Pobrudzić sobie ręce
fot. Daniel Petryczkiewicz

32 minuty czytania

/ Ziemia

Pobrudzić sobie ręce

Daniel Petryczkiewicz

Muszla klozetowa jest doskonałą metaforą naszej cywilizacji. Nasze odchody i odpady zalewają świat, ale poza zasięgiem naszego wzroku. „Co dzieje się ze społeczeństwem, które nie chce mieć do czynienia z własnym gównem?” – pyta Paul Kingsnorth w „Wyznaniach otrzeźwiałego ekologa”

Jeszcze 8 minut czytania

Rekordowo ciepły luty dobiegał końca. Trwało niedzielne popołudnie. Siedziałem przy laptopie, próbując zacząć ten tekst. Mam wyłączone powiadomienia w telefonie. Jedyne rozpraszacze, które wyskakują u mnie z wykrzyknikiem na zablokowanym ekranie, pochodzą z dwóch fotopułapek. Jedna obserwuje rozlewisko rzeki Małej, której czuję się ambasadorem i rzecznikiem. Druga nadzoruje bezpieczeństwo dużej bobrowej tamy, która trzyma wodę w degradowanym torfowisku Rezerwatu Łęgi Oborskie. Oba miejsca to żadne pierwotne ekosystemy, są za to niezwykle cenne w kontekście lokalnej retencji wody i zamieszkujących je zwierząt. Oba w zasięgu kilku minut jazdy samochodem albo 30 minut szybkiego spaceru.

Myślałem właśnie nad cytatem otwierającym tekst, kiedy zawibrował telefon. Aplikacja wyświetliła zdjęcie z Rezerwatu Łęgi Oborskie. Zwykle fotopułapki wyzwalają zwierzęta. Na tamie bobrowej są to oczywiście bobry, ale też lisy, czaple, wydry, zimorodki albo kaczki. Teraz było inaczej. Zamaskowana postać z kijem wyraźnie niszczyła bobrową tamę. Na kolejnym zdjęciu widać już, jak woda zaczyna z impetem spływać. Niemal czułem jej chłodny prąd. Wiedziałem, że ucieka szybko. Tama ma prawie metr wysokości. Jeśli ktoś umiejętnie uszkodzi jej fragment, woda zniszczy całą resztę.

Jednym ruchem zamknąłem laptopa. Złapałem kurtkę i ruszyłem w teren. Po drodze zdążyłem wydzwonić grupę znajomych, którzy pomagają mi chronić ostatnie kawałki dzikiej przyrody w okolicy. W bagażniku samochodu zawsze mam wszystko, co potrzebne, na krótszą i dłuższą wyprawę i interwencję w obronie przyrody. Jest więc para kaloszy, czołówka, wodery, piła i łopata oraz zapas wody i czekolada. Jestem trochę jak ochotnicza straż pożarna dla terenów, którymi się opiekuję. Kiedy z kolegą Konstantym dotarliśmy nad tamę, zaczynało już zmierzchać. Woda płynęła szerokim strumieniem, szumiąc beztrosko i odwadniając rezerwat. Nie jest łatwo powstrzymać tak płynącą wodę. Dłuższą chwilę męczyliśmy się w jej prądzie, zanim wbiliśmy w dno zaostrzone przez gryzonie gałęzie, a następnie zarzuciliśmy całość darnią, mokrym błotem i mieszanką zeszłorocznych przegniłych liści, turzyc i traw. Nie wiem, jak takie uszkodzenie są w stanie naprawić bobry – bez łopat, młotka i siekiery.

Oczywiście mogliśmy zostawić sprawy swojemu biegowi, a raczej nurtowi. W ciągu 3–4 godzin ubyłoby jakieś 3 tysiące metrów sześciennych wody. Można by je wycenić na 10 tysięcy złotych. Bobry pewnie naprawiłyby uszkodzenia. Szkopuł w tym, że trwają właśnie gody. To nie jest czas na rozpraszanie zwierząt i zmuszanie ich do zachowań, których by nie podjęły, gdyby nie ludzka głupota.

Zdjęcia z fotopułapki trafią oczywiście na policję i do organów ochrony środowiska. Niszczenie tam bobrowych i niepokojenie będących pod ochroną zwierząt to co najmniej wykroczenie. Niestety z doświadczenia wiem, że moje zgłoszenie nie zakończy się ukaraniem winnych. Policja wciąż jeszcze ma ważniejsze sprawy niż ściganie przestępstw na przyrodzie. Priorytet mają te popełniane na ludziach.

Opanowaliśmy sytuację. Staliśmy zmęczeni nad uspokajającą się wodą, na skraju lasu. Pomyślałem wtedy, że to najlepszy początek eseju o człowieku, który mówi o sobie, że jest otrzeźwiałym ekologiem.

*

Paul Kingsnorth, „Wyznania otrzeźwiałego ekologa”. Przeł. Tomasz Sikora, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od lutego 2024Paul Kingsnorth, „Wyznania otrzeźwiałego ekologa”. Przeł. Tomasz Sikora, Ha!art, 304 strony, w księgarniach od lutego 2024Paul Kingsnorth jest Anglikiem (nie Brytyjczykiem). Przekroczył niedawno pięćdziesiątkę, co i mnie za chwilę czeka. Jego najnowsza i jedyna dostępna po polsku książka, zbiór esejów „Wyznania otrzeźwiałego ekologa”, właśnie ukazała się w przekładzie Tomasza Sikory. Tytuł może nie jest najszczęśliwszy, ale gwarantuję, że to złudne wrażenie.

Pomiędzy swoimi 20. i 30. urodzinami Kingsnorth był aktywistą ekologicznym. Po kryzysie roku 2008 zrezygnował z aktywizmu na rzecz – jak sam mówi – działania. W tym przypadku oznaczało to pisanie, ale też życie w taki sposób, aby jak najmniej obciążać planetę. Autor od ponad dekady prowadzi proste wiejskie życie w Kumbrii nad zatoką Morecambe. Wcześniej był zastępcą redaktora naczelnego „The Ecologist”, pracował jako dziennikarz dla „Guardiana”, „Independent” czy „Daily Telegraph”. Poprzednie dwie jego książki, „The Wake” oraz „Beast”, były nominowane do Bookera i The Encore Award. Od 2009 roku prowadzi projekt artystyczno-pisarski The Dark Mountain. Mottem jego manifestu są słowa Robinsona Jeffersa: „Musimy odczłowieczyć nasze poglądy i zyskać pewność skały i oceanu, z których nas stworzono”.

Nie ukrywam, że po książki tego typu sięgam z dystansem. Przedstawiciel uprzywilejowanej klasy średniej, wypalony aktywista i kontestator antropocenu ucieka na angielską prowincję, aby wieść proste życie i głosić oświecone prawdy? Nic mniej oryginalnego. Żyjemy w świecie coachów od wszystkiego – także ekologii. Szybkie recepty na naprawę świata i cudowne ludzkie przemiany po ucieczce na wieś opisane w książkach, podcastach i blogach to w zasadzie stały już element kapitalizmu wydawniczego. Świetnie się to sprzedaje, bo przyroda jest teraz na topie.

Ale Kingsnorth jest inny. Kupił mnie od pierwszego eseju, bo nie oferuje rozwiązań ani przepisów na zmianę świata. Jest pesymistą, a może po prostu realistą w świecie, w którym obowiązkiem jest pozytywny przekaz. Nie poddaje się łatwej nostalgii, beznadziejnej rozpaczy ani też fałszywej nadziei. Konfrontuje nas z niewygodnymi faktami, ale nie tymi, które już znamy i o których chcemy słuchać – o potrzebie beznadziejnej walki z wielkimi korporacjami i skorumpowanymi przez nie rządami zatruwającymi świat i emitującymi dwutlenek węgla.

Nie, mówi raczej o tym, że zmiana musi odbyć się w nas samych. Na poziomie naszej moralności, wrażliwości i współczucia. Mówi o tym, że pole wiatraków czy paneli słonecznych, które postawiono, wycinając dziki las, nie jest w niczym lepsze od pozyskania energii z węgla – to tylko druga strona tej samej starej monety o nazwie „wzrost”. Kingsnorth nie toczy dyskusji wokół tego, jaki mamy mieć miks energetyczny, aby sprostać naszemu zapotrzebowaniu. Zadaje za to pytanie: „Zapotrzebowaniu na co?”. „Na ekspresy do kawy i szybki, szerokopasmowy internet czy może na czystą wodę pitną i żywe ekosystemy? Na drobnomieszczański żywot w demokracji konsumenckiej czy na znośną egzystencję wszystkich ludzi? Czy może uważamy teraz, że to jest to samo?” – pyta.

Pesymizm autora odnośnie do szans na zmianę wehikułu, którym podąża nasza cywilizacja, jest niestety uzasadniony. Ale jest w tej książce także wiele nadziei. Zamiast na działaniu polega ona jednak raczej na nie-działaniu.

*

Oprócz wieku z autorem „Wyznań...” łączy mnie zamiłowanie do dzikości w każdej formie i gotowość do poświęcenia się w jej obronie. Czuję też podobne znużenie ciągłą walką, która przynosi mizerne skutki, choć chciałbym wierzyć, że jest inaczej. Ale nie jest. Lód na Antarktydzie topi się szybciej, niż przewidywano, skala wymierania gatunków osiągnęła tempo nieznane od 65 milionów lat, atmosfera ziemska zawiera takie stężenie dwutlenku węgla, jakiego nie było od zarania ludzkości, a osiągnęła je w ciągu ostatnich 100 lat. Z globalnej pandemii, wciąż niewiadomego pochodzenia, wpadliśmy w wojnę, która ma potencjał światowego zasięgu i jest de facto wojną o zasoby paliw kopalnych i żywności. Z południa świata docierają wciąż nowe fale uchodźców uciekających przed coraz bardziej nieznośnymi warunkami życia: głodem, suszą, degradacją gleb, nierównością społeczną i totalitarnymi reżimami, które są przedsmakiem tego, co nadchodzi. W Europie utrącane są ambitne ustawy, które miały położyć podwaliny pod zielony ład, a wybrukowały co najwyżej lekko zazielenione status quo. Dołóżmy do tego globalną rewolucję cyfrową, nad którą utraciliśmy już kontrolę i która, jak pisze Byung-Chul Han, rozwinęła się w reżim informacyjny, który sprzęgnięty z kapitalizmem informacji degraduje ludzi do poziomu „dostarczającego dane konsumenckiego bydła”.

