Jest taka wersja „Are You Lonesome Tonight?”, zarejestrowana w jednym z hoteli w Las Vegas, w której Elvis Presley pada ofiarą głupawki i nie jest w stanie dokończyć piosenki. