Gdy w kulminacyjnej scenie „Lincolna” trwa głosowanie nad poprawką do amerykańskiej konstytucji znoszącą niewolnictwo, przychodzi moment na decyzję George’a Yeamana. Pobladły, przerażony i podekscytowany myślą, która nagle pojawia się w jego głowie, mamrocze coś do siebie, by wreszcie podnieść się, dobyć z trudem głos i zagłosować zgodnie z literami swojego nazwiska, a wbrew oczekiwaniom. Wybucha wrzawa, bohater grany przez Michaela Stuhlbarga (pamiętny „Poważny człowiek” z genialnego filmu braci Coen) upada na krzesło fizycznie wyczerpany. Ostatkiem sił znajduje oparcie dla pośladków i ciężko sapie, jakby skończył mocować się z niedźwiedziem. To metafora całego filmu, w którym Steven Spielberg robi co może, by z gadania zrobić widowisko, a słowom nadać ciężar czynów. A że jest geniuszem – chwilami mu się to udaje. Chwilę po występie Yeamana szacowny Thaddeus Stevens (Tommy Lee Jones) podsumowuje wydarzenia: „To najważniejsza ustawa XIX wieku, uchwalona dzięki korupcji przez najuczciwszego człowieka w Ameryce”. O tym właśnie jest „Lincoln” i taki właśnie jest to film – odbiera krytykom i socjologom robotę, bo sam się streszcza, problematyzuje i interpretuje.
Gadane widowisko
W pewnym sensie film Spielberga nawet sam siebie też ocenia, bo jest świadom swoich atutów i słabych stron. Słowa mogą być fizycznie dewastujące, bo są tu najczęściej równoważne z podejmowaniem trudnych decyzji (a te, co widać na przykładzie Yeamana, opłaca się poważnym wysiłkiem). Ale nie są one w stanie ukryć braku typowych filmowych atrakcji. Choć epoka stwarza pole do popisu dla awanturników i romantycznych przygód, całą „akcję” Spielberg odhacza w pierwszej scenie, pokazującej mozół XIX-wiecznego mordowania. Spracowani żołnierze wojny secesyjnej cierpliwie wyrzynają się na grząskim polu, topiąc w nim wrogów, przebijając ich plecy bagnetami, z trudem łapiąc powietrze. Ten obraz będzie trzymał widza blisko ziemi, gdy wzniosłe słowa mężów stanu będą próbowały porwać go w wyższe rejestry.
To paradoksalny film – przewidywalny i zaskakujący, patetyczny i skromny, widowiskowy w swojej kameralności. Nadużywany przymiotnik „teatralny” pasuje do niego świetnie w tym sensie, że wszystko służy tu stworzeniu przestrzeni dla słowa, które brzmi mocno, bo nie tyle samo jest nośnikiem mądrości, ile jest po prostu mądrze użyte. Jak słowa słynnej przemowy gettysburskiej, które zostają zapobiegliwie wyjęte z ust Lincolna i wyrecytowane mu przez hardego czarnoskórego szeregowca.
„Lincoln” nie przedstawia typowego dla klasycznych biografii „dorastania do wielkości”. Skupia się na tym jednym historycznym momencie, w którym zbiegiem sprzyjających okoliczności możliwe stało się wykonanie kroku cywilizacyjnego. Konstytucyjna poprawka znosząca niewolnictwo dostała cień szansy tylko dzięki chwilowej „nieobecności” w Unii stanów południowych (a więc dzięki wojnie, o której koniec tak gorliwie modlili się bogobojni obywatele). O pozostałe „okoliczności” trzeba było się postarać, zakulisowo skupując głosy reprezentantów nie tak zasadniczych w kwestiach rasowych. By nie zanieczyścić wielkiej sprawy, prezydent działał przez pośredników, walutą transakcji czyniąc nie dolary, ale obietnice państwowych posad. W filmie brudna robota zostaje powierzona trzem typkom spod ciemnej gwiazdy – postaciom niemal wyjętym ze slapstickowej komedii, poprzez które reżyser stara się dodać filmowi nieco humoru i awanturniczej lekkości. Giną one jednak oczywiście w długim cieniu Lincolna.
Anegdoty Mistrza Yody
Ze swoim ikonicznym cylindrem, bródką i życiową legendą, postać Lincolna znakomicie wpisuje się w poetykę kreskówek, patriotycznych pomników, a nawet filmów o wampirach, ale prawdziwym wyzwaniem jest zrobienie z niego niejednoznacznej postaci dramatu. Danielowi Day-Lewisowi i Spielbergowi udaje się jednak wlać w niego krew – subtelnymi środkami, bez wywracania wizerunku ojca narodu na drugą stronę i taniego obrazoburstwa.
