Dla wydawcy zostaje 2 procent
il. Ubé, "Ruido de otoño", CC BY-NC-ND 2.0 Deed

23 minuty czytania

/ Literatura

Dla wydawcy zostaje 2 procent

Rozmowa z Magdaleną Dębowską i Michałem Michalskim

Dla decydentów, a także dla klientów jest trudne do pojęcia, dlaczego godzimy się na tak duże rabaty, skoro potem płaczemy z biedy

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Skąd się bierze cena książki?
MAGDALENA DĘBOWSKA: Mieliśmy niedawno spotkanie Sekcji Niezależnych Wydawców w Polskiej Izbie Książki i stworzyliśmy diagram, który pokazuje, co składa się na cenę książki. Nie jest to oczywiście pierwsze takie zestawienie, Krytyka Polityczna i Bęc Zmiana regularnie robią to w odniesieniu do swoich książek.

My postaraliśmy się uśrednić dane. Na podstawie dostępnych analiz zrobiliśmy wyliczenia dla zagranicznej powieści o objętości trzystu stron, wydrukowanej na niedrogim papierze, w miękkiej okładce ze skrzydełkami, w nakładzie 2 tysięcy egzemplarzy, bo według oficjalnych danych taki jest obecnie średni nakład książki w Polsce. Tak sprofilowana książka ma cenę okładkową 55 zł.

Na tę cenę składają się: honorarium dla autora lub autorki – 8 procent, przekład – 7 procent, redakcja oraz korekta – 2,5 procent, okładka – 1 procent, skład i łamanie – 1,5 procent, druk – 10 procent, magazyn i logistyka – 3 procent, promocja i marketing – 5 procent, VAT – 5 procent, marża dystrybutora – 55 procent. Dla wydawcy zostaje 2 procent.

Oczywiście wobec tego podziału można zgłosić mnóstwo zastrzeżeń – różne są honoraria autorskie, druk kosztuje czasem dwa razy więcej, magazyn i logistykę trudno oszacować. Niezmienne pozostaje 55 procent dla dystrybutora i 2 procent dla wydawcy. Z tego musimy zapłacić pracownikom, opłacić zobowiązania publiczno-prawne, czyli podatki oraz składki na ZUS i NFZ, a jeszcze mamy nadzieję zarobić w ten sposób na kolejne książki.

A dlaczego książka kosztuje średnio 55, a nie 70 zł?
MICHAŁ MICHALSKI: Z mojego doświadczenia wynika, że nie kosztuje 70 zł, ponieważ absolutnie nikt by jej w tej cenie nie kupił i jeszcze zostalibyśmy zwyzywani w internecie od złodziei i chciwców. 

Magdalena Hajduk-Dębowska - współzałożycielka i współwłaścicielka Wydawnictwa Karakter. Związana z branżą wydawniczą od dwudziestu lat. W przeszłości prowadziła agencję literacką reprezentującą na zagraniczne rynki największe nazwiska polskiej literatury. Jako ekspertka od prawa autorskiego udziela konsultacji oraz porad z zakresu współpracy z wydawcami, w latach 2015-2016 prowadziła szkolenia nt. współpracy autorek i autorów z wydawnictwami w ramach Kursów Pisania Miasta Literatury UNESCO. Współautorka Konwencji Krakowskiej; pełni funkcję przewodniczącej Sekcji Wydawnictw Niezależnych PIK.Magdalena Hajduk-Dębowska 
Współzałożycielka i współwłaścicielka Wydawnictwa Karakter. W przeszłości prowadziła agencję literacką reprezentującą na zagranicznych rynkach największe nazwiska polskiej literatury. Jako ekspertka od prawa autorskiego udziela konsultacji oraz porad z zakresu współpracy z wydawcami. Pełni funkcję przewodniczącej Sekcji Wydawnictw Niezależnych PIK.
Sama kupiłam „Wszystko na darmo” Waltera Kempowskiego za 80 zł. Było to w księgarni kameralnej we Wrocławiu. Pamiętam, że księgarz zwrócił uwagę, że to droga książka, bo wy wydajecie drogo.
Michał Michalski: To jest kiepski przykład, bo „Wszystko na darmo” jest dość grube, ukazało się w twardej oprawie, z obwolutą, w naszej flagowej serii, dla której zamawiamy lepsze materiały. Została wydrukowana w 3 tysiącach egzemplarzy – sporym jak na nas nakładzie, bo taki był wymóg grantowy. Druk kosztował ponad 30 tysięcy zł, więc wyszło z kalkulacji, że ta książka musi mieć okładkową cenę 80 zł.

