W góry chodzi się w różnej intencji – podziwiać widoki albo z przyzwyczajenia, dla wyczynu lub żeby się zmęczyć, z potrzeby ucieczki od ludzi lub dla towarzystwa. Różne są motywy i kompetencje wędrujących i różne ścieżki: strome lub płaskie, w dół lub w górę. Wspólne dla wszystkich jest jedno: schronisko. Tak, są i tacy, a może nawet jest ich większość, dla których to właśnie górskie schroniska są celem wędrówki, podwójnym szczytem: możliwości i przyjemności. Tak czy inaczej to miejsca o specjalnym statusie, społeczne strefy bezcłowe, gdzie – choćby na dwa kwadranse – wszyscy stają się sobie równi: ci, co podchodzą z dołu, i ci, co schodzą z góry.
Ten niezwykły, eksterytorialny fenomen nie byłby tak po prostu możliwy, gdyby nie rozbudowany mechanizm kontrolno-ochronny w postaci parków narodowych, szlaków turystycznych, organizacji turystycznych i koncesji. Schroniska są częścią świata masowej turystyki, jednego z wynalazków nowoczesności, który przyjął się szczególnie dobrze, ale zarazem, w swoim górskim wydaniu, zachował w sobie element naturalnej surowości. Ulokowane często w rezerwatach przyrody, miejscach malowniczych i w otoczeniu zdrowej roślinności, są też przecież emanacją szczególnej kulturowej fantazji. Romantyzm górskich wędrówek, wspinaczek i narciarskich wyryp przelicza się tu bardzo konkretnie na procenty, kilokalorie, kilowatogodziny rozmów, biesiad i przyśpiewek w samym sercu natury, ale zarazem w miejscu bezpiecznie chroniącym przed jej ekscesami. Tak, schroniska są przede wszystkim wytworami kultury, i to nie tylko turystycznej.
Fantazje mają zawsze swój wymiar wizualny. Schroniska, choć często myśli się o nich jako o rustykalnych „górskich chatach”, są pełnoprawnymi dziełami architektury. Projektowane z myślą o specyficznej funkcji, ale również o formie, która umocni w odwiedzających poczucie organicznego związku z górskim krajobrazem, lokalną kulturą budowlaną i – last but not least – duchem turyzmu. Te wszystkie wątki przeplatają się dość swobodnie i bez ortodoksji. Wszystkie morza na ziemi są ze sobą połączone i podobnie, choć tylko symbolicznie, łączą się ze sobą górskie wierzchołki, a schroniska stanowią w tym systemie rodzaj bezprzewodowej sieci zapewniającej mentalną łączność. I tak na przykład popularna Szwajcarka u stóp Sokolików w Rudawach Janowickich ma odległą nam geograficznie formę helwecko-tyrolskiego szaletu (pierwotnie był to zresztą domek myśliwski). Jednocześnie z uwagi na okoliczne skałki stała się kultowym miejscem spotkań wrocławskiego środowiska wspinaczkowego i punktem skąd, nawet nie tylko metaforycznie, ludzie ruszali w najwyższe góry. Obok schroniska, położonego 520 metrów n.p.m., powstał nawet niedawno mural upamiętniający Wandę Rutkiewicz, która na Sokolikach stawiała swoje pierwsze wspinaczkowe kroki. Tragiczny kres jej wędrówki dokonał się pod ośmioipółtysięcznym szczytem Kanczendzongi w Himalajach.
Wysokość w górach to parametr względny, zwłaszcza jak się siedzi w schronisku. Jego magia polega między innymi na tym, że czujemy się tu zawsze dalej i nieco wyżej od cywilizacji, niż to jest w istocie. Nieprzypadkowo najbardziej krępującym miejscem w bezpośrednim otoczeniu schronisk są miejsca... parkingowe, ulokowane zwykle z tej mniej widocznej dla turystów strony. Oczywiście, wszystkie schroniska są równe, ale jednak te, do których nawet zaopatrzenie musi docierać pieszo, są równiejsze od innych.
Widoki znad stołu
„Jestem w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Zjadłam jajecznicę z kiełbasą i wypiłam herbatę” – niedokończona pocztówka z 1969 roku, pismo dziecięce.
