Nie deptać lilii

9 minut czytania

/ Film

Nie deptać lilii

Darek Arest

Rodzinny raj w środku masowego piekła. Basen i krematorium. Śmiechy i jęki konających. Dla Jonathana Glazera działkowanie na zapleczu zagłady to zaledwie punkt wyjścia. Punkt wyjścia do czego?

Jeszcze 2 minuty czytania

W ogrodzie rosną kwiaty i warzywa, delikatne okazy można ukryć przed mrozem w szklarni, a gdy jest ciepło, dzieci pluskają się w basenie, zjeżdżając do niego prosto ze specjalnej zjeżdżalni. Wokół wciąż jeszcze jest trochę dziko, nozdrza drażni nieprzyjemny zapach, ale na każdym kroku widać ogrom włożonej pracy, troskę o szczegół i myślenie o przyszłości. Rośliny pną się dziarsko po otaczającym ogród murze, który wkrótce zamieni się w zieloną ścianę. Po jego drugiej stronie trwa rzeź, tysiącami mordowane są dzieci i dorośli. Dom należy do komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz Rudolfa Hössa i jego gospodarnej żony Hedwigi. Elegancka willa tętni życiem, fabryka śmierci obok pracuje pełną parą.

Składając ten opis, czuję, jakbym sam dreptał wąską ogrodową ścieżką. Niby idę, ale bardziej coś mnie prowadzi. Słowa układają się w gotowe konfiguracje i zużyte metafory. Z jednej strony muru wypielęgnowane róże, z drugiej podeptane ludzkie ciała. Rodzinny raj w środku masowego piekła. Pani dogląda dzieci, pan – zagłady. Basen i krematorium. Śmiechy i jęki. Mówiąc o zagładzie, gramy znaczonymi kartami. Kontrasty o tak dużej sile wydają się gotowym filmem i gotowym tekstem o filmie. Na szczęście dla Jonathana Glazera działkowanie na zapleczu zagłady to zaledwie punkt wyjścia. Punkt wyjścia do czego?

„Strefa interesów” jest adaptacją powieści zmarłego w zeszłym roku Martina Amisa. Reżyser przeczytał ją przed publikacją, zabezpieczając prawa do ekranizacji, choć, gdyby zechciał zaoszczędzić, łatwo wybroniłby się przed ewentualnymi roszczeniami słowem „inspiracja”. Centralnym motywem powieści jest romans między niemieckim oficerem a żoną komendanta obozu koncentracyjnego – postaci luźno inspirowanej Hössem. Glazer jako scenarzysta dokonuje mocnych adaptacyjnych wyborów, dyskutując z artystycznymi wyborami samego pisarza. Na początek przywraca postaciom ich autentyczne nazwiska i zawierza faktografii. Nie tyle ingeruje w fabułę, ile kwestionuje samą jej ideę – w filmie nie ma ducha romansu ani czarnego kryminału, nie ma podróży bohatera i nie ma przemiany. Dramaty Hössów są raczej trywialne. Zamiast anegdoty mamy raczej trwanie – ożywioną na ruchomej fotografii chwilę.

Wreszcie Glazer nakłada na nas zakaz wstępu za obozowy mur. Gdy pan Höss czule żegna się z rodziną i zamykając za sobą furtkę, rusza do pracy, kamera posłusznie zostaje w ogrodzie. W tym sensie „Strefa interesów” jest rewersem „Syna Szawła” – filmu, który niemal symulował perspektywę zamkniętego w obozie więźnia. Im bardziej obozu nie ma, tym bardziej czuć jego przytłaczającą obecność. Dosłownie wisi on nad niemal każdą sceną, zmieniając znaczenia obrazów, nadając złowieszczy wyraz niewinnym sytuacjom i upiorny komizm trywialnym rozmowom. Wlewa się przez uszy kakofonią stłumionych dźwięków, przesiąka do domostwa z krwią wnoszoną na podeszwach, spływa z popiołami wpuszczanymi do okolicznej Soły. Granicę przekraczają wyszabrowane dobra i uwijające się wokół domu niewolnicze duchy. Odziane w bezkształtne pasiaki, zapracowane, przemykające z kąta w kąt z tym jednym życiowym celem, by kolejny dzień udało im się pozostać niewidzialnymi.

Bóstwa decydujące o ich życiu są liche i kulawe. Rudolf to ukształtowany przez urażone ambicje i oddany pracy menedżer, który zrobiłby karierę w każdej korporacji pochwalającej efektywne cięcie kosztów pracy i nadprogramowe oszczędności. Swoją skuteczność zdaje się zawdzięczać głównie emocjonalnym deficytom. Jego obozowa lady Makbet przytuli każdą ideologię pozwalającą zachować jej nagły awans społeczny i finansowy, który zawdzięcza karierze męża. Czułość wobec zwierząt i własnych dzieci nie ociepla ich, raczej dowodzi jakiegoś umysłowego pęknięcia. Glazer nie próbuje romantyzować ani demonizować bohaterów, gdy zagląda im do głowy, nie znajduje tam nic szczególnie ciekawego. Ich arcyludzka pokraczność czasem zahacza o komizm, ale częściej przekuwa się w empatię na biologicznym poziomie przynależności do tego samego gatunku. To nie są potwory z innego wymiaru.