Dostajemy miks, który oplata nas i oblepia, zabijając wyobraźnię, promując prymitywne, redukcjonistyczne myślenie i łatwe, pełne „zabawek” życie. Oczywiście dotyczy to przede wszystkim Globalnej Północy, ale ta zaraza toczy każdy, nawet najmniej rozwinięty kraj świata. Tylko skala jest inna. Zakładam, że wszystko to wiecie.

W pierwszej części książki Kingsnorth kreśli obraz tego upadku, opisując przyczyny dzisiejszych kryzysów: ekologicznego, klimatycznego, społecznego. „Życie w czasach upadku jest zdumiewającym doświadczeniem, ale chyba najbardziej zdumiewa to, czego nikt nie chce przyznać – że mamy do czynienia z upadkiem”. Jako jedną z przyczyn tego stanu rzeczy Kingsnorth przywołuje ideologię wzrostu gospodarczego. „Banki stały się na tyle duże, że ich upadek spowodowałby krach całej gospodarki światowej. Aby temu zapobiec, dofinansowano je ogromnymi sumami publicznych pieniędzy, czego efektem są kryzysy społeczne, z którymi mierzą się państwa Zachodu. Unia Europejska jest na tyle duża i niezrozumiała, że grozi zapadnięciem się w sobie. Korporacje urosły tak bardzo, że zdominowały państwa demokratyczne, tworząc światowy system plutokratyczny, służący ich własnym interesom. Wreszcie całościowa gospodarka człowieka osiągnęła poziom tak duży, że może wpływać na skład chemiczny atmosfery ziemskiej i przyspieszać masowe wymieranie”.

Paul Kingsnorth, fot. Navjoat Kingsnorth / CC BY-SA 3.0Paul Kingsnorth, fot. Navjoat Kingsnorth / CC BY-SA 3.0

Kingsnorth przywołuje zapomnianego ekonomistę Leopolda Kohra (nie pamiętam, abym uczył się o nim na studiach ekonomicznych!), który był w opozycji do większości XX-wiecznych ekonomistów hołdujących bożkowi wzrostu. Kohr twierdził, że „ilekroć coś idzie nie tak, znaczy to, że to coś jest za duże”. Gdybyśmy wystarczająco uważnie obserwowali przyrodę, dostrzeglibyśmy, jak bardzo uniwersalna jest to prawda. Topole białe rosną niebywale szybko i urastają do naprawdę gigantycznych – jak na europejskie warunki – rozmiarów ponad 40 metrów wysokości i średnicy pnia do 14 metrów. Jednak kiedy w tym pędzie przerosną własne możliwości utrzymania się w pionie, szczególnie w podmokłym terenie, który lubią, wtedy upadają. Góry nie rosną w nieskończoność, poddawane są erozji i tektonice. Gwiazdy, gdy przekroczą swoją masę krytyczną, zapadają się w sobie i wybuchają. Ale my jesteśmy odłączeni od świata przyrody, a przywoływanie tych odwiecznych prawd naraża na lekceważenie.

Kohr zaproponował pojęcie „ludzkiej miary”, udowadniając w swojej książce „Breakdown of Nations”, że wiele tego, co uznaje się dziś za chlubę europejskiej kultury – od katedr po wynalazki technologiczne – powstało w małych państwach. „Wielkość zmuszona jest kumulować coraz więcej energii, aby zapanować nad tą energią, którą już posiada. Taki kancerogenny i niepowstrzymany wzrost może prowadzić tylko do jednego – upadku” – ostrzegał pół wieku temu. I dodawał, wbrew równolegle z nim żyjącym ojcom dzisiejszej ekonomii, że gigantyczny, przerośnięty świat upadnie, a cykl wzrostu rozpocznie się na nowo. Zanim jednak to się stanie, świat będzie „na powrót mały i wolny”.

*

Wielkość i wzrost utożsamiane są z postępem. Potęga tego słowa zamyka usta każdemu, kto odważy się z nostalgią (a może raczej solastalgią) spoglądać w przeszłość. Postęp jest na sztandarach nawet wyżej niż wzrost. Jeśli nie jesteś postępowy – jesteś zacofany. „Postęp przypomina mechanizm zapadkowy, który z każdym obrotem coraz bardziej wciąga nas w tryby maszyny stworzonej po to, by rozwiązać problemy wykreowane przez sam postęp. Jest już za późno na myślenie o racjonalnym rozmontowaniu tej maszyny, zresztą któż by tego chciał? Nie można wszak zaprzeczyć, że choć stopniowo zadusza ona nas oraz nasz świat, to jednak dostarcza też sporo korzyści. Właśnie te korzyści sprawiają, że zazwyczaj milczymy i nie skarżymy się, gdy Maszyna toczy się, jak to ujął poeta Ronald Stuart Thomas, «ponad wiarą i wielką sztuką»” – przestrzega Kingsnorth.

Bardzo pouczający jest moment, w którym autor wchodzi w polemikę z tzw. neoekologami. To wszyscy ci, którzy jeszcze niedawno odtrąbili zieloną rewolucję i koniec głodu dzięki zastosowaniu GMO, pestycydów i herbicydów. Po raz kolejny i to dość szybko okazało się, że pestycydy i herbicydy uśmiercają znaczną część dzikiej przyrody, a wysokowydajne monokultury mają niszczący wpływ zarówno na stan gleby, jak i na różnorodność upraw, która we wcześniejszych stuleciach pomagała chronić przed rozwojem zarazy i zmniejszała ryzyko nieurodzaju.

Co gorsza – ten sposób myślenia dalej ma się świetnie, napędzany przez coraz bardziej skoncentrowany i scentralizowany wielki rolniczy biznes, który z drobnymi, tradycyjnymi rolnikami i tradycyjnie rozumianą uprawą ziemi nie ma już dawno nic wspólnego. „Postawiłbym dużo pieniędzy na to, że za czterdzieści lat następcy neoekologów będą przedstawiali dokładnie te same argumenty o konieczności zastosowania nowej fali zdobyczy technologicznych dla wydobycia nas z pułapki, w którą na dobre wpędziły nas uprawy GMO. Może będzie to mięso in vitro, syntetyczna pszenica czy jakiś inny nano-biochłam, którego dotąd nie wymyślono. Tak czy siak, stanie się to niezbędne dla rozwoju i postępu oraz będzie stanowić moralny obowiązek”. Nie wiem, czy Kingsnorth zna się ze swoim kolegą po piórze z „Guardiana”, George’em Monbiotem, ale chętnie posłuchałbym ich dyskusji na temat przyszłości planety i tego, jak nas wyżywić, aby jej nie zjeść.

Kingsnorth często w swoich esejach odwraca się przez ramię w kierunku przeszłości. Ale nie ma w tym nostalgii. Jest za to szukanie mądrych inspiracji. Jak choćby w rozdziale o koszeniu za pomocą kosy tradycyjnej. Romansowanie z przeszłością jest dla Kingsnortha szukaniem momentów, kiedy świat był możliwy do pojęcia Kohrowską „ludzką miarą” i naprawdę można było brać odpowiedzialność za własne działania.

*

Kingsnorth zwątpił w dalszy sens walki aktywistycznej koło roku 2008, kiedy okazało się, że ruch Zielonych, z którym był związany, w zasadzie poniósł globalną porażkę. Świat wszedł w kryzys finansowy, który zamiast otrzeźwić ludzi, spowodował jeszcze większy głód wzrostu. Podobnie jak po pandemii i po pierwszym szoku wojny w Ukrainie.

W ostatnich latach narracja ekologiczna włączyła się mocno w mainstreamowy nurt polityczny, który w znacznym stopniu ją zawłaszczył. Zniknął jej podstawowy sens – walka o planetę, o jej więcej-niż-ludzki wymiar. Przyrodę zaczęto wyceniać. Usługi ekosystemowe zaczęły być odmieniane przez wszystkie przypadki, a z metodologii ich wyliczania zaczęto pisać doktoraty. Karierę zrobiło pojęcie zrównoważonego rozwoju. Ekologizm padł ofiarą kultu użyteczności.

Przez te wszystkie nowe terminy przebija dbałość nie o przyrodę, ale o człowieka i o podtrzymanie naszej cywilizacji na odpowiednio wysokim poziomie komfortu. Dodajmy – poziomie wyznaczonym przez Globalną Północ. Teraz walka toczy się o to, jak utrzymać ten poziom, aby nie nadwyrężyć „kapitału naturalnego”. Ale to pułapka. W ramach tej retoryki planeta wciąż pozostaje zasobem, nawet jeśli sposoby jego eksploatacji zmieniają kolor na zielony. „Ekologizm odniósł całkowity sukces, ale zapłacił za niego swoją duszą” – podsumowuje Kingsnorth i wycofuje się ze sceny, przenosząc się do Kumbrii, na północne rubieże Anglii.

„Chcieliśmy żyć w sposób prostszy, czy może raczej bardziej wyrazisty, bowiem życie w tym miejscu rzadko bywa proste”. Brzmi lekko mdło, co? Też tak myślałem, ale żeby to ocenić, musicie przeczytać esej Kingsnortha o gównie. Autor zrealizował swoje przenosiny na wieś w dość radykalny sposób. Jedną z pierwszych rzeczy, z których zrezygnował, była muszla klozetowa, którą zastąpił toaletą kompostującą. „Robimy kupę do wielkiego wiadra i przykrywamy trocinami. Gdy wiadro się napełni, zawartość ląduje w kompostowniku, gdzie się rozkłada. Po roku uzyskujemy z tego bezpieczny i pożywny nawóz – skorzystają z niego nasze krzewy i drzewka owocowe. Zasili on też zasadzone tej zimy osikowe i brzozowe zagajniki oraz niewielki las rodzimy, który mamy zamiar rozwijać tak długo, jak zdrowie pozwoli”.

Brzmi radykalnie? Może. Ale to historia o tym, że w miastach pozbywamy się swojego własnego gówna, przestajemy się nim interesować, kiedy znika w czeluściach odpływu. Jest łatwo, czysto i przyjemnie. Nie trzeba już dumać, skąd wzięło się pożywienie, które się na kupę złożyło, ani skąd energia na jego wytworzenie i gdzie lądują wszystkie śmieci po rozpakowaniu torby z zakupami. Muszla klozetowa jest doskonałą metaforą naszej cywilizacji. Ktoś powie, że dzięki temu nie toniemy w gównie, nie chorujemy na dżumę, a dzieci nie umierają tuż po urodzeniu. Czyżby? Otóż świat tonie w gównie i śmieciach, ludzie umierają na choroby wywołane odpadami, chemikaliami i pestycydami. Dzieci umierają albo są kalekami wskutek eksportu najbrudniejszej produkcji ze Świata Pierwszego do Świata Trzeciego. Wszystko to się dzieje. Nasze odchody i odpady zalewają świat, ale poza zasięgiem naszego wzroku. Muszla klozetowa i system rur załatwiają sprawę. Gówno znika z zakresu naszej odpowiedzialności. „Co dzieje się ze społeczeństwem, które nie chce mieć do czynienia z własnym gównem?” – pyta Kingsnorth. „Kończy, tkwiąc w nim głęboko”.

*

Tym, co ułatwiło autorowi „Wyznań” radykalną zmianę, była miłość do przyrody. Jak pisze, „stworzyliśmy kulturę, która wyalienowała nas z reszty życia. Z trudem usiłujemy się przekonać, że owa alienacja jest tożsama z wolnością. Jednak dla coraz większej części osób, które są zamknięte w miejskim kojcu, gdzie nie uświadczysz gwiazd ani świeżego powietrza, a potrzeba kontaktu z dziką przyrodą znajduje zaspokojenie jedynie dzięki trawie wystającej z pękniętych płyt chodnikowych, nie ma tu mowy o wolności. Jesteśmy zwierzętami zamkniętymi w klatkach i żaden z wynalazków tego świata nie pomoże nam zrekompensować tego, co straciliśmy”.

Nie da się mu odmówić racji. Choć nie zdobyłem się na tak radykalny krok jak wyprowadzka na wieś i toaleta kompostująca, to mam poczucie, że jestem w tym procesie. Owszem, moja dzikość jest niedaleko miasta, ale to nie ma znaczenia. Raczej chodzi o jej pielęgnowanie i chronienie, a także o pewien stan umysłu, który się wtedy rodzi. Dla mnie jest on bardzo bliski poczuciu wolności.

Czytając o poczynaniach autora, nie miałem poczucia, że obwinia mnie o to, że nie jestem tam, gdzie on. Nie odczytuję też jego esejów jako rozwiązania globalnego, które uratuje planetę. „Przeprowadziłem się tutaj, bo nie chcę już więcej szukać usprawiedliwienia dla własnej współwiny. Czuję, że mam osobisty obowiązek prowadzić życie na tyle proste i w tak nieznaczny sposób wpływające na środowisko, jak to tylko możliwe. Nie mam potrzeby narzucania tego obowiązku innym, prawienia im kazań, politykowania ani też udawania, że jestem w jakiś sposób prawdziwy, nieskazitelny lub chociaż na wpół kompetentny w tej dziedzinie. Traktuję go jako moje osobiste powołanie”.

fot. Daniel Petryczkiewiczfot. Daniel Petryczkiewicz

Wielu – jak sam pisze – oskarżyło go o ucieczkę, tchórzostwo, rezygnację z walki. Pytanie tylko, jak zdefiniujemy „robienie czegoś” i „działanie”? Czy przypadkiem nie zapożyczyliśmy definicji tych słów od świata, w którym każdy musi być użyteczny? Nicnierobienie, pisanie poezji, włóczęga po lesie są piętnowane jako nieróbstwo i nieefektywność. Także walka o planetę musi być walką o rzeczy wielkie, globalne – tylko taka walka o zmianę świata ma sens. „Tyle że nic nie jest odpowiedzią na wszystko i w tym właśnie rzecz. W chwili gdy zaczynasz myśleć, że jesteś odpowiedzialny za wszystko albo że możesz wpłynąć na wszystko, jesteś zgubiony. Natomiast kiedy bierzesz odpowiedzialność za coś konkretnego, to istnieje szansa, że możesz też do czegoś dojść” – odpowiada Kingsnorth.