Schroniska są jak stare pocztówki, jak widoki uparcie przetrzymywane w głowie, tasowane w pamięci i podkolorowane dobrymi wspomnieniami. Wszystko jest tu trochę bardziej wyjątkowe i smakuje lepiej. Powietrze rozrzedzone, kamień rozgrzany słońcem, a widok piękny. Wypisywanie pocztówek zakupionych w schroniskowym bufecie było jednym z żelaznych punktów pobytu, nim telefony komórkowe położyły kres kulturze widokówek. Ich wydawcą było często samo PTTK – Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze – do dziś właściciel znakomitej większości polskich schronisk. Za te pocztówkowe widoki – zapamiętane z gór czy schronisk i wysyłane pocztą w świat – odpowiedzialni byli często znakomici fotografowie i fotografki, a wśród nich wiele ważnych postaci w artystycznej historii tej dyscypliny, m.in. Krystyna Gorazdowska, Edward Hartwig czy Stanisław Mucha. Wśród masowo produkowanych w XX wieku pocztówek wiele jest też znakomitych i znaczących kadrów, jak choćby ten uchwycony ze schroniska na Głodówce: ośnieżona panorama Tatr ujęta kamiennym łukiem budynku, a poniżej, na zalanym słońcem tarasie wypoczywające leżaki i zapatrzeni w góry turyści. Czarno-biała fotografia, która wciąż jeszcze dominowała w latach 50. i 60., dodawała szczególnej ekspresji zastanej scenerii. Kontrasty cienia i słońca, śniegu, skał i smreków – ten świat zdaje się żyć według reguł czysto estetycznych, wydaje się prostszy i bardziej szczęśliwy. Wiadomo, fenomen schroniska tkwi również w świadomym powściąganiu potrzeb i radości ze spraw podstawowych: słońca, widoku na góry, dachu nad głową i jajecznicy z kiełbasą.
Widok ze schroniska na Głodówce, pocztówka BW „Ruch”, 1961, fot. Paweł Mystkowski; zbiory prywatne
Prosto nie musi jednak znaczyć skromnie, o czym przekonuje scena zarejestrowana pod koniec lat 30. przez krakowskiego fotografika Stanisława Muchę w jadalni schroniska na Jaworzynie Krynickiej. Towarzystwo przy gęsto zastawionych stolikach i zdecydowanie syte. Flaszki, talerze, półmiski, miseczka z deserem i platerowe sztućce. Szklanki, kieliszki i aparat fotograficzny w skórzanym etui. Ciepła, wełniana odzież o stylowym kroju. W głębi bufet – najważniejsze miejsce w każdym schronisku – a za nim kuchnia. Schroniskowa kultura kulinarna to temat zawsze aktualny. Tak jak jajecznica w wagonach Wars, tak tu królową jest niezmiennie szarlotka, obowiązkowo pieczona na miejscu według tego samego przepisu od zawsze. Nieformalna, międzyschroniskowa rywalizacja na szarlotki stanowi do dziś jedną z podstawowych turystycznych rozrywek na górskim szlaku.
Piękne schronisko
„Moc pozdrowień z pięknego schroniska Klimczok zasyła Krystyna” – pocztówka z 1971 roku, wysłana do Tychów.
Na fotografii Edwarda Hartwiga z połowy lat 50. XX wieku czuć ciepło schroniska i zapach jedzenia. Widać też tłok – coś, z czego schroniska słyną do dziś – i chyba dym z papierosa – który bezpowrotnie uleciał. Żona i córka fotografa z uśmiechem kończą posiłek, narty odpoczywają oparte o szprosy okien, za nimi widać ośnieżone zalesione zbocza. Drzewa na zewnątrz, drewno wewnątrz – proste meble z palonej sosny. Schroniska, właściwie od swego zarania, grały kartą architektonicznego regionalizmu.
Wraz z rozwojem turystyki górskiej rozwijała się pasja krajoznawcza i romantyczne zapatrzenie w kulturę budowlaną miejscowych – górali. Schroniska pełniły więc nie tylko funkcje praktyczne, ale były też swego rodzaju przystaniami służącymi kontemplacji górskiego stylu. Przypisywano mu szczególną żywotność i upatrywano w nim – jeszcze przed odzyskaniem niepodległości – nowego stylu narodowego. W Polsce międzywojennej styl zakopiański wciąż obowiązywał w architekturze i wystroju schronisk. W takim duchu wzniesiono choćby malowniczą wieżę z widokiem na cztery strony świata na Luboniu Wielkim koło Rabki (1931). W Karpatach wschodnich z kolei obowiązywała stylizacja huculska. W 1936 roku w bieszczadzkich Siankach otwarto hotel narciarsko-turystyczny zbudowany przez huculskich cieśli z wyposażeniem w takim właśnie stylu.
