Jak na dyżurną legendę polskiego kina, wyreżyserował stosunkowo niewiele. Ale nazwisko Janusza Morgensterna znaczy wiele więcej niż filmy, pod którymi podpisał się w tej roli – przez pół wieku często pojawiało się tam, gdzie działo się coś istotnego. Zaczęło się jeszcze przed późnym debiutem, na planie filmów Andrzeja Wajdy, kiedy według jego pomysłów powstało kilka ikonicznych dziś scen – jak ta z paleniem spirytusu w kieliszkach w „Popiele i diamencie”, czy introdukcja „Kanału”. Od lat 90. zajmował się produkcją (ostatnio – wciąż czekającej na premierę „Róży” Wojciecha Smarzowskiego). Gdyby nie on, nasze kino byłoby pewnie uboższe o kilku aktorów – Zbigniewa Cybulskiego, którego wcisnął do „Popiołu i diamentu” wbrew intuicji pierwszego reżysera; Jana Englerta, którego „wynalazł” na ulicy; Jadwigę Jankowską-Cieślak, którą obsadził w „Trzeba zabić tą miłość”, choć wszyscy mu to odradzali.
Igraszki na gruzach
Wracał do reżyserowania co jakiś czas – po raz ostatni w 2009 roku, realizując „Mniejsze zło” – ale już od dawna były to powroty szacownego klasyka. Seniorem był zresztą od początku, od szkoły filmowej, w której był najstarszy z całego grona debiutującego w latach 50. i 60. A jednak Morgenstern, rocznik 1922, był być może największym w naszym kinie piewcą młodości. I to jego „Do widzenia, do jutra” zaczęło serię filmów o młodych, którzy nie załapali się na wielką historię, a sensu i spełnienia musieli szukać na własną rękę w powojennej rzeczywistości.
W debiucie, zrealizowanym w wieku 37 lat, jest już ta nowofalowa „lekkość”, trudny do sprecyzowania nastrój, który pojawi się później w „Niewinnych czarodziejach” (1960), „Nożu w wodzie” (1962), czy „Rysopisie” (1965). Jeśli „Do widzenia, do jutra” ustępuje dziś siłą rażenia filmom, przy których pracowali Polański i Skolimowski, to nie dlatego, że reżyser był od nich starszy o ponad dekadę, ale raczej z powodu błahości i ulotności wpisanej w historię, opowiadającą o ulotnej i błahej miłości.
„Do widzenia, do jutra”, reż. J. Morgenstern.
Polska, 1960
Przyjaciółka nazywa ten debiut Morgensterna „igraszką”, gdy marudzę, że nie tak intensywny, jak „Walkower” czy „Niewinni czarodzieje” – i chyba rzeczywiście nie ma określenia, które lepiej wyrażałby jego siłę. Dla reżysera była to ucieczka przed kontrowersyjnymi tematami wojennymi, które wcześniej dwukrotnie zmusiły go do porzucenia rozwijanego projektu. Scenariusz, który do spółki napisali Zbigniew Cybulski i Bogusław Kobiela portretował środowisko, jakie skupiało się wokół tworzonego przez nich teatru Bim-Bom. On spotyka ją, zakochuje się, ona może też. On fantazjuje o wiecznej miłości, ona woli się nie rozczarować, mija kilka dni i wszystko znika – pozostaje tylko ten klimat niespełnienia, spontanicznej radości, szczęśliwych przypadków i niezrealizowanych możliwości.
Potem były komedie: „Dwa żebra Adama”, „Jutro premiera” i powrót do nieco nowofalowej konwencji z debiutu w „Jowicie”, ale najważniejsze miało przyjść na początku lat 70. Wtedy Morgenstern zrealizował telewizyjnych „Kolumbów” na podstawie powieści Romana Bratnego i zaraz potem, napisane z Januszem Głowackim „Trzeba zabić tę miłość”. Trudno uwierzyć, że na przestrzeni kilkunastu miesięcy powstały dzieła tak różne formalnie i duchowo. Trzy dekady dzielące czas akcji obu filmów nie zmieniły jednego: w obu opowieściach reżyser staje po stronie młodych, którym rzeczywistość nie pozwala się po prostu kochać.