I cały nakład się sprzedał.
Michał Michalski: Ale też miejmy świadomość, że naprawdę mało kto ją kupił za te 80 zł. 

Macie jakieś badania, obliczenia, intuicje, jaki wpływ ma cena książki na decyzję o zakupie?
Magdalena Dębowska: Z tego, co się orientuję, jest to jeden z głównych czynników decydujących o zakupie. Nie jedyny, ale jeden z ważniejszych.
Michał Michalski: Ja mam totalnie inne odczucia, ale niepoparte statystykami, więc nie wiem, czy warto o nich mówić. Jako czytelnik nie podejmuję decyzji w sprawie przeczytania książki na podstawie ceny, a treści. Jeśli nie mam pieniędzy na jakiś gatunek sera, to po prostu kupuję tańszy. Jeśli brakuje mi na konkretną książkę, to nie kupię innej, tylko dlatego że jest tańsza. Nie zrezygnuję z pisarza X na rzecz pisarza Y ze względu na cenę.

Michał Michalski Współtwórca Wydawnictwa ArtRage i platformy ebookowej Artrage.pl, pisarzMichał Michalski 
Współtwórca Wydawnictwa ArtRage i platformy e-bookowej Artrage.pl, pisarz, autor pięciu książek, ostatnio wydał powieść „Gruby”.
Ale pewnie poszukasz pisarza X taniej. O ile różnice w cenach sera jednego gatunku są, z tego, co wiem, utrzymane w jakichś granicach, o tyle ceny książek różnią się o połowę. Co się stało, że w czasach, gdy wszystko drożeje, książki nie mogą?
Magdalena Dębowska: Nie wiem, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Obawiam się, że książka po prostu nie jest ważna w społecznym odbiorze. We wszystkich branżach klienci oczekują zniżek, ale jednak nikt nie żąda, żeby ubrania, telefony czy samochody w dniu rynkowej premiery był tańsze o 40 czy 50 procent.
Michał Michalski: Co ciekawe, o tym, że nie mogą drożeć, najgłośniej mówią ludzie, dla których książka jest ważna. Oni twierdzą, że wyższa cena zabije czytelnictwo. Czytelnictwo, z którym Polska jest trzecia od końca w Europie. Nie wiem, czy można je bardziej zabić.

Zarazem dla osób, które kupują 20 książek miesięcznie, różnica 15 złotych oznacza w miesiącu o 300 zł więcej, więc rozumiem ich ból.

Ale nowość wydawniczą w cenie okładkowej 80 zł można kupić legalnie w internecie za 45. Magda, ty jesteś długo na rynku. Jak do tego doszło?
Magdalena Dębowska: To się działo niepostrzeżenie. Do momentu, w którym jesteśmy, doprowadziła nas między innymi ślepa wiara w mechanizmy wolnorynkowe. Długo wierzyliśmy, że one stanowią remedium na wszystko. Gdy zorientowaliśmy się, że nie, że w kraju, gdzie czytelnictwo jest na tak katastrofalnie niskim poziomie, nie da się wydawać książek bez jakichś form wsparcia, okazało się, że w środowisku jest bardzo małe poczucie odpowiedzialności za innych uczestników rynku.

Innymi słowy: bardzo liberalne prawo dopuszcza zachowania, które dla dużych graczy nie mają istotnego znaczenia, ale są szkodliwe dla słabszych, i dużych to nie obchodzi, bo mają wystarczający wynik ekonomiczny.

