jest nic warta. Na szczęście, przeczytałem potem tę powieść jeszcze wiele razy, nawet po osiemnastce, ba, nawet po trzydziestce.
4.
Nie trzeba było Nabokova, żeby obrzydzić mi zwykłą miłość „normalnych rosłych samców” z ich „normalnymi rosłymi samkami z dyniami lub gruszkami zamiast piersi” (wszystkie cytaty z „Lolity” podaję w przekładzie Michała Kłobukowskiego, jedynym, jaki uznaję), wystarczyły do tego rubaszne męskie żarty-narzekania zaczynające się od „moja stara…”, rozpaczliwie banalny ton czasopism ilustrowanych radzących, jak przetrwać małżeńską zdradę („bądź dla niego bezpieczną przystanią”), wyczerpująca niezrozumiałość tradycyjnych ról płciowych, ogólna nieciekawość perspektyw „normalnego” życia rodzinnego, a także moja ponura, skonfundowana kontestacja nadanej mi przy urodzeniu płci, z których natury – i płci, i kontestacji – nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, i w ogóle cała nasza kultura oświetlająca pociągającym blaskiem miłość nieszczęśliwą, niemożliwą, niespełnioną, cierpienia młodych Werterów, starych Aschenbachów (tak, Tadziem też chciałem być) i czerwonorękich Wokulskich.
5.
Moja dziewiętnastoletnia wówczas koleżanka, ta, co wysłała mi tego esemesa, z całą przenikliwością nastoletniej dojrzałości doskonale wiedziała, co czuję, i sama, chyba, czuła jeszcze wtedy podobnie – cóż pozostaje przekwitłym lolitom o niespokojnych umysłach i pokiereszowanych wyobraźniach skazanym na dojmującą legalność i zwykłość dalszego życia uczuciowego niż wesoły cynizm? Celowo podkreślam jednoczesność naszej egzaltowanej naiwności i świadomość, czym ona, ta naiwność, jest. Wiedziałyśmy, wiedzieliśmy, że zatruła nas literatura i że to banalne, nie byliśmy pierwszymi nastolatkami na świecie, a jednocześnie cóż mogliśmy na tę trucicielską moc poradzić? Czytanie jako cud i katastrofa. Chciałem, tak, chciałem być Lolitą, byłem przekonany, że byłbym ciekawszą Lolitą niż powieściowa „pod względem umysłowym obrzydliwie konwencjonalna panienka”, byłbym Lolitą świadomą lolityzmu i potrafiącą docenić, jakim rarytasem jest chodzenie do łóżka z kimś, kto, no wiecie, „zna się na literaturze” (chłopcy w moim życiu czytali głównie „Przegląd Sportowy”, i chwała im za to), a zarazem myślałem sobie o tym, o sobie, o świecie, o ludziach, którzy mi się podobali, boleśnie pięknymi (dziś widzę: kunsztownie grafomańskimi) zdaniami tego starego satyra Humberta, z którym solidaryzowałem się w chwilach licznych, nieszczęśliwych i zawsze wielce skomplikowanych zakochań.
Marieke Lucas Rijneveld, fot. Jeroen Jumelet ANP East News
6.
„Mój mały zwierzaku” to druga powieść Marieke Lucasa Rijnevelda, którego debiutancki „Niepokój przychodzi o zmierzchu” przeorał serca moich koleżanek i moje też, to opowieść o zakochaniu się weterynarza, być może właśnie tego znanego nam już z „Niepokoju”, w czternastoletniej dziewczynce/dziecku – może to i sama Budrysówka, może jej siostra, na pewno literacka krewna, półsierota (matka odeszła), z domu pogrążonego w żałobie po zmarłym w dzieciństwie bracie i po, znanej nam także z poprzedniej powieści, zagładzie krów podczas epidemii pryszczycy. Narracja jest niemal w całości prowadzona w drugiej osobie i zaczyna się jak „Lolita” od apostrofy do wybranki, po czym przechodzi w niemogący się skończyć miłosny monolog, spowiedź, wyznanie winy.
Że to „rozprawa z lolityzmem”, dowiadujemy się od polskiego wydawcy już z czwartej strony okładki, na której umieszczono fragment recenzji Renaty Lis: „Rijneveld rozprawia się z «lolityzmem» jako patriarchalnym nadużyciem, odzierając go z pokutującego tu i ówdzie fałszywego uroku”. Dyrektywa interpretacyjna dana jest więc bardzo wyraźnie, nie pozostawiając wątpliwości, z czym mamy do czynienia: z rozrachunkiem. Jest to oczywiście prawda, ale tylko częściowo. Problem z „Lolitą” nie polega tylko na tym, że gloryfikuje czy usprawiedliwia szaleńczą miłość do dziecka, i nie tylko na tym, że podsuwa małym dziewczynkom i chłopcom fantazje o byciu obiektem uczucia przekraczającego normy prawne i obyczajowe. Problem w tym, że jest to książka demaskująca nasze poznawcze rutyny, że magicznie, a może czarodziejsko i przebiegle pokazuje, jak łatwo możemy przegapić zło, nie zło „czające się w…”, jak podpowiada frazeologiczny szablon, ale to leżące na samym wierzchu, pyszniące się i krzyczące. Przecież – ale za którym razem sam to zauważyłem?! – tam wszystko wyłożone jest wprost i jak krowie na rowie: krzywda dziecka, lekceważona i podporządkowywana wygodzie dorosłego:
Przy wsiadaniu do auta grymas bólu przemknął po twarzy Lo. […] Obok mnie siedziała sierota. Samotne dziecko, ofiara losu, z którą masywnie zbudowany, cuchnący mężczyzna trzy razy tego ranka odbył forsowny stosunek. […] Gryzło mnie sumienie, a zarazem nasuwała się myśl, że jej humor może pomieszać mi szyki, kiedy zechcę się znów z nią kochać, skoro tylko znajdę jakąś miłą drogę polną, na której da się zaparkować w spokoju. […] – Ty młocie – powiedziała, słodko się do mnie uśmiechając. – Ty chodząca ohydo. Byłam świeża jak stokrotka, i coś mi zrobił? Powinnam zadzwonić na policję i naskarżyć, żeś mnie zgwałcił. Ty stary, śmierdzący świntuchu. […]
W jej głupich słowach dosłuchałem się złowieszczej nuty histerii. Zaczęła narzekać, sycząc raz po raz, że ją boli, że nie może usiedzieć, że coś jej w środku porozrywałem.
Dolores Haze – Lolita – prezentuje w tej napisanej w 1955 roku powieści wszystkie symptomy ofiary przemocy seksualnej: wycofanie, dysocjację, znudzenie, agresję, próby negocjacji w celu zachowania resztek, a może pozorów sprawczości („gdy tak leżała powalona i obmierźle ponętna, trzeba było wielogodzinnych przypochlebiań, gróźb i obietnic, aby zechciała użyczyć mi na kilka sekund swych brązowych członków w zaciszu pokoju za pięć dolarów, nim zajmie się tym czy owym, co akurat przedkładała nad moją biedną radość”), próby zbliżenia się do oprawcy, wreszcie ucieczkę do innego dorosłego, który również będzie ją wykorzystywał. Perfidią „Lolity” jest przerzucenie odpowiedzialności na czytelników – to książka o cierpieniu dziecka, a my myślimy, że o cierpieniu pedofila. Zauważył to Richard Rorty w eseju „Golibroda z Kasbeam. Nabokov o okrucieństwie”, pisząc, że w lekturze „Lolity” chodzi o to, by uważnie śledzić rozsiane tropy i ślady okrucieństwa i cierpienia, „których nie zauważamy porwani zachwytem”. Nabokov rozsiewa je umiejętnie i celowo, jest wytrawnym kompozytorem fabuł i estetyk, który tylko udaje „amoralnego” pisarza pięknych zdań. Żeby jednak uwolnić się spod władzy estetyzującego spojrzenia narratora – Humberta – i dostrzec w nim kogoś nie tylko okrutnego, ale też obojętnego na cierpienie innych, sam Rorty musiał przeczytać tę zachwycającą, perfidną książkę kilkukrotnie.
7.
„Pierre Menard, autor «Don Kichota»” to moje ulubione opowiadanie Borgesa, choć dużo ryzykuję tym wyznaniem, bowiem próba zinterpretowania go przypomina nieco karkołomną próbę wyjaśnienia dowcipu. No ale zaryzykujmy. Narrator opowiadania snuje epitafium dla Menarda, subtelnego, pieczołowitego i przewrotnego badacza literatury, którego najdoskonalszym, „nieskończenie bohaterskim” osiągnięciem stało się przepisanie dziewiątego i trzydziestego ósmego rozdziału „Don Kichota” Miguela de Cervantesa.
Nie pragnął ułożyć innego „Don Kichota” – to byłoby łatwe – lecz właśnie „Don Kichota”. Zbędne byłoby dodawać, że nie myślał nigdy o mechanicznym przepisaniu oryginału; nie zamierzał go skopiować. Jego podziwu godną ambicją było stworzenie stronic, które zbiegałyby się – słowo w słowo i zdanie po zdaniu – ze stronicami Miguela de Cervantesa.
(przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski)
Menard odrzuca jednak swój początkowy pomysł, by zostać współczesnym Miguelem de Cervantesem (a więc „poznać dobrze język hiszpański, odzyskać wiarę katolicką, wojować przeciwko Maurom czy przeciwko Turkom, zapomnieć historię Europy od roku 1602 do roku 1918”), o wiele bardziej interesujące wydało mu się „pozostać Pierre’em Menardem i dojść do «Don Kichota» przez doświadczenie Pierre’a Menarda”. Tym sposobem słowa Cervantesa: „prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych” (przeł. Edward Boyé), które są, jak chce narrator opowiadania, jedynie „retoryczną pochwałą historii”, a które pod piórem Menarda brzmią: „prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych”, stają się przenikliwą antropologiczną obserwacją. Historia nie jest badaniem rzeczywistości, ale jej źródłem, prawdą historyczną nie jest to, co się wydarzyło, ale to, co uważamy, że się wydarzyło.
„Każdy człowiek powinien być zdolny do wszystkich myśli i sądzę, że tak będzie w przyszłości” – pisze Menard w liście do narratora opowiadania Borgesa, definiując tym samym – wybaczcie bon mot – magię i przekleństwo nie tyle nawet literatury, ile czytelnictwa: być jednocześnie Lolitą i Humbertem, i tym, który o nich pisze. No dobrze, zaraz przyjdzie jakiś okrutny erudyta i powie, że na pewno coś źle zrozumiałam z intencją tego opowiadania, że dałem się nabrać. Wcale nie, po prostu taktycznie wybieram na teraz opcję serio! A może zresztą i tak – sam fakt, że w ogóle ośmielam się pisać o takich tuzach jak Nabokov i Borges, stanowi w mym własnym przekonaniu niezłe zuchwalstwo. Ale zanim przyjdzie, powiem wam: Marieke Lucas Rijneveld jest współczesnym Pierre’em Menardem, autorem „Don Kichota”.
8.
Czytając „Małego zwierzaka”, możemy z dużą literaturoznawczą satysfakcją (bo przecież głupio powiedzieć: przyjemnością) tropić cytaty, aluzje, nawiązania, podobieństwa (sędziowie przysięgli, apostrofy, lędźwie, światło, banany, zwierzęco fascynująca niesamowitość, nie-ludzkość obiektu obsesji i multiplikowanie określeń nań) i różnice (Humbert jest nauczycielem literatury, a więc słowo-znawcą, narrator „Zwierzaka” weterynarzem, a więc, chcąc nie chcąc, mięso-znawcą). Mój papierowy egzemplarz upstrzony jest podkreśleniami, poszlaczkowany sumiennymi notatkami na marginesach, pokolorowany samoprzylepnymi fiszkami.
Cokolwiek by jednak sądzić o paradygmacie śmierci autora, uważam, że jest różnica, czy „Lolitę” pisze pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna w połowie XX wieku, czy ledwie trzydziestoletnia osoba niebinarna na początku drugiej dekady wieku następnego. Albo że przynajmniej ja mam prawo wyzyskać tę różnicę interpretacyjnie.
9.
Bo kiedy dorastasz jako dziewczynka, niezależnie od tego, do jakiego stopnia identyfikujesz się z tą wyznaczoną przy urodzeniu płcią, to twoja sytuacja jako czytelniczki, widzki, w ogóle użytkowniczki kultury jest dość nędzna. Wiadomo, wszystko, co ciekawe, przypisane jest chłopakom, dla nich kieszenie i podrapane kolana, księżniczki i smoki, i śmierć na polu chwały, tratwy, kajaki i bandy w ruinach. Jasne, możesz zasłaniać się Ronją i Fanthagiro, snuć fanfiki o Jagience rzucającej Zbyszka albo że dalsze losy Nel sfilmował Louis Malle w filmie „Viva Maria!” (ale serio, porównajcie sobie Monikę Roscę i Brigitte Bardot, to tak zresztą na marginesie lolicich rozważań), możesz również, ech, też mi przyjemność, szybciej wydorośleć, nauczyć się mówić „to tylko literatura”, wykroczyć poza prymitywną strategię utożsamiania się z bohater(k)ami albo udawać, że nie zauważasz genderu (dobra strategia przejściowa). No ale generalnie, jeśli większość literackich przedstawicielek twojej czy przypisanej tobie płci jest raczej przedmiotami niż podmiotami pożądania i innych emocji, to chcąc nie chcąc, uczysz się, jak mawia moja koleżanka, nawigować tym, co masz. Zamiast fantazjować o pożądaniu, fantazjujesz o tym, jak chciałabyś być pożądana. Albo jak byś być pożądanym nie chciał. Na przykład: jako kobieta.