„Lincoln”, reż. Steven Spielberg
Reżyser otula prezydenta w kocyk, każe dreptać mu między pokojami, komunikować się z ludźmi za pomocą anegdot i przypowieści, które rozmówców kłopoczą bądź irytują, bo zbyt często wydają się pozostawać w dość luźnym związku z poruszanym tematem. Nie tylko Spielberg, ale i sam Lincoln w interpretacji Day-Lewisa zdaje się być świadomy, że dla wielu jest kimś w rodzaju dwumetrowego prototypu mistrza Yody z „Gwiezdnych wojen”. To kreacja konsekwentna, starannie przemyślana, może nawet trochę wyrachowana. Pomnikowy wizerunek jest w końcu nie tylko owocem myślowego lenistwa potomnych, ale też autokreacyjnej sprawności. Lincoln, jako ojciec nie tylko narodu, ale też nowoczesnej polityki, potrafi po prostu wymyślić siebie jako postać. Figurę, która skrywa nie ideę, ale obarczonego władzą i odpowiedzialnością samotnego człowieka. Reguły nowoczesnej polityki doskonale rozumie też abolicjonista Thaddeus Stevens, który w heroicznym geście (i jednym z najbardziej podniosłych momentów filmu) dla dobra sprawy publicznie wypiera się swoich przekonań. Chowa do kieszeni merytoryczne argumenty i wdaje się w pyskówkę, by osiągnąć cel wart tego, by pobrudzić sobie ręce.
Historia trzynastej poprawki nie jest opowieścią o potyczce między siłami światła i ciemności. Nawet gdyby kluczowy dla sprawy niewolnictwa był aspekt moralny, a nie ekonomiczny – prawo do wolności nie jest wielkopańskim gestem, gwiazdkowym prezentem, który można ładnie opakować w kartonik i zostawić pod choinką. Problem tej odpowiedzialności wyjaśnia umęczony reprezentant Yeaman, deklarujący się jako przeciwnik niewolnictwa, a zarazem przeciwnik poprawki. „Musimy zadać sobie pytanie, co zrobimy z czterema milionami kolorowych, których z dnia na dzień obdarzymy wolnością?”. Wolnym ludziom trzeba zapewnić możliwość pracy. Pracującym – możliwość głosu. A wtedy wypłynie kwestia równouprawnienia kobiet. Świat straci kształt, strukturę i będzie trzeba go przemeblować.
Naród wygrany
Lincoln to eleganckie uzupełnienie „Johna Adamsa” – udanej miniserii HBO, opowiadającej o drugim prezydencie i jednym z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. W idealistycznym ujęciu, zniesienie niewolnictwa wydaje się naturalnym ciągiem dalszym amerykańskiej walki o niepodległość, częścią tego samego mitu, w którym roi się od wielkich słów i krystalicznych postaci. Trudno tu splunąć, by nie trafić jakiegoś męża stanu poczętego z czystej, oświeceniowej myśli. Kraj zbudowany na ziemi odebranej rdzennym mieszkańcom, rękami zniewolonych Afrykanów, wydaje się leżeć gdzieś daleko stąd. Ambicją obu produkcji nie jest obalanie pomników, ale zbudowanie przenikliwych portretów ludzi, którzy potrafili wykorzystać strach i złość społeczeństwa w służbie idei. Wmanewrować naród w działanie wbrew własnym interesom i robienie tego, co należy. Trochę zazdroszczę Amerykanom otulonego w kocyk Lincolna, próżnego Adamsa i eterycznego Jeffersona, bo o jego przyjacielu Kościuszce nawet z podręczników trudno dowiedzieć się czegoś ponad to, że był połączeniem Zorro z Mojżeszem.
„Lincoln”, reż. Steven Spielberg.
USA 2012, w kinach od 1 lutego 2013 Szaleństwo George’a Yeamana kosztowało go sporo, ale z jego twarzy da się wyczytać poczucie zwycięstwa. Spielberg nie byłby sobą, gdyby nie pozwolił odnieść tryumfu jakiejś bardziej niepozornej postaci. Reprezentant Clay Hawkins z Ohio zgodził się poprzeć poprawkę za posadę poczmistrza, ale wycofuje się z układu, zastraszony przez innych demokratów. Jednak gdy przychodzi chwila głosowania, wbrew własnemu tchórzostwu i nie myśląc o gratyfikacji, robi co należy – okazja zrobienia czegoś równie ważnego już pewnie nigdy się nie trafi. Nastrój udziela się jego sąsiadowi z ławy, który głosuje na „tak”, by po chwili oprzytomnienia wstrzymać się od głosu. U Spielberga żaden ograbiony z majątku i ludzkiego inwentarza Południowiec nie mógłby być bardziej przegrany.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).