Złego człowieka już nie ma. Przejechał przez miasto Ebbing w stanie Missouri, pozostawiając po sobie spalone ciało zgwałconej nastolatki. Policja odprawiła swoje magiczne rytuały, ale nie znalazła punktu zaczepienia. Była Angela, nie ma Angeli, a życie toczy się dalej swoim małomiasteczkowym rytmem, oferując zrozpaczonej matce jałowe kondolencje. Cofnij. Słowo „rozpacz” nie pasuje do głównej bohaterki filmu. Życie nie zorientowało się jeszcze, że nacisnęło na odcisk niewłaściwej osobie. W Mildred (Frances McDormand) nie ma zgody na rozpacz. Kiedy zjawia się w biurze, aby wynająć trzy billboardy stojące na poboczu zapomnianej drogi, i przedstawia się jako matka Angeli Hayes, robi to takim tonem, jakby oznajmiała światu, że jest co najmniej Batmanem. Jest uparta i złośliwa, bywa bezinteresownie podła, ale ta żarliwie lodowata determinacja sprawia, że otacza ją aura bohatera westernu, który staje sam przeciw wszystkim. „Nie wszyscy jesteśmy twoimi wrogami”, przekonuje dobry gliniarz. Mildred nie jest tego taka pewna.
Gdyby dać jej wroga, skopałaby kilka tyłków i rzuciła ostrym jak brzytwa tekstem na odchodne. Ale scenariusz Martina McDonagha (dramatopisarza i reżysera doskonałego filmu znanego w Polsce pod fantazyjnym tytułem „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”) nie daje jej tego komfortu. Mildred musi zadowolić się zadawaniem niewygodnych pytań i wypowiadaniem niezręcznych oczywistości. Na wynajętych billboardach umieszcza publiczne oskarżenie skierowane pod adresem lokalnego szeryfa (Woody Harrelson), który nie zdołał doprowadzić do aresztowania. Ktoś musi ponieść konsekwencje. Znane fakty, wydrukowane odpowiednio wielką czcionką, stają się lokalnym skandalem. Szeryf Willoughby nie jest zachwycony, ale w tym, co wydaje się desperackim wołaniem o sprawiedliwość, potrafi też dostrzec zmyślne zagranie szachowe. Granat wrzucony do śmietnika wywołuje zamierzony efekt: policję zmusza do dodatkowego wysiłku, wywołuje ferment w zadowolonej z siebie społeczności, a Mildred daje wrogów, w walce z którym może spalić nieco wyniszczającej ją od środka energii. W beznadziejnej sytuacji, kiedy wydarza się zło, ale brak złego człowieka, którego można by nim obciążyć, jest to manewr zaskakująco efektywny.
Coś z szachowego zagrania jest też w zamyśle scenariuszowym. McDonagh ustawia na antypodach dwie postaci, które teoretycznie powinny grać w jednej drużynie, ogniskując ich konflikt wokół problemu bez dobrego rozwiązania. Stąd bierze się całe napięcie: szeryf Willoughby nie zawalił roboty – to dobry gliniarz, dobry człowiek, do tego przeżywający własną tragedię. Bystry, dowcipny facet może być w całym Ebbing osobą Mildred najbliższą. Widać to w doskonałej scenie przesłuchania, która w charakterystyczny dla twórczości McDonagha sposób z seansu wrogości zamienia się w moment niespodziewanej czułości. Bycie dobrym człowiekiem niczego nie załatwia i z pewnością nie wskrzesza pomordowanych. Wyznaczoną sobie rolę trzeba odegrać do końca, a Frances McDormand robi to w sposób olśniewający. Jej Mildred trochę przypomina bezlitosną i nieprzejednaną „Olive Kitteridge” z miniserialu Lisy Cholodenko, ale najwspanialsza jest wtedy, kiedy jej determinacja zaczyna kruszyć się i pękać, a ona nadludzkim wysiłkiem zaciska usta i prze dalej przed siebie. Gniewa się jak antyczni bogowie, gniewem o mocy żywiołu i epickiej skali, wybuchającym na tle tapet z motylkami i futrzanych papuci w kształcie króliczków.
Zarówno Mildred, jak i szeryf, nie są zwyczajnymi trybikami tragikomicznej maszynerii – często sami wprawiają te trybiki w ruch. Prowokują zdarzenia, starannie je inscenizują, zdarza im się nawet przejąć na chwilę rolę narratora i przemówić głosem scenarzysty szepczącego zza kadru mądrości o (bez)sensie wszechświata. Tak mocne postaci są jednocześnie siłą i słabością filmu, bo eksponują karykaturalne przerysowanie bohaterów drugiego planu i kłopotliwie lekkie podejście do kwestii rasizmu i kultu przemocy, które tu pojawiają się w tle, choć aktualnie znajdują się w centrum amerykańskiej debaty publicznej. Dlatego zaszczyty, które się „Trzem billboardom” przydarzyły – cztery Złote Globy i siedem nominacji do Oscara, których część uda się pewnie zamienić na statuetki – wydają mi się nieszczęściem tego umyślnie małego filmu. Rzucają na niego cień pretensji, które w większości są pretensjami o to, że nie jest to film inny i o czymś innym.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, reż. Martin McDonagh, USA 2017, w kinach od 2 lutego 2018Przemiana, jaką przechodzi tu podejrzewany o rasizm policjant grany przez Sama Rockwella, może jest zbyt łatwa, ale doskonale mieści się w tragikomicznej tonacji filmu, który nie brzydzi się slapstickiem, ostatniej nadziei na ocalenie upatruje w humorze i z pewnością nie zgłasza pretensji do „poważnego realizmu” (cokolwiek miałoby to oznaczać). Rysowane grubą linią sytuacje zderzają się tu z subtelnymi emocjami, ale na każde wzruszenie reżyser pracuje uczciwie, opowiadając swoją historię bardzo prostymi środkami. Jego kameralny film to rewers fałszywego hollywoodzkiego zadęcia prezentowanego przez poruszające częściowo podobne tematy „Miasto gniewu”, które rozbijało Oscarowy bank prawie piętnaście lat temu. To, że McDonagh potrafi wzbudzać podziw i sympatię wobec bohaterów delikatnie mówiąc niedoskonałych, nie oznacza, że oferuje im rozgrzeszenie. O bohaterze Rockwella z całą pewnością wiadomo tylko tyle, że dużo w nim gniewu, mało poczucia własnej wartości i że poważną trudność sprawia mu myślenie. Scenariusz oferuje mu jedynie ochłap czegoś wzniosłego bez osądzania, czy na ten luksus sobie zasłużył. Uczucie, że – podobnie jak Mildred – przez moment robi coś wartościowego.
A samo miasto Ebbing to piekło i raj w pudełku, miniatura świata, w którym zło świetnie czuje się wśród dobrych ludzi, i w którym trzeba czasem trzeba złapać za nóż, albo wynająć billboard, żeby komuś bliskiemu powiedzieć coś oczywistego.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).