10.
No więc, według mnie, „Mój mały zwierzaku” jest nie tyle rozliczeniem z lolityzmem, ile jego przepisaniem, czy chociaż eksperymentem przepisania, próbą sprawdzenia, jak by to było na własnych warunkach. „Mój mały zwierzaku” jest książką o tyle grubszą od „Lolity”, o ile jej narrator jest bardziej zainteresowany „swoją małą oblubienicą” niż Humbert swoją Lolitą. Narzędziem, narządem pożądania dla Humberta jest głównie oko, dla szalonego weterynarza – ucho. Humbert głównie patrzy i widzi, widzi do znudzenia: skórę koloru miodu, delikatny meszek, chłopięce kolana, lekko skośne oczy, wątłe ramionka, wklęsłe plecy. Weterynarz przede wszystkim słucha, słucha i zapamiętuje to, co dla Humberta jest, byłoby zaledwie „paplaniną”. To tylko kilka próbek:
Pozwoliłem ci mówić bez końca
Ja jednak nie chciałem słuchać własnej mowy, tylko ciebie chciałem słuchać, moja niebiańska wybranko
wolałbym tylko leżeć z tobą na materacu, dzielilibyśmy się słuchawkami Twojego discmana i wyjaśniałabyś mi, dlaczego czujesz takie pokrewieństwo z ludźmi urodzonymi 20 kwietnia […], a ja zachodziłbym w głowę, jak w ogóle na to wpadłaś
odstawiłem Prousta na półkę obok de Sade’a i Tołstoja, w zupełności wystarczysz mi ty, moja ulubiona lekturo, to ty wzbogacałaś moje życie, to w tobie zaginałem każdy róg, robiąc ośle uszy, i hołubiłem to, co zadrukowane, i to, co białe, chciałem wszystko w tobie zapamiętać
byłaś moim zadaniem domowym, bez końca cię oglądałem i studiowałem, zapamiętywałem wszystko, co powiedziałaś, co zrobiłaś, staniesz się moją ostateczną praktyką, tematem mojego najlepszego wystąpienia, obiektem mojej wiwisekcji, moim ulubionym zwierzakiem
Rijneveld jakby sprawdzał tę nastoletnią fantazję o byciu zauważonym, wysłuchanym, potraktowanym serio, ale z dobrodziejstwem niezwykłości i zagmatwanych ścieżek dziecięcego umysłu. Realizuje fantazję o byciu dokładnie opisanym, ale nie tyle od strony fizycznej, ile psychicznej właśnie. O tym, żeby dorośli naprawdę wiedzieli, jakich słuchasz piosenek, i co o nich myślisz, czego się boisz i czego pragniesz. Jest to także fantazja, jak sądzę, osoby niepogodzonej z nadaną przy urodzeniu płcią i jej przeznaczeniami: dlatego weterynarz wielbi płaską klatkę piersiową Zwierzaka, uznaje – mimo własnego zbrodniczego pożądania – pragnienie „poroża” i fascynuje się „balansowaniem między chłopcem a dziewczyną”. Fantazja o tym, by być pożądanym/pożądaną jako ktokolwiek, cokolwiek innego niż jedna z dwóch powszechnie uznawanych za jedyne płci.
11.
No ale jest to tylko fantazja, nie tylko dlatego, że w rzeczywistości starsi mężczyźni rzadko zainteresowani są tym, co mają do powiedzenia młode dziewczyny. Także dlatego, że pod tym słuchaniem kryje się wielkie niesłyszenie, uważni czytelnicy, zaprawieni w bojach o zachowanie cielesnej integralności w starciu z maniacko zakochanym, zauważą, usłyszą, że mała bohaterka „Zwierzaka” desperacko próbuje zagadać weterynarza, żeby ten jej nie dotykał, nie zacałowywał, nie głaskał. I tu, podobnie jak u Nabokova, wszystko jest podane na tacy i tylko narrator nie chce tego zauważyć: galopująca depresja ofiary seksualnej przemocy, dysocjacja w najtrudniejszych chwilach, bierny opór, jadłowstręt, stany psychotyczne. Rijneveld jest piekielnie mądry – tu zgadzam się stuprocentowo z ostatnim zdaniem blurba Renaty Lis – i wie, że przeprowadzić eksperyment przepisania można tylko po to, by zakończyć go klęską, nie da się tego rodzaju relacji utrzymać na własnych, czyli dziecka, zasadach, że nie będzie nigdy szczęśliwej opowieści o relacji seksualnej dziecka z dorosłym, nawet jeśli czasem może się tym dorosłym wydawać, że przywołując obleśne słowa polskiego arcybiskupa, dzieci lgną. Brrr. Brrr.