Trochę nie mogę uwierzyć, że film o rolniku samotnie szukającym raczej prawdy i przyczyny niż sprawiedliwości tak bardzo mnie „wziął”. A trochę się wstydzę, że zanim jeszcze zdążyłem się zorientować co do jego charakteru i treści, wziął mnie po prostu urodą. Bo lubię mżawkę, wilgoć, mgłę, błoto, przedwiośnie i kolor czerwony.
Michel Pastoreau, wybitny francuski mediewista i badacz kulturowej historii koloru, poucza nas, że kolory nie tyle mają ścisłe znaczenia symboliczne, ile działają w kontekście. Czerwony to nie kolor symbolizujący coś konkretnego (na przykład władzę, miłość, grzech albo agresję), ale kolor, który gwałtownie interweniuje – w dobrym lub złym znaczeniu. Interweniuje też nasz główny bohater, Jarosław Martyniuk (tak, policjanci w filmie też się z tego śmiali i też o to zapytali – zbieżność przypadkowa), który w czerwonej kurtce albo w czerwonym samochodzie ciągle chodzi, łazi, jeździ, krzyczy, kłóci się, argumentuje. W mżawce, wilgoci, błocie, na przedwiośniu albo przedzimiu – ktoś lepiej ode mnie obeznany z kulturą agrarną to rozpozna, w każdym razie nie ma ani zielonych liści, ani białego śniegu.
Martyniuka (Artur Paczesny) poznajemy przy krowach, które troskliwie oporządza, a zaraz potem zbierającego pieniądze na pomoc rodzinie Witka, swojego przyjaciela od maleńkości, któremu właśnie spalił się dom. Kwestę urządza w miejscowym kościele – ksiądz nie daje, bo pogorzelec do kościoła nie chodził. Daje natomiast lokalny poseł, Lesław Kołodziej (Artur Steranko). Z tą swojską mieszaniną zakłopotania i dumy z własnej hojności wciska Martyniukowi kilka banknotów, tytułowe „tyle co nic”, i wsiada do samochodu, by w stolicy walczyć o polskie rolnictwo, które „wisi na włosku”. Tymczasem Irena, żona Witka, wraz z dziećmi próbują wygrzebać z pogorzeliska, co się da. Jarek pociesza ją, że pomoc materialna nadejdzie, bo „wieś jest solidarna”. Irena (znakomita Monika Kwiatkowska) złości się, że samego Witka nigdzie nie widać, że nie kwapi się do pomocy przy sprzątaniu w ruinach, a to głównie jego rzeczy ocalały.
W międzyczasie poseł Kołodziej zdradza. Zagłosował wbrew obietnicom i wbrew interesom polskich rolników, swoich wyborców. Jarek widzi to w wieczornych wiadomościach i natychmiast improwizuje szybką akcję, organizuje kolegów i ich ciągniki, jest prowodyrem, ale nie liderem, bo jak mówi, „na wsi wszyscy równi”. Przy wtórze okrzyków „Lesław Kołodziej cham i złodziej” pod domem posła ląduje góra gnoju, tradycyjna broń rolników, wyraz ich słusznego gniewu. Następnego dnia wszyscy spotykają się na komisariacie i jest z tym nawet trochę śmiechu, dopóki nie okaże się, że w oborniku pod domem Kołodzieja znaleziono zwłoki Witka.
Martyniuk staje się głównym podejrzanym, lecz nie na długo – wkrótce wyjaśni się, że Witek popełnił samobójstwo. Ale dlaczego? To pytanie Martyniuk będzie zadawał sobie, żonie, znajomym, będzie z nim jeździł od domu do domu, od gospodarstwa do sali weselnej, a w tym przypadku także i pogrzebowej. Przy okazji okaże się, że Kołodziej zaoferował wdowie odkupienie ziemi i pracę u siebie w charakterze pomocy domowej (choć kiedy ujrzymy ją na ekranie w trakcie tej pracy, w schludnym fartuszku, jasne stanie się, że to nie żadna pomoc domowa, to służąca, a może raczej fantazja o służącej posła Kołodzieja, marzącego o byciu panem we dworze).
Martyniuk jest chłopem, jeszcze chłopem – podczas kiedy inni są już tylko, mniej lub bardziej, zadowolonymi mieszkańcami wsi. Jest chłopem w sensie klasowym i kulturowym – należy do ziemi w takim samym stopniu, jak ziemia należy do niego. Nie chce za dużo, wie bowiem, że komasacja gruntów czy przemysłowa hodowla uniemożliwia związek człowieka i z ziemią, i ze zwierzętami. Jak pisał wybitny socjolog Józef Chałasiński w książce „Młode pokolenia chłopów”: „W tym stosunku do ziemi kryje się tajemnica pokory, a równocześnie poczucia niezależności chłopa. [...] W tym leży ogromna różnica pomiędzy chłopskim władaniem ziemią a innymi kapitalistycznymi formami majątku [...]. Ten typ chłopskiego władania ziemią ma jednak wyraźne granice zamożności”.
Poza tą granicą byli niegdyś panowie folwarczni, a teraz są wielkie agrobiznesy i transnarodowe korporacje, które – jak pisze współczesny socjolog Jarosław Urbański – narzucają „neoliberalne zasady produkcji rolnej (często zdominowanej przez eksport), wielkość i formy konsumpcji oraz warunki życia na polskiej wsi”, jednocześnie degradując otoczenie przyrodnicze i społeczne.
Grzegorzowi Dębowskiemu udaje się pokazać tę odchodzącą w przeszłość – jakkolwiek, w zależności od preferencji metodologicznych, to nazwiemy – klasę, relację, kulturę bez łatwej nostalgii, bez ckliwych sentymentów czy pięknej melancholii, ale i bez nadmiernie frustrującej goryczy, bez tej rozpaczy tak wielkiej, że aż przyjemnej, bo fajnie się czasem unurzać w błocie. Wiejski krajobraz nie jest tu sielankowo malowniczy, raczej powściągliwy, trudny, a przecież oglądany oczyma Martyniuka, ukochany, bo swój.
