Metr bieżącej legendy

7 minut czytania

/ Film

Metr bieżącej legendy

Darek Arest

W ostatniej (?) części „Gwiezdnych wojen” na ekranie pojawiają się wszyscy i dzieje się wszystko. Ale dług, który Disney zaciągał cztery lata temu u fanów, dziś spłaca w bardzo przeciętnym stylu

Jeszcze 2 minuty czytania

Więc to naprawdę koniec? Czy po ponad 40 latach „Gwiezdne wojny” wreszcie się skończą i w galaktyce nastąpi długo wyczekiwany pokój? Nie liczyłbym na to – wojna to dochodowy interes. Twórca kultowej space opery George Lucas dawkował widzom emocje dość oszczędnie – na przestrzeni niemal 30 lat powstały dwie trylogie – oryginalna z lat 1977–1983 i niesławne prequele z lat 1999–2005. Korporacja Disneya, której Lucas odsprzedał prawa do serii, nie po to wydała miliardy dolarów, by poprzestać na skromnej trylogii sequeli (2015–2019). Filmowy świat „Gwiezdnych wojen” jest więc rozbudowywany nie tylko na długość, ale i na szerokość, a widzowie osadzonego w tym uniwersum „Hana Solo”, „Łotra 1” i serialu „The Mandalorian” ćwiczą się w niewdzięcznej sztuce rozróżniania wyrażeń typu „sidequel”, „spin-off” i „origin story”. Łatwo w tej nadprodukcji zagubić wyjątkowość i prestiż głównej serii, dlatego przypomnijmy: to jej finał wylądował właśnie w kinach na całym świecie, ukryty pod tytułem „Skywalker. Odrodzenie”. Tego lądowania nie nazwałbym katastrofą, ale określenie „bezpieczne” i „zgodne z harmonogramem” w tym wypadku nie brzmi wcale dużo powabniej.

Osią fabularną oryginalnej trylogii był konflikt między złowrogim Imperium, które tępi każdy przejaw wolności w galaktyce, a Rebeliantami. Na tym tle jednostki zmagają się z przeznaczeniem, przeżywają przygody i, wbrew rozsądkowi, starają się wpłynąć na wynik wojny. W space operze nie ma wiele przestrzeni dla subtelności – jedna strona reprezentuje siły światła, druga ciemności. Tu wojownicza księżniczka otoczona przez szlachetnych rycerzy Jedi, tam anonimowi żołnierze kosmicznego Wehrmachtu dowodzeni przez ponurego, samozwańczego lidera. Trochę drobnych ambiwalencji na marginesach. Powstała na przełomie wieków trylogia prequeli starała się przedstawiać genezę konfliktu i wydarzenia, które ukształtowały kluczowe postaci. Najnowsza trylogia ze stajni Disneya nie powtarza tamtego błędu i nie próbuje niczego nowego. Kontynuując wydarzenia oryginalnej trylogii, przywraca publiczności ukochanych bohaterów (przesuniętych na pozycję mentorów), otacza ich wianuszkiem młodych następców i powtarza pomysły, schematy fabularne, a nawet całe sceny, które uczyniły ze „Star Wars” jedną z najcenniejszych marek handlowych w galaktyce. I czyni z tego powtórzenia świadomą strategię narracyjną.