Ten brak odpowiedzialności za branżę jest powodem, dla którego wszystkie dotychczasowe próby ustanowienia jakichś regulacji spaliły na panewce. Żeby przekonać decydentów, trzeba wiedzieć do czego, a więc uwspólnić stanowisko. To się nie udało. A dla decydentów, zresztą również dla klientów, jest trudne do pojęcia, dlaczego my godzimy się na tak duże rabaty, skoro potem płaczemy z biedy.

No właśnie, dlaczego się godzicie?
Michał Michalski: Mogę powiedzieć, że się nie godzę, ale wtedy oni – dystrybutor albo duża księgarnia internetowa – wywalą moje książki. To się chyba w prawie nazywa „nadużywanie pozycji dominującej”.

Magdalena Dębowska: Między nami – wydawcami a podmiotami, z którymi handlujemy, jest ogromna dysproporcja sił. Oni to w większości bardzo duże firmy, my przeważnie nie. Oni robią więc wszystko, co nie jest zabronione prawem, nie oglądają się na naszą kondycję. Normą jest, że co jakiś czas renegocjuje się stawki i rabaty ulegają zwiększeniu. Można nie zgodzić się na ich propozycję, ale coś trzeba dać, bo inaczej dzieje się to, o czym mówi Michał. Książki są wycofywane, jest robiony zwrot. Albo z jakiegoś powodu przestają się sprzedawać tak dobrze jak wcześniej.

Michał Michalski: W prawie handlowym jest zapis o tym, że za wykorzystywanie pozycji dominującej grozi kara do 10 procent wartości obrotów rocznych za każdy rok prowadzenia tego typu praktyk.

No i co?
Magdalena Dębowska: No i nic. Rynek jest zabetonowany, więc nie składamy zawiadomień czy oskarżeń ze strachu. Zanim one zostałyby rozpatrzone, to firma skarżącego przestałaby istnieć, bo oskarżony wycofałby jej książki ze swojej oferty. Po prostu.

Michał Michalski: Wiem o jednym średnio dużym wydawcy, który postawił się największej sieci handlowej i zostały mu zwrócone książki warte dwa miliony złotych. Wiem też o innym, bardzo dużym, który sądził, że ma wystarczającą siłę, by postawić się w pojedynkę. Jego książki zostały na miesiąc usunięte z regałów, a on wrócił z podkulonym ogonem, przeprosił i zgodził się na rabaty.

Jaka jest pozycja rynkowa waszych wydawnictw?
Michał Michalski: Jako wydawnictwo istniejemy na rynku drugi rok. Jedyną pracującą w pełnym wymiarze osobą w wydawnictwie do grudnia 2023 byłem ja sam. Teraz jest jeszcze Ewelina Lebida, która zajmuje się promocją i PR-em. Do tego są jeszcze cztery osoby, które mają swoje pola działania i zajmują się nimi po godzinach w innych miejscach pracy.

W marcu ukaże się czterdziesta samodzielnie wydana przez nas książka („Koniec” Marty Hermanowicz). Wydajemy literaturę wyższą albo wyższego środka, w nakładach od 1,5 do 3 tysięcy egzemplarzy (takie przypadki były, póki co, dwa: Jon Fosse i Walter Kempowski). Mówimy o sukcesie, jeśli danego tytułu (w papierze) sprzedamy 2 tysiące egzemplarzy.

Fajnie było zostać drugi raz z rzędu Wydawcą Roku Publio, wydać noblistę na miesiąc przed Noblem i zdobyć nagrodę Wydawcy Roku 2023, ale na razie niewiele to zmieniło z perspektywy biznesowej. Nadal nie będzie nas jeszcze stać na to, żeby każdy nie musiał robić wszystkiego czy też tego, co akurat trzeba, bo ma wolną tylko jedną rękę. A sądzić by można, że powinno być inaczej, i to chyba mówi o tym rynku wszystko.