„Strefa interesów”


Pierwszy obraz, który wyłania się z ciemności – piknik nad rzeką – uderza niefilmowością. Znudzeni ludzie, wtopieni w niezaprzeczalnie polski krajobraz – mam podobne zdjęcia w rodzinnym archiwum. Naturalne światło, żadnych środków, które mogłyby nadać obrazowi historyczną patynę i ekranowy glamour. Świat, w którym wydarza się niewyobrażalne, jest obscenicznie zwyczajny. „Strefa interesów” jest nie tylko rewersem realistycznego „Syna Szawła”, ale też fantazji spod znaku „Labiryntu Fauna”. Pozwala się odczytać w kluczu upiornej baśni, nie oferując przy tym grama eskapizmu. Na zdjęciach Łukasza Żala, odpowiedzialnego za „Idę” i „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego, mniej jest tym razem starannej kompozycji, a więcej niechcianej bliskości. To cena za wygodny dystans obserwatora. Ekranowa rzeczywistość wpycha się w naszą przestrzeń życiową, zmuszając do przemykania między kredensem a ospałym ciałem nazistki.

Opowieść rewers, złożona z gestów powściągliwości, może wydawać się artystyczną dezercją. Recenzent „New Yorkera” Richard Brody nazywa film „ekstremalną wersją holokiczu” i narzeka, że podążając za Hössem, ale odwracając spojrzenie od zbrodni, Glazer trywializuje trwający za murem horror i nie przywraca głosu ofiarom. Powiedziałbym raczej, że reżyser przeczuwa banalność „banalności zła” i rozumie bezradność fikcji w wymierzaniu sprawiedliwości realnemu światu. Nie oferuje pokrzepienia, nie pozwala zatracić się we współczuciu, konsekwentnie unika kolejnych mielizn i nie schyla się po nisko wiszące owoce. Za każdym razem, gdy znajduje sobie jakiś estetyczny czy filozoficzny bęben, w który mógłby dziarsko powalić, nie decyduje się na to.

Glazer robił już filmy o spoconych gangsterach i ponętnych kosmitkach, ale zawsze potrafił znaleźć sposób, by opowiadać w nich raczej o tym, jak czerń pożera ludzkie ciało. Obrazy w jego filmach nie istnieją po to, by ilustrować ludzką działalność – one same żyją, oddychają, mają swój rozum. Zgodnie z przykazaniem z kursu rysowania dla amatorów: nie rysuj oczu ani nosa. Zamiast konkretu, który rozpoznaje twój mózg, rysuj abstrakcję, którą widzą twoje oczy. Kręcone ukrytymi kamerami ujęcia z wnętrza domu Hössów nie oddają narracji ani oprawcom, ani ofiarom. Czasem wydaje się raczej, że obserwujemy akcję nieprzeniknionymi oczami biegającego z pokoju do pokoju myśliwskiego psa. Jeśli wybór perspektywy miałby dawać widzowi jakiekolwiek moralne przewagi, to bylibyśmy tu co najwyżej matką Hedwigi, która bez zapowiedzi skraca wizytę u córki, bo nie może znieść – w zasadzie nie wiadomo czego – zagłady czy jej nieprzyjemnego zapachu.

„Strefa interesów”„Strefa interesów”, reż. Jonathan Glazer, Wielka Brytania, Polska, USA 2023, w kinach od marca 2024
O tym, co się dzieje za murem, wiadomo aż nadto. W wielogłosowej powieści Amisa członek Sonderkommando, jeden z trzech narratorów, szuka usprawiedliwienia dla wysokich kosztów swojego przetrwania, majacząc o potrzebie dawania świadectw. Jednak gdy sam znajduje takie „świadectwo”, w którym jego poprzednik opisuje przedśmiertne akty odwagi dziecięcych ofiar, ziemia usuwa mu się spod stóp. Instynkt „oddania sprawiedliwości” zamienia się w swoją parodię, nieprzyzwoity kicz: „Czy ja piszę podobnie? Czy będę w stanie panować nad swoim piórem, czy też wyjdzie mi coś takiego? Jestem pewien, że Józef miał jak najlepsze intencje, wręcz najszlachetniejsze, ale to, co on pisze, jest nieprawdziwe. (...) I nieczyste. Pięcioletnia dziewczynka, ośmioletni chłopczyk… czy żyło kiedykolwiek dziecko tak nieludzko doświadczone, by potrafiło ogarnąć umysłem sytuację trupiarza? (...) Czy będę kłamał? Czy będę musiał oszukiwać? Rozumiem, że jestem obrzydliwy. Ale czy będę pisał obrzydliwie?” (Martin Amis, „Strefa interesów”, przeł. Katarzyna Karłowska).

Pozostanie w ogrodzie i nieprzekraczanie muru nie jest symbolicznym gestem, ale raczej głównym tematem filmu, który opowiada o subtelnej sztuce odwracania spojrzenia i odsuwaniu od siebie wszystkiego, co uporczywie kładzie się cieniem na staraniach o piękną rabatę. O sztuce opowiadania bajek, gdy za oknem wilk żywcem pożera Czerwonego Kapturka. Takim zarządzaniem perspektywą, by mimo uświadomionego horroru, znajomości kosztów bezpiecznych granic i sekretów wydajności gospodarki dało się jakoś żyć, pić kawę, przymierzać sukienki, oburzać doniesieniami z bliskiego i bliższego Wschodu, chodzić do kina. „Strefa interesów” to nie jest film historyczny, to kino naszej codziennej apokalipsy.