W tym przywiązaniu do „swojego” nie ma nic wsobnego czy ksenofobicznego, żadnego samozadowolonego „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”. To raczej rodzaj lojalności, uczucia wynikającego z długotrwałej bliskości. Nie estetyzując wiejskiego krajobrazu, Dębowski nie obrzydza też wsi, nie egzotyzuje jej, nie wkłada dziwnej gwary w usta jej mieszkańców. Noszą oni normalne – najwyżej przybrudzone, normalka – ciuchy, jeżdżą normalnymi samochodami i mają ładnie w domu. Jak zauważyła moja koleżanka – Ania, żona Martyniuka, swoją wieś ogląda głównie w telewizji.
Filmowi Dębowskiego można by postawić jeden zasadniczy zarzut, z którego chcę go wybronić. Byłby to zarzut o „uniwersalizm”. Należę do tych, którym gdy widzą zbitkę „uniwersalna opowieść o…”, otwiera się ostry przedmiot w kieszeni, bo zazwyczaj oznacza to ucieczkę od społecznych, materialnych czy politycznych uwarunkowań ludzkiej niedoli (i doli). Chociaż akurat w tym przypadku, jeśli ktoś chciałby zobaczyć w historii Martyniuka western, moralitet albo dramat psychologiczny, to oczywiście może, proszę bardzo.
Ja osobiście widzę w nim kontynuację długiej i niebanalnej tradycji refleksji środowiskowej w polskim kinie – równie dobrze mogłoby się „Tyle co nic” dziać w latach 60. czy 70., jeśli zamiast skupującego ziemię Kołodzieja byłaby, powiedzmy, ekipa geologów szukających złóż węgla brunatnego albo inżynierów stawiających wielką przetwórnię lub zakład przemysłowy kosztem lokalnego lasu, jeziora i pól. Zresztą i w filmie Dębowskiego pojawia się złowieszcza figura geodety – zimnego technokraty, który mierzy i liczy, by „na tych polach jak łaty płacht, kędy łan się pod sierpem kładł” postawić „wielkie kamienne miasto, nieprzejrzany, sześcienny sad” albo, jak w tym przypadku, wytyczyć drogę szybkiego ruchu. Wrażliwość ekologiczna kina PRL to w ogóle fascynująca sprawa, może kiedyś opowiem.
Nad historią opowiedzianą w „Tyle co nic” ciąży jednak poważna niewiadoma. Nie wiadomo bowiem, przeciwko czemu (lub za czym) tak naprawdę głosował poseł Kołodziej, jakież to legislacyjne rozwiązanie było ową „zdradą”. Moim zdaniem to niedopowiedzenie jest zabiegiem celowym. Pozwala zawierzyć perspektywie Martyniuka i uwolnić jego „rację” od kłopotliwej ambiwalencji politycznego kontekstu, jaki los spłatał premierze filmu – przecież wchodzi on na ekrany w samym środku protestów polskich i europejskich rolników przeciwko Zielonemu Ładowi, czyli rozwiązaniom mającym zredukować skutki katastrofy klimatycznej, którą już, tu i teraz, mamy w Europie; a także przeciwko importowi zboża z Ukrainy, co stawia pod znakiem zapytania polsko-ukraińską solidarność (o tym, jak wygląda to z ukraińskiej perspektywy opowiada w podkaście Blok Wschodni Kateryna Pryszczepa, polecam).
Lewicowa intuicja nakazywałaby solidarność z protestującymi, ale postulowana sprawiedliwość społeczna często bywa pretekstem, by zaniechać walki ze zmianami klimatu, których skutki zresztą i tak najsilniej odczują najbiedniejsi. Czy zresztą podpinający się pod rolników myśliwi, wielcy producenci rolni i rozmaite grupy politycznego i ekonomicznego interesu mają w ogóle jeszcze cokolwiek wspólnego z „ludem”? Czy kapitałochłonny system produkcji „Tyle co nic”, reż. Grzegorz Dębowski, Polska 2023, w kinach od marca 2024żywności oparty na przemysłowej hodowli zwierząt i traktowaniu ziemi jak każdej innej „własności prywatnej”, którą można do woli eksploatować, jest tym, czego potrzebujemy? Albo inaczej nawet: czy jest tym, na co możemy sobie pozwolić?
„Wszystko chcecie wyprzedać?!” – wrzeszczy pod koniec filmu sfrustrowany Martyniuk i wydaje się szczerze zaskoczony rozpadem swojego małego świata i bolesną deziluzją – wierzył w to, czego już nie ma, a powinno być: w wiejską solidarność, pomoc wzajemną, w bliskość ludzi i ziemi, ale też chyba w to, że jego najlepszy przyjaciel był spoko gościem, a nie, jak wynika z opowieści żony, narwańcem nieumiejącym albo niechcącym poradzić sobie z agresją. À propos żony, a właściwie dwóch, mam swoje małe „ale”. Anna i Irena to w zasadzie jedyne postaci kobiece na ekranie i nie, nie rozmawiają ze sobą o czymś innym niż mężczyźni. W ogóle ze sobą nie rozmawiają. Ania jest swarliwa i wiecznie niezadowolona, zdaje się nie rozumieć ani walki, ani złości męża, ma mu za złe zaangażowanie w cokolwiek poza domem. Irena, wdowa po Witku, jest z kolei bezradna, zagubiona i wymagająca opieki. To taki mój drobny zarzut do tego pięknego filmu. Detal, tyle co nic.