Podobnie jak Rebecca Solnit w „Różach Orwella”, sięga on do metafory ogrodu jako miejsca, gdzie prowadzona jest także walka, ale na innym poziomie i innego rodzaju. Obydwoje z Solnit odwołują się do szkoc­kiego ar­ty­sty i ogrod­nika Iana Ha­mil­tona Fin­laya, który stwier­dził swe­go cza­su: „Mó­wi się, że do pew­nych ogro­dów moż­na się wy­co­fać, choć w isto­cie są to miej­sca, z któ­rych wy­pro­wa­dza się ata­ki”. Pielęgnowanie ogrodu, nauka pokory, wykorzystywanie swoich umiejętności na polu lokalnym, a nie globalnym – żadna z tych rzeczy nie ocali świata, nie wyciągnie ludzi na ulice ani nie nadaje się na transparenty, a mimo to wywiera wpływ.

*

To uwielbienie lokalności u Kingsnortha jest mi bardzo bliskie. Kiedy cztery lata temu odkryłem w swojej okolicy rzekę Małą, okazało się, że zmieniła ona całe moje życie. Jej też. Dewastacja Małej przez koparkę przedsiębiorstwa Wody Polskie uwolniła we mnie pokłady aktywizmu. Okazało się wtedy, że rzeka została dawno przez okoliczną społeczność zapomniana i przemianowana na rów melioracyjny. Jednak odkryta na nowo, stała się symbolem lokalnej dzikości i społecznego zaangażowania. Dziś Mała jest – jak czasem żartuje Adam Robiński – najsłynniejszą rzeką internetów. Odzyskała swoją tożsamość i historię, którą trzeba było odkopać z zamierzchłej przeszłości. Okazało się też, że jeśli tylko takiej zniszczonej rzece pozwoli się na dzikość, to jej ekosystem odrodzi się z całą mocą. Bo „nie chodzi o to, żeby odkryć coś nowego, ale o to, żeby odkryć coś starego, to znaczy przypomnieć sobie, że takie rzeczy wciąż jeszcze są” – jak pisał Thoreau.

fot. Daniel Petryczkiewiczfot. Daniel Petryczkiewicz

Kingsnorth pokłada nadzieję w dzikości, lokalności i poezji i to do nich wraca w ostatniej części książki. Sięga w niej do mistycyzmu i świętości, o których zapomnieliśmy w technicznym świecie. A jeśli nawet wciąż je kultywujemy, to w odniesieniu do wymyślonych przez ludzi bóstw, a nie samej przyrody, z którą od zawsze i wciąż jesteśmy połączeni. Brzmi naiwnie i patetycznie? Wierzcie mi, wcale takie nie jest. Kingsnorth pisze: „Religie nie mają wyłączności na świętość, one oferują jedynie własny sposób zbliżania się do niej”. I przekonuje, że musimy wrócić do sacrum, aby zrównoważyć dzisiejszy przeracjonalizowany świat.

„Zastanawiam się, czy kiedykolwiek w dziejach ludzkości istniało społeczeństwo tak bardzo obojętne wobec świętości jak nasze, tak mało zainteresowane życiem duchowym, tak bardzo gardzące tym, co niemierzalne, i tak lekceważące tych, którzy czują, że rzeczy te są esencją ludzkiego życia” – pyta Kingsnorth. Chodzi mu o to, że w przyrodzie jest jakaś boskość, która kieruje w stronę pokory. „Chcę być boskim sługą, jeśli przez boga rozumiemy naturę, życie i świat, chcę być w tym świecie czymś małym, być jego częścią, pomagać mu, chronić przed burzami, które on zsyła, i starać się nie wywoływać kolejnych” – dopowiada. A ja bardzo nisko się przed tym kłaniam.

*

Esejem, który spina całość książki, jest „Zatoka”. Kingsnorth oddaje tu hołd krainie, w której mieszka. Zatoka Morecambe to miejsce, gdzie na wybrzeżu ulokował się przemysł tej części Imperium Brytyjskiego oraz „zielone inwestycje”, takie jak największa na świecie farma wiatrowa Walney. W okolicy znajduje się też firma zbrojeniowa BAE oraz elektrownia atomowa Sellafield. Jednak zatoka pozostaje wciąż dzika i nieujarzmiona. „Jest to największa w Wielkiej Brytanii strefa nieprzerwanych pływów: ponad trzysta kilometrów kwadratowych ruchomych piasków i błota, estuariów, słonych mokradeł i morskiej fauny. Pogoda potrafi zmienić charakter tego miejsca w kilka minut, a pozycja słońca oraz pora roku przekształca jego wygląd i atmosferę”.

Opisy zatoki przywodzą mi na myśl „Sokoła” J.A. Bakera. Przez 10 lat Baker chodził codziennie w to samo miejsce w hrabstwie Essex (na południe od miejsca, gdzie dziś mieszka Kingsnorth), aby obserwować sokoły wędrowne na wzgórzach i w estuarium rzeki Chelden, która również tworzy podobną do Morecambe pływową zatokę. Trudno o coś bardziej nudnego niż taka rutyna. Ale to właśnie lokalność i niemal medytacyjne skupienie daje takim narracjom siłę oraz uniwersalizm. W podobny sposób postępuje Kingsnorth. „Zaczynam dostrzegać, że zatoka jest wspaniałym bytem samym w sobie, żyjącym systemem, światem równoległym, a nie tylko tłem dla działalności człowieka”.