Dzięki temu nikt nie pogubi się w wydarzeniach. Nawet jeśli nie wiemy, dlaczego zdyszani bohaterowie gonią akurat z jednego końca galaktyki na drugi, rozumiemy, że kolejne klucze umożliwiają otwarcie kolejnych drzwi, przez które dostajemy się do kolejnego etapu, w którym czekają kolejne zamki i kolejne klucze. Trudno, żebyśmy z wypiekami na twarzy wypatrywali rozstrzygnięć, kiedy scenarzyści serii przekonują, że konfliktu w zasadzie nie da się definitywnie zakończyć. Pokonane w oryginalnej trylogii Imperium odradza się tu pod nową nazwą, za plecami pokonanego Imperatora majaczy sylwetka rosnącego w siłę następcy, a Rebelianci nie mogą odnieść ostatecznego zwycięstwa, bo przestaliby reprezentować ideę rebelii. W nowej trylogii wojna to już nie tyle oś fabularna, ile sposób widzenia świata, który stawia człowieka między dobrem a złem, między obojętnością a zaangażowaniem. Tylko najbardziej zagorzali fani będą wiedzieli, czego konkretnie chcą się z IX epizodu dowiedzieć, reszta przyjdzie do kina, by odwiedzić stare kąty i nawdychać się kosmicznego jodu. Dziewiątka nie jest żadnym brakującym elementem układanki, ale kolejnym metrem bieżącym sprawdzonego produktu.

Po skoku w bok, jakim był „Ostatni Jedi”, poprzednia, nieco bardziej „skupiona” część sagi, za stery produkcji wraca „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, reż. J.J. Abrams„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, reż. J.J. Abrams. USA 2019, w kinach od grudnia 2019, a wraz z nim bombastyczna formuła, która tak dobrze sprawdziła się w „Przebudzeniu mocy”. Na ekranie znów pojawiają się wszyscy i dzieje się wszystko, ale entuzjazm nowego początku ustępuje smutkowi dopełnianych obowiązków. Cztery lata, gdy Disney odpalał silniki zakurzonego Sokoła Millennium i prezentował nowych bohaterów, zaciągał u fanów spory dług. Aktorski kwartet: Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega i Oscar Isaac świadczył, że twórcy nie zamierzają wyłącznie odcinać kuponów od przeszłości. Seria robiła interesujący zwrot w stronę bohaterów z ciemnej strony mocy, przesuwając uwagę z arystokracji tego świata na maluczkich, dogorywających dotychczas na jego marginesach. Ale obietnice łatwiej się składa, niż ich dotrzymuje. Gdy wątki trzeba domknąć, z decyzji wyciągnąć konsekwencje, nie wystarczy dobry blef. Postaci grane przez Drivera i Ridley ulegają spłaszczeniu, Boyega i Isaac zostają w zasadzie zdegradowani do drugiego planu. Chemia między nimi wciąż działa, ale cierpi, tak ważny dla całej serii, humor. Ogrywa on sprawdzone schematy i szybuje bezpiecznie nad poziomem żenady, ale z bezpieczeństwa trudno wykrzesać iskry na jakieś większe ognisko.

Młoda gwardia aktorska ponosi konsekwencje dostarczania widzom „obowiązkowych scen” i pośpiesznego prostowania intrygi na finiszu. Widać niestety, że produkcja przechodziła perturbacje, zmieniała scenarzystów i reżysera. W taśmę produkcyjną Disneya zainwestowano zbyt wiele pieniędzy, by mógł tu przemknąć się jakiś katastrofalny bubel, ale niektóre rozwiązania fabularne przypominają jednak bardziej gaszenie pożaru niż realizację rozpisanego na dekady planu. Króliki wyciągane są z kapelusza, gdy tylko scenarzyści potrzebują czegoś, co wybawi ich z kłopotu, co irytuje, jeśli chcemy widzieć w IX epizodzie dopełnienie jakiejś całości, ale działa, dopóki oglądamy film jako kolejną kompilację zachwycających estetycznie fragmentów. Bo w warstwie wizualnej „Skywalker. Odrodzenie” nie pozwala sobie na najmniejszą niedbałość. Konsekwentna stylistyka i łączenie czarów cyfrowych z pracą lalkarzy wciąż dają rewelacyjne efekty i kiedy film przestaje udawać zainteresowanie główną linią fabularną i robi jeden z tych skoków w bok (wizyta na planecie Kijimi!), to w fanowskim sercu ciągle tli się coś ciepłego. Może rozwijanie uniwersum „na boki”, wszystkie te spin-offy i sidequele, ostatecznie przyniosą radość nie tylko księgowym i posiadaczom akcji Disneya.