Edward Hartwig, W schronisku, ok. 1955, fotografia; zbiory prywatne
Równolegle rozwijała się koncepcja górskiego schroniska jako budowli wpisanej w otoczenie nie tyle przez nawiązanie do lokalnego typu budownictwa i ornamentu, ile poprzez organiczny związek z naturalnym krajobrazem. Symbioza miała polegać na użyciu miejscowego materiału i „naturalnej” metody jego obróbki. Jeszcze w 1914 roku Jan Koszczyc-Witkiewicz w opisie własnego projektu schroniska na Hali Gąsienicowej pisał: „...zbudować dom z ogromnych, nieociosanych, przez wodę opłukanych głazów (...) znajdujących się na Hali. Głazom tym nie nadaję formy wykształconej, by dostroić się, o ile możliwości, do otoczenia (...) Dachu nie rozwijam w szczyt, zachowując jedynie dymnik, podobnie jak w szałasach rozsianych na Hali. Nie wprowadzam żadnych ozdób architektonicznych stylu zakopiańskiego; – staram się możliwie konsekwentnie utrzymać ten pierwiastek budownictwa polskiego – podhalańskiego, jaki wytworzyła sama Hala”.
Popularny Murowaniec na Hali Gąsienicowej, otwarty ostatecznie w 1925 roku i według nieco innego projektu, był pierwszym tego typu obiektem – surowym górskim zamkiem z nieobrobionych granitowych ciosów. Drewniany wystrój wnętrza autorstwa Karola Stryjeńskiego wpisywał się z kolei w charakterystyczny nurt polskiego art déco luźno inspirowanego tradycyjną ciesiołką, który święcił tryumfy na paryskim Expo w 1925 roku. Nowocześnie rozumiany regionalizm rozwinął się na dobre pod koniec lat 30. i wpłynął na charakterystyczne formy tatrzańskich schronisk wznoszonych już po wojnie – na Hali Ornak, Polanie Chochołowskiej i w Dolinie Pięciu Stawów, ale także na Turbaczu w Gorcach. To proste, surowe kamienne bryły z wysokimi gontowymi dachami. We wnętrzach rządzi tzw. styl nowozakopiański – zmodernizowane i uproszczone w rysunku meble drewniane, kute klamki i balustrady. Echa górskiej tematyki i folkloru mieszają się tu z nowoczesną powściągliwością form. Te cztery wspomniane realizacje łączy postać Anny Górskiej – znakomitej zakopiańskiej architektki, która była również autorką oryginalnych mebli i przedmiotów użytkowych utrzymanych w tym samym duchu – góralszczyzny podszlifowanej w stronę abstrakcji. Uwodzi dziś w tej architekturze rzemieślniczy, jakby odręczny sznyt: gonty, bale, okucia, kamienne ciosy – czuć na nich ślady ludzkich rąk, bo w górach przecież wszystko robi się samemu, pieszo, analogowo.
Idąc tym tropem, od lat 50. polskie schroniska stały się salonami reprezentacyjnymi sztuki użytkowej spod znaku Cepelii. Szereg z nich w niezmienionej formie zachowuje wciąż ten szczególny walor, jak na przykład wnętrza schroniska na Szyndzielni w Beskidzie Śląskim, z oryginalnymi sgraffito Witolda Skulicza, ceramiką, żyrandolami i meblami. Niestety, żaden z tych powojennych obiektów nie został jak dotąd wpisany do rejestru zabytków. Zwiedzajcie więc te żywe galerie rzemiosła, póki jeszcze stoją. W górach szczęśliwie czas płynie wolniej, to, co w dolinach uchodzi za historię sztuki, tam jest wciąż po prostu sztuką.
Schronisko na Hali Gąsienicowej, pocztówka BW „Ruch”, 1968, fot. Edward Czapliński; zbiory prywatne
Pogoda butelkowa
„Jestem już w centrum Tatr, jest jak zwykle wspaniała atmosfera, pełno taterników tylko pogoda była dzisiaj butelkowa. (...) Śpimy oczywiście na podłodze w jadalni za jedyne 12 zł (za 2 koce) – to jest interes. Pocztówka to już najpiękniejsza jaka była, może dlatego, że tylko jedyna. Na pewno was to nie interesuje ale pocztówka kosztowała 3,50 a znaczek 5,50”. Pocztówka ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, początek lat 80.
Jednym z motorów napędzających górską turystykę jest przekonanie, że góry to przygoda na każdą kieszeń, choćby płytką jak stromy górski potok. Nocleg w schronisku kosztuje ułamek tego, co nadmorski apartament, a do przyrządzenia posiłku wystarczy „wrzątek dla turystów bezpłatny do naczyń własnych podawany poza kolejnością” (cytat ze strony internetowej Schroniska nad Morskim Okiem). Toczona w ostatnich dekadach społeczna batalia o utrzymanie tego darmowego przywileju przynosi co prawda umiarkowane skutki, ale przekonanie, że w schronisku ceny winny być przystępne, jest jednym z fundamentów górskiego status quo. Bo w górski pejzaż wpisana jest bezinteresowność, wędruje się po nich dla „czystej” przyjemności, a wspina z „dzikiej” pasji. W schroniskach zaś panuje kultura przysiadania i koleżeńskiej bezpośredniości.
Instytucja schroniskowego stołu jest zarazem czymś więcej niż tylko miejscem do spożycia posiłku czy – po zamknięciu bufetu – twardym materacem. Drewniana tablica na ścianie jadalni w schronisku nad Morskim Okiem odnotowuje: „To jest stół uwieczniony w kultowej książce Andrzeja Wilczkowskiego «Miejsce przy stole»”. Ta klasyczna pozycja literatury taternickiej jest jedną z wielu wspomnieniowych opowieści, budujących mit wspinaczki, ale i... schroniska. Taternickie nasiadówki, snute wieczorową porą górskie opowieści i echa gwarnych imprez wsiąkły głęboko w drewniane ściany schronisk – szczęśliwych azyli wyjętych z trybu codziennego życia. Tę zmitologizowaną atmosferę przywołuje najsłynniejsza bodaj schroniskowa sekwencja w polskim kinie, wypełniająca pierwszą część „Spirali” Krzysztofa Zanussiego (1978). Główny bohater, grany przez Jana Nowickiego, jak drażniący wirus wnika w gwarny świat schroniska nad Morskim Okiem, przypominając o jednym jeszcze, eskapistycznym wymiarze gór jako metaforze ostatecznej ucieczki, miejscu śmierci z własnego wyboru.
Ale schroniskowy stół służył też nieraz innych rodzajom sztuki i mniej ostatecznym gestom. Przypomina o tym choćby słynna fotografia Wojciecha Plewińskiego wykonana w 1959 roku podczas jazzowej piżama party w hotelu górskim na Kalatówkach. Roman Polański i Andrzej Wojciechowski w wesołym tłumie tańczą na stole, lawirując wśród kubków z herbatą i talerzy z mleczną zupą. Legendarny Jazz Camping odrodził się zresztą i rozwinął jako cykliczna impreza, a wielkomiejskie, artystyczne towarzystwo niezmiennie przewija się mniej lub bardziej incognito przez górskie schroniska, zostawiając też czasem namacalne ślady. Jednym z nich był do niedawna witraż młodej artystki Marii Lobody zainstalowany w oknie schroniska w Dolinie Pięciu Stawów w ramach Konferencji Tatrzańskiej (2014). To z kolei nie byłoby możliwe, gdyby nie gospodarze i gospodynie schronisk, często przejmujący obowiązki z pokolenia na pokolenie, jak choćby siostry Krzeptowskie z tatrzańskich „piątek”, bohaterki niejednego już artykułu w stołecznej prasie lifestyle’owej. Życie w schronisku z perspektywy warszawskiej kanapy wydaje się dziś wyjątkowo hygge.
Jedną z najbardziej pociągających fantazji dotyczących wszechstronnej kultury schronisk i ich różnorodnej publiczności jest jednak ta, wedle której schroniska to jedne z nielicznych już tak silnie zdemokratyzowanych instytucji życia społecznego. Przy schroniskowym stole, w otoczeniu pagórów i szczytów, ludzie wydają się jakoś bardziej równi. I choćby z tego tylko powodu schroniska zasługują na ochronę. Nie pozwólmy sobie tego odebrać: zapachu boazerii, smaku pieczonej na miejscu szarlotki, górskiej wody w kranie i przede wszystkim – wspólnej kolejki do bufetu.