Honor, ojczyzna i Greta Garbo
W „Kolumbach” młodzi AK-owcy pokazani są bez heroicznego usztywnienia: oddani sprawie, gotowi do poświęceń, bardziej zajęci jednak życiem, niż umieraniem. W pierwszym odcinku pięcioczęściowego serialu jeden z nich robi wyrzuty swojej dziewczynie, którą przyłapał na chodzeniu do kina (więc nabijaniu kasy okupanta). „A więc dobrze – dąsa się ona – nie mam zamiaru umrzeć, nie widząc Grety Garbo”. Młodzi przewartościowali to, co najważniejsze – umrzeć mogą w każdej chwili, nawet jeśli nie będą podejmować ryzyka, więc nie pozwalają się sparaliżować strachowi przed śmiercią, ale biorą z życia, ile się da. To, że bohaterowie na początku każdego odcinka grali w siatkówkę, nie wynikało przecież z głupiej dezynwoltury. Ci, którzy rozpracowali dylematy życia i śmierci, pozostawali nieśmiali, gdy przychodziło do intymności, dziecinnie zacietrzewiali się, gdy ktoś uraził ich dumę, a wieści z Frontu Wschodniego kształtowały ich życie w stopniu równym, co banał: rozpaczliwe poszukiwanie miejsca, gdzie można by kochać się z dziewczyną, uganianie się za sprawunkami, planowanie pod godzinę policyjną.
„Kolumbowie”, reż. J. Morgenstern. Polska, 1970
Po udanej akcji chłopcy cieszą się, jak po zdobyciu gola. Wojna jest okrutną, ale jednak przygodą. Dowódca oddziału puszy się pokazując swoje laboratorium, w którym fałszuje niemieckie dokumenty i produkuje bimber (bo z czegoś trzeba żyć, ku chwale ojczyzny). To film o młodości, której wojna nadała wybujałą amplitudę – dramaty są boleśniejsze i bardziej krwawe, ale sukcesy, radości, pierwsze razy mają wymiar nieosiągalny w czasie pokoju. Kolumbowie momentami czują się panami świata – są „chłopcami z ferajny”, żyją poza prawem, na krawędzi i decydują o tym, kto jest zdrajcą, a komu należy się pomoc. To najtrudniejszy i najlepszy czas w ich życiu. Wzniosłość jest roztarta na jednolitą masę z codziennością, poczucie misji z potrzebą zabawy. Dla Morgensterna była to trochę satysfakcja zastępcza. „Czułem się niespełniony, jeśli chodzi o czyny zbrojne. O tym, że w Warszawie wybuchło powstanie, dowiedziałem się w ciężarówce, 2 czy 3 sierpnia – mówił reżyser w wywiadzie 9 lat temu – Miałem poczucie, że robiąc ten film, spłacam dług”.
Herbatka i seks
„Od dosłowności w sztuce wolę jej substytut, zachowanie dystansu. Uważam, że największe dzieła nie biorą się z biografii autora, tylko z jego wyobraźni, bazującej czasem na osobistych przeżyciach”. Ci, którzy znali Morgensterna dobrze, mówili, że wojnę przeszedł tak boleśnie, że nie potrafił traktować jej jako „kapitału artystycznego”. „Holocaustu nie chciałem w ogóle wspominać. Powiedziałem sobie: Koniec, zaczynam nowe życie. Nigdy nie korciło mnie, żeby do tego wrócić. Mam zdolność zapominania. Powinienem był pamiętać różne nazwiska, ale nie pamiętałem. Nie kontynuowałem znajomości z tamtego okresu. Gdy pytano mnie o nie, nie podejmowałem tematu. Było to zamierzone i – jak się okazało – skuteczne”.