Magdalena Dębowska: Wydawnictwo Karakter istnieje od 2008 roku, założyliśmy je w trójkę: ja, Przemek Dębowski i Małgośka Szczurek. Nasze początki były, jak w ArtRage, partyzanckie – rozumiem więc doskonale położenie Michała. My też na początku mieliśmy równoległe prace i zajęło nam całe lata dojście do momentu, w którym mogliśmy zająć się tylko wydawnictwem i z tego żyć. Zaczynaliśmy 16 lat temu od literatury pięknej spoza głównego nurtu – a więc Kongo, Maroko, Mozambik, Angola, Haiti, Liban. Obecnie wydajemy około 20 książek w roku, obok prozy szeroko pojętą eseistykę, książki o sztuce, projektowaniu, architekturze. Mamy rosnącą listę autorów i autorek polskich. Skupiamy się na literaturze ambitnej, na książkach oferujących świeże spojrzenie na świat, otwierających nowe ścieżki myślenia, nierzadko idących w kontrze do tego, co zastane. Nasze nakłady plasują się między 2 a 5 tysiącami egzemplarzy. W poprzednich latach pierwsze nakłady bywały wyższe, ale w związku z rosnącymi kosztami prowadzenia działalności oraz spadkiem sprzedaży książek takich, jakimi się zajmujemy, nie jest to obecnie możliwe. Trend spadkowy trwa niezmiennie od ponad roku, co dodatkowo utrudnia funkcjonowanie niezależnych wydawnictw. Dodam jeszcze, że od pięciu lat prowadzimy w Krakowie księgarnię stacjonarną. Po koniecznej, wynikającej z warunków ekonomicznych redukcji na koniec zeszłego roku zatrudniamy na etatach w wydawnictwie i księgarni sześć osób.

Pamiętam dyskusje sprzed kilkunastu, może dwudziestu lat, kiedy nie było jeszcze księgarni internetowych. Wydawcy skarżyli się, że muszą płacić dystrybutorom 45 procent, żeby być w Empiku. Mówiono o potrzebie wspólnego protestu, który jednak nigdy nie doszedł do skutku.
Magdalena Dębowska: No właśnie, to jest ta solidarność branżowa, o której mówiłam na początku. Protest ma sens tylko w przypadku, jeśli włączą się duzi wydawcy, którzy mają na tyle istotny udział procentowy swojej oferty u danego dystrybutora, że on musi się z nimi liczyć. Musiałby przynajmniej zmienić ton rozmowy.

Michał Michalski: To jest kwestia masy, doprowadzenia do sytuacji, w której hegemon powie: „No dobra, muszę się ugiąć, bo nie mogę pozbawić się 90 procent oferty”.

Magdalena Dębowska: Jednak duzi wydawcy w większości dogadują się z dystrybutorami i nawet jeśli narzekają na warunki współpracy, to nie zagrażają one ich przetrwaniu. W idealnym świecie mogliby tak kształtować rynek, aby objąć parasolem ochronnym podmioty, które są w słabszej pozycji. Wszyscy by na tym zyskali, oni też.

Co oni by na tym zyskali?
Magdalena Dębowska: Im również dystrybutor nie wierciłby dziury w brzuchu o większe rabaty, więc więcej by zarabiali. A mówiąc górnolotnie, otworzyłoby to możliwość utrzymania różnorodności na rynku, zapewniania dostępności szerokiej oferty ciekawych książek, a w przyszłości zwiększenia poziomu czytelnictwa, a więc sprzedaży książek również dużych graczy. Staram się zbyt często nie używać tego argumentu, bo za bardzo wykracza poza horyzont tu i teraz, przez co jest może mało czytelny i nieprzekonujący dla niektórych, ale wierzę, że tak mogłoby być.

Ale na strajk nie ma szans?
Magdalena Dębowska: Nie ma. Powinniśmy rozpocząć strajk, ale on działa tylko wtedy, kiedy wszyscy w nim uczestniczą.

Michał Michalski: Tymczasem hegemoni wykorzystują znaną od dwustu lat praktykę, czyli znalezienie łamistrajka. Komuś proponuje się ochłap, ktoś uznaje, że lepiej mieć ochłap niż nic, wycofuje się i idzie efekt domina. Ludzie myślą: „Może jeszcze coś dla siebie wygarnę. Nie osiągnę tego, co byłoby najlepsze dla nas wszystkich, ale dostanę coś dla siebie”. Wiem o dwóch próbach protestu, które skończyły się właśnie tak.