Ciarki przechodziły mi po plecach, kiedy czytałem opis, który mógłbym napisać dla „swojego” rozlewiska i doliny Małej: „Ogarnęło mnie wówczas przedziwne uczucie. Poczułem, że jestem częścią czegoś o wiele większego ode mnie. To nie była myśl, tak czułem, a uczucie to przyszło zupełnie nieproszone. Czułem to miejsce, tę krawędź ziemi, ten świat wody i trzepoczących skrzydeł, czułem, jak to wszystko działa. Czułem ten mechanizm, ruch, czułem krew krążącą w tym słonym morzu, w locie mew, w piasku i w prądzie rzeki. Wszystko to było częścią jakiejś wielkiej, żywej, tykającej i wykonującej swoją pracę machiny, której każdy element składowy pełni określoną funkcję. Nie udało mi się znaleźć roli dla siebie samego, choć jej szukałem. Nie byłem tu ani chciany, ani niechciany. Niczym zbędny ładunek, który wypadł ze statku i jest niesiony na falach przypływu”.

fot. Daniel Petryczkiewiczfot. Daniel Petryczkiewicz

Uznanie samostanowienia przyrody oznacza, że jako jej część musimy negocjować swoje w niej miejsce. Niestety od dawna nie bierzemy jeńców ani nikogo nie pytamy o zgodę. Niczym XV-wieczni kolonizatorzy wciąż zagarniamy kolejne terytoria jak swoje, tak jakby nigdy nie należały do nikogo oprócz białego mężczyzny z północy świata. Jednak dzikość pozostaje dzikością. „Zatoka może cię pochłonąć szybciej, niż mogłoby się wydawać, jeśli nie wiesz, gdzie jesteś i co robisz, albo jeśli nie jesteś dostatecznie uważny czy też zaliczyłeś bliskie spotkanie z jedną z wielu błyszczących sadzawek pełnych grząskiego piasku”.

Przeciwieństwem uznania swojego miejsca w żyjącym środowisku jest dla Kingsnortha ślepa wiara w technologię. Przywołuje przy tej okazji nazwiska Kevina Kelly’ego, współzałożyciela czasopisma „Wired”, oraz Raya Kurzweila, inżyniera i myśliciela, obecnie pracującego nad sztuczną inteligencją w firmie Google (piszę ten tekst w jej edytorze tekstu – to się nazywa uwikłanie w dzisiejszy świat). Obaj panowie są bogatymi i niebywale wpływowymi przedstawicielami czegoś, co można by nazwać mentalnością Doliny Krzemowej. W dużym skrócie przekonują, że to technologia jest i będzie żywą siłą i panią naszego losu, „globalnym – by przywołać słowa Kelly’ego – połączonym na szeroką skalę układem technologicznym, który rezonuje dookoła nas”, a także nabiera życia i rozumu.

W książce „What Technology Wants” Kelly przekonuje, że technologia jest siłą tak wielką jak natura, że jest w równym stopniu zniewalająca, że podlega ewolucji w sensie biologicznym oraz że gdyby zniknęła z obszaru planety, to nasz gatunek nie przetrwałby nawet kilku miesięcy. Oznacza to, że nie należy się jej przeciwstawiać, ale „poddać się jej osiągnięciom” i „wsłuchać się w jej potrzeby”. Jeśli to zrobimy, skierujemy się w stronę „głębokiego postępu”, kiedy to połączymy się z maszynami i staniemy się bogami. W podobnym tonie wypowiada się Kurzweil, najlepiej kojarzony z pojęciem „osobliwości” (ang. singularity), opisującym moment przekroczenia ograniczeń ludzkiego ciała i umysłu dzięki połączeniu z maszynami – nanorobotami mikroskopijnych wielkości, które miałyby uczynić nas nieśmiertelnymi.

 

Kiedy jednak czytam takie profetyczne wyznania, czuję dreszcz przerażenia. Można by na to machnąć ręką. Jednak te słowa wypowiadają ludzie, którzy mają realną władzę nad światem. Kierunek przez nich wyznaczony jest jasny: to przekroczenie ograniczeń życia. Do tego potrzeba dalszej nieograniczonej eksploatacji zasobów.

Tego rodzaju technoentuzjastycznym wizjom Kingsnorth przeciwstawia, znów, doświadczenie bliskości przyrody: „Gdy siedzę dziś w słońcu, nie widzę żadnego boga w swojej komórce, za to On, Ona czy Ono zdaje się tańczyć na łące przede mną, pośród jaskrów i czerwonej koniczyny. Obserwując ten taniec, dochodzę do wniosku, że mamy o wiele mniejszą kontrolę nad tym światem, niż sądzi Ray Kurzweil, oraz że przyszłość jest o wiele mniej święta, niż chciałby Kevin Kelly. Nie wiem, co się wydarzy, za to przed chwilą widziałem za oknem czaplę lecącą w stronę rzeki. Trawy kołyszą się na wiejącym z zachodu wietrze. Wkrótce się przekonamy”.