Zaraz po „Kolumbach” Morgenstern zrealizował film tak bardzo oddychający współczesnością (czy raczej duszący się w niej), jak żadna inna polska produkcja z lat 70. „Trzeba zabić tą miłość” to prawdziwa petarda, która nie potrzebuje taryfy ulgowej i znajomości historycznych kontekstów. Odważna, pozbawiona moralizatorstwa, okrutnie dowcipna historia miłosna, mogłaby z powodzeniem startować dziś konkursie festiwalu „Nowe Horyzonty”. Momentami groteskowo przerysowana, kipiąca energią, odważnie montowana – jak najlepsze amerykańskie filmy kontestacyjne z tego okresu, ciągle pozostaje młoda i wkurzona.
„Stawka większa niż życie”,
reż. J. Morgenstern. Polska, 1967-1968Młodzi bohaterowie Głowackiego i Morgensterna też chcą „iść do przodu”, a jak się da to też „do góry”. Chcą żyć, kochać się, mieć pieniądze, ale system, zgniła atmosfera ogranicza z każdej strony. Ludzi nie upycha się już w katakumbach, tylko częstuje herbatką. System nie potrzebuje starych narzędzi opresji, bo zło rozłożyło się w nim równomiernie, sącząc w duszę człowieka jad poprzez cwaniactwo, małostkowość, ignorancję swoich wychowanków. Beznadzieja przenika wszystkie sfery życia – od pracy (bohaterka musi pracować przez rok w szpitalu, jako salowa, by przyjęto ją na studia medyczne), poprzez politykę mieszkaniową, do seksu. Wciąż trzeba uciekać przed wścibskim spojrzeniem tych, którzy się dochrapali. Chociaż zmienił się trochę smak herbatki, którą zapija się kapitulacje, upokorzenia i miernotę, a ofertą diabła nie jest już komunalne mieszkanie w bloku, w warstwie emocjonalnej film pozostaje niezwykle współczesny.
Dziesięć w skali Morgensterna
Morgenstern szedł ciągle do przodu. W 1980 roku napisał i wyreżyserował „Mniejsze niebo” z Romanem Wilhelmim – ciekawą historię intelektualisty, który po jakimś fundamentalnym egzystencjalnym rozczarowaniu, postanawia zamieszkać w dworcowym hotelu, szukając sensu wśród anonimowej masy pasażerów i przejeżdżających pociągów. Na następny film trzeba było czekać 20 lat. W telewizyjnym „Żółtym szaliku”, na podstawie scenariusza Jerzego Pilcha, bohaterem znowu był dorosły mężczyzna z problemami – tym razem alkoholik próbujący boksować się z nałogiem. W kinie Morgensterna zadebiutowała nowa kapitalistyczna rzeczywistość, kolejna epoka.
Janusz Morgenstern / Wikimedia CommonsPrzez pół wieku funkcjonowania w kinie, do jego postaci przykleiło się mnóstwo anegdot – opowiadanych o nim i przez niego. Gdy kilka miesięcy temu, przy kolejnej jubileuszowej okazji, ktoś poprosił mnie o kilka zdań przed kamerą, wstyd mi było powtarzać którąś z nich. Wydaje się, że zostały one zawłaszczone trochę bezprawnie, stając się własnością publiczną, jak imię „Kuba” za pomocą którego zwracali się do niego przyjaciele. Ale bezpośredni kontakt pozwalał zrozumieć, dlaczego niemal wszyscy pozwalali sobie na taką poufałość i dlaczego koledzy mieli mierzyć ludzką dobroć i sympatyczność w „skali Morgensterna”. Jak na żywą historię kina był bardzo towarzyski, bezpośredni i otwarty, nawet na dopiero co poznanego rozmówcę. Skupiony na nim, ale przede wszystkim na opowiadanej historii.
Bywa, że ktoś czepia się Morgensterna za pracującego dla Rosjan Klossa w „Stawce większej niż życie”, czy budujące mit Armii Ludowej „Polskie drogi” – seriale telewizyjne, którymi odniósł gigantyczny sukces i które ku konsternacji niektórych wciąż cieszą się wielkim powodzeniem. Sam reżyser odnosił się do tego zwykle bardzo prosto – kochał robić filmy i chciał ich robić, jak najwięcej. Na szczęście dla filmów, których nie zrobił ktoś inny. Bez tego pragnienia i wynikających z niego decyzji bylibyśmy dziś ubożsi o kawałek dobrej telewizji i świetnego kina.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).