Magdalena Dębowska: Potwierdzam, tak było.

A co mówi o solidarności w branży fakt, że na stronach wydawców można kupić książki z dużym rabatem. Jak to się ma do wspierania małych księgarni, które wszyscy kochamy i pierwsze giną pod rabatami hegemonów?
Magdalena Dębowska: Tak, to jest brak solidarności wobec małych księgarzy. Ratujemy sobie w ten sposób wyniki.

Michał Michalski: Jeśli muszę oddać dystrybutorowi 55 procent, a u siebie zrobię promocję na 45 procent, to jestem 10 procent do przodu. Ratuję sobie tym trochę tyłek, żeby nie paść.

Poza tym promocja, zwłaszcza na rynku e-bookowym, działa jak okno wystawiennicze w internecie. Daje szansę, żeby poinformować ludzi, że takie a takie książki istnieją. Niestety, żeby to było skuteczne, rabat musi być duży, inaczej przejdzie niezauważony. Jeśli dam zniżkę 50 procent, ludzi to zainteresuje. Jeśli 10 procent, co najwyżej to wyśmieją.

Magdalena Dębowska: Ja generalnie jestem przeciwna tym praktykom. W Karakterze staramy się nie obniżać bardziej niż o 20-30 procent. Od kilku miesięcy nowości nie obniżamy wcale. Podjęliśmy decyzję, że choć nie ma ustawy o jednolitej cenie książki ani innych regulacji rynkowych i nie zanosi się, żeby miały być, to będziemy starali się naszą sprzedaż kształtować w taki sposób, jakby istniały regulacje.

Sporadycznie robimy akcje promocyjne, kiedy obniżamy cenę o 20 procent albo przeceniamy starsze książki. To jest trudne ekonomicznie, ale uznaliśmy, że robienie większych rabatów stoi w sprzeczności z solidarnością branżową.

Michał Michalski: Ja się z tym w pełni zgadzam. Zastanawialiśmy się, czy robić podobnie, ale spotkaliśmy się z jednym bardzo ważnym oporem. Sprzedajemy nowości z 30-procentowym rabatem w ramach przedsprzedaży i okazało się, że dystrybutorzy ignorują datę premiery i w dniu, kiedy my ogłaszamy przedsprzedaż, książka jest już na Bonito sporo tańsza. Uznaliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na rezygnację z tego rabatu, wyliczamy cenę w przedsprzedaży w taki sposób, by nie była dużo wyższa od tej, która pojawia się w internetowych księgarniach. To okropna praktyka, ale czuję się do niej zmuszony. Przedsprzedaż trwa mniej więcej tydzień, potem nowości mają cenę okładkową.

To nie jest tak, że my chcemy konkurować ceną z dużymi graczami. Chodzi o to, że klienci jasno nam komunikowali, że czują się oszukani, bo kupili coś, co miało być tylko u nas przez jakiś czas, a mogli to zrobić taniej gdzie indziej.

Magdalena Dębowska: My stwierdziliśmy, że i tak nie jesteśmy w stanie konkurować rabatami z dużymi podmiotami internetowymi. W związku z tym pracujemy nad przywiązaniem czytelników do naszej marki. Staramy się budować stałe grono odbiorców, którzy będą do nas wracać ze względu na sposób, w jaki są przez nas traktowani.

I jak idzie?
Magdalena Dębowska: Jest okej. Oczywiście, jeśli robilibyśmy duże rabaty, to sprzedalibyśmy więcej. Ale trudno jest prowadzić mądre rabatowanie w kraju, w którym powszechne jest przekonanie, że cena okładkowa jest wzięta z księżyca. Uważamy, że rabatując własne książki za bardzo albo za szybko, tylko podbija się to przekonanie.