*

Nie możemy zatrzymać Machiny, na to jest już za późno. „Świata nie można ocalić, zresztą nie ma czegoś takiego jak ocalenie świata, a ci, którzy twierdzą, że jest inaczej, są właśnie tymi, przed którymi świat trzeba ocalić” – pisze Kingsnorth, podkładając nogę wszystkim piewcom sielanki i tzw. powrotu do natury, tak jakby było do czego wracać.

Wyczytuję jednak z „Wyznań” możliwość wyboru, jak sami chcemy żyć, w jakim stylu przejść przez te lata, które nam zostały. Kingsnorth podsuwa pięć wniosków, do których doszedł przez lata swojego aktywizmu. Pierwszy brzmi: „Wycofaj się”, ale nie z cynizmem, lecz z poszukującym rozumieniem. Wycofanie się to niezgoda na ciągłe dokręcanie śruby, a nie ucieczka. Działanie nie zawsze przynosi więcej korzyści niż powstrzymanie się od niego. Wniosek drugi: „Chroń życie pozaludzkie”. Nie dajmy sobie wmówić, że dzikości już nie ma. Owszem, nie ma pierwotnej przyrody, ale wciąż zachowała się spora część dzikich bogactw i czasem leżą one tuż przed naszym nosem, nie trzeba jechać do nich przez pół świata. Co możemy więc zrobić? Może kupić trochę ziemi i przywrócić jej dziki charakter? Może sprawić, aby nasz ogród rósł swobodnie, a nie od linijki? Może stworzyć i chronić przestrzeń, w której to, co więcej-niż-ludzkie, będzie mogło łatwiej oddychać i uniknąć śmierci?

Wniosek trzeci: „Pobrudź sobie ręce”. Wryj się w coś, najlepiej w ziemię. „Chwyć kosę lub coś podobnego i wyjdź na zewnątrz, popracuj fizycznie na świeżym powietrzu w otoczeniu rzeczy, na które nie masz wpływu. Zostaw swojego laptopa i wyrzuć smartfona, jeśli go w ogóle masz. Osadź się w jakimś miejscu i czynności, naucz się lub zastosuj w praktyce serdeczne umiejętności skrojone na ludzką miarę. Tylko w taki sposób, a nie poprzez rozprawianie o tym, nauczysz się, co jest prawdziwe, a co nie, co ma sens, a co jest tylko czczą gadaniną” – podpowiada autor. Nie byłbym sobą, gdybym nie dodał: jeśli masz w pobliżu mokradło, w którym możesz powstrzymać odpływ wody, idź i zbuduj tamę! Wniosek czwarty: Przyroda jest wartością samą w sobie, nie może być wyceniana ekonomicznymi miarami i sprowadzana tylko do użyteczności dla człowieka. Idź do lasu, pobądź z nim. Zanurz ręce w wodzie rzeki, zobacz, ile w niej życia. „Wsadź ręce w ziemię, poczuj, czym jest ta cholerna rzecz zwana życiem” – mówi autor, a ja bym dodał: „i doceń je takie, jakie jest”.

Wniosek piąty brzmi: „Twórz azyle”, choć ja bym go zmodyfikował i za Pauliną Kramarz powiedział: „Twórz społeczności”. Być może jest to jedno i to samo. Chodzi o to, aby tworzyć miejsca, w których jak bibliotekarz ze średniowiecznego klasztoru będziesz pielęgnował i strzegł starych ksiąg, uniwersalnych mądrości i umiejętności, nawet gdy za oknem będą upadały imperia, a technologia rzuci wyzwanie temu, co nazywamy człowieczeństwem. Jedną z tych uniwersalnych mądrości jest bycie razem – jeśli coś nas może uchronić przed całkowitym załamaniem, to właśnie społeczność.

fot. Daniel Petryczkiewiczfot. Daniel Petryczkiewicz

Każdy z tych wniosków wieszam sobie z pełnym przekonaniem nad biurkiem. Część z nich już realizuję nad Małą, w Rozlewisku, na Łąkach Oborskich. Brudzę sobie i kaleczę ręce, pracując ramię w łapę z bobrami. Próbuję skupić wokół swoich działań ludzi, choć nie jest to łatwe, a postawa stawiająca dobro przyrody na równi z ludzkimi interesami wywołuje szyderstwo, kpinę, a ostatnio nawet groźby i rękoczyny. A będzie przypuszczalnie tylko gorzej. Czy to mnie przeraża? Tak, bardzo. Ale są sprawy, które trzymają mnie w pionie. To dzika przyroda, którą znajduję całkiem niedaleko, rodzina, medytacja i poezja. Zamierzam się tego trzymać, a kiedy zwątpię, otworzę „Wyznania”, przeczytam rozdział o zatoce i pójdę nad rozlewisko.