Padła już fraza sezonu: „jednolita cena książki”. A więc tak czy nie?
Magdalena Dębowska: Tak, ale. „Ale”, bo to musi być powiązane z regulacją innych elementów rynku. Dla wydawców cena okładkowa nie jest rozstrzygająca. Dla nas rozstrzygający jest sposób rozliczania się z dystrybutorami. Jeśli ten element rynku nie będzie opanowany, to dla wydawców usztywnienie ceny okładkowej stanie się problematyczne. Kiedy mówimy o ratowaniu księgarni, musimy pamiętać również o tym, że wprowadzając jednolitą cenę okładkową bez kompleksowego spojrzenia na rynek, uratujemy księgarnie kosztem małych wydawców. Bo my nadal będziemy oddawać 55 procent dystrybutorom.

Michał Michalski: I upadniemy, a małe księgarnie nie będą miały czego sprzedawać.

Przeciwnicy JCK, jak w głośnym tekście na Gazeta.pl nazwał tę cenę Grzegorz Wysocki, obawiają się, że jej wprowadzenie spowoduje, że książki podrożeją.
Michał Michalski: Jeśli JCK zostanie wprowadzona bez ograniczenia rabatów dystrybucyjnych, to tak, ceny będą rosnąć. Gdyby jednak została wprowadzona ustawa o książce zawierająca zapis o jednolitej cenie książki, ale też ograniczenie rabatu dla dystrybucji do na przykład 20 procent, to ja od razu mogę obniżyć cenę okładkową właściwie prawie do poziomu obecnych cen promocyjnych i jeszcze na tym zarobić.

Magdalena Dębowska: Pamiętajmy, że te ustalenia mają dotyczyć tylko nowych książek przez pół roku albo rok. Starsze będą podlegać tym samym wojnom rabatowym.

Michał Michalski: Przy czym ja nie mam nic przeciwko obniżkom cen, tylko trzeba to robić z głową. Jestem fanem włoskiej ustawy o jednolitej cenie książki. Tam jest zapis, że książka przez rok nie może być przeceniona o więcej niż pięć procent, ale przewiduje liczne wyjątki. Na przykład promocję w dniu premiery albo zniżki dla osób należących do klubu książki. Chodzi o to, żeby skończyła się sytuacja, gdy każdą nową książkę jakiś duży sprzedawca wrzuca z tak ogromnym rabatem jak teraz. Jemu wystarcza dwuprocentowa marża, bo zarabia na masie. My z dwuprocentowej marży nie możemy się utrzymać, a takiej masy jak on nigdy nie osiągniemy.

Czyli, jeśli nie wkroczy państwo, to sprawa jest nie do uratowania?
Magdalena Dębowska, Michał Michalski: Tak.

W sobotę 9 marca minister kultury przyjechał do Krakowa z unijnymi pieniędzmi dla muzeów, ogłosił, kto będzie szefem Instytutu Książki, i przy okazji obiecał szerokie wsparcie dla rynku książki, wspomniał o kondycji wydawnictw i JCK. Co wy na to?  
Magdalena Dębowska: Dostrzeżenie przez ministra kultury problemów branży, w tym trudnej sytuacji wydawnictw wynikającej z nadmiernego obciążenia marżami dystrybucyjnymi oraz złożenie publicznej deklaracji zajęcia się tym tematem, uważam za przełom. Żaden minister przed panem Sienkiewiczem takiej deklaracji nie złożył. Przy czym jest to deklaracja zajęcia się tematem, a nie wprowadzenia konkretnych rozwiązań. I bardzo dobrze, bo, jak już mówiliśmy, jednolita cena książki sauté dla nas, wydawców, nie jest rozwiązaniem bezpiecznym.

Michał Michalski: Cieszę się, ale tak nie za mocno, bo od deklaracji do działań jest jeszcze kawałek. Nie pamiętam, czy poprzedni minister mówił podobne rzeczy, starałem się go nie słuchać, bo rzeczy, które mówił, były albo obrzydliwe, albo niezbyt trafne, a najczęściej jedno i drugie, więc w pewnym momencie lepiej było nie zwracać już na to uwagi.

Natomiast cieszy mnie przede wszystkim to, że taka wypowiedź („Nie może być tak, że wydawnictwa w Polsce właściwie w większości są na krawędzi, a puchną za to inne instytucje pośredniczące między wydawnictwem a czytelnikiem”) padła teraz, bo wyraźnie świadczy o tym, że wbrew temu, co niektórzy próbowali perswadować tej części środowiska, która głośno mówi o patologiach – mówienie głośno o problemach daje efekty. Wszczyna dyskusje. Jest zaczątkiem dającym, mam nadzieję, pole do realnych zmian.

Jak dotychczas wyglądały rozmowy?
Magdalena Dębowska: Z racji działalności w Polskiej Izbie Książki jestem dość blisko tego, co dzieje się na linii branża – aparat państwowy. Przez ostatnich osiem lat nie było żadnych rozmów. W 2017 roku zrobiono podejście do ustawy o książce, minister kultury Piotr Gliński ogłosił konsultacje branżowe, ale wszystko rozeszło się po kościach. Parę razy usłyszeliśmy, że dopóki nie uzgodnimy stanowiska między sobą, to ministerstwo nie jest zainteresowane rozmową. A przecież gdybyśmy byli w stanie to zrobić, to nie potrzebowalibyśmy regulacji prawnych.

Teraz oczekiwania są duże, a sygnały, które otrzymujemy od różnych ministerstw, sprzeczne. Obecny minister finansów Andrzej Domański w kampanii wyborczej zadeklarował, że po wygranych wyborach wprowadzą zerowy VAT na książki.

Michał Michalski: Chcę tylko wtrącić, że z mojej perspektywy zerowy VAT to jest plasterek na ropień.

Magdalena Dębowska: Ale jedyny plasterek, na jaki dziś mamy szansę. Choć na razie minister Domański nie znalazł dla nas czasu. Trwa cicha praca polegająca na pisaniu pism, odwiedzaniu ministerstw. Przedstawiciele rynku książki byli już u urzędników odpowiedzialnych w Ministerstwie Kultury za różne sektory, bo poszczególne elementy rynku podlegają innym departamentom. Różnica wobec poprzednich lat jest taka, że w ogóle ktoś z nami rozmawia.

Jeśli jednak spytasz mnie, jaką świadomość na temat rynku książki mają politycy, to powiem, że niewielką. Nie ma nikogo, kto jest autentycznie zainteresowany, żeby usiąść z nami, porozmawiać i postarać się zrozumieć złożoność tej sytuacji i chcieć wypracować rozwiązanie. Może właśnie zyskujemy partnera do rozmowy w osobie pana ministra Sienkiewicza? Mam wielką nadzieję, że tak.

Co was skłania do prowadzenia wydawnictw? Michał, ty przyszedłeś z prawdziwego biznesu.
Michał Michalski: Po prostu zmieniłem trochę branżę, ale w tej jedną nogą stałem od dawna. Pracowałem w korporacji, a nawet w spółce Skarbu Państwa, ale po drodze napisałem kilka książek, a jako ArtRage sprzedawaliśmy pakiety e-booków w formule „zapłać, ile chcesz”. Z czasem przekształciłem tę firmę w platformę e-bookową oraz w wydawnictwo. 

I rzeczywiście, to nie jest prawdziwy biznes. Jestem załamany tym, że można robić rzeczy dobrze, można trafić w noblistę, można zostać wydawnictwem roku i nadal nie mieć z tego zbyt wiele. Dobija mnie świadomość, że gdybym robił to samo na stabilniejszym rynku, w Czechach albo Holandii, to nie martwiłbym się, czy starczy mi na tantiemy dla autorów, wypłaty dla drukarzy i tak dalej. Przy czym drukarnie chcą pieniędzy natychmiast, a dystrybutorzy robią przelewy raz na dwa, trzy miesiące i jeszcze proszą, czy możemy rozłożyć na raty ich faktury z października. 

Magdalena Dębowska: A jest marzec. Podatki już dawno zapłaciliśmy.

Żałujesz, Michał?
Michał Michalski: Finansowo tak. Natomiast jestem w miarę zadowolony i dumny z tego, co się udaje robić.

Magdalena Dębowska: Ja myślę, że jest to po prostu powołanie. Ono i robienie rzeczy, które są naszą pasją, to powody, dla których tkwimy w tym biznesie tak długo. Zajmuję się wydawaniem książek już ponad 20 lat i nie wyobrażam sobie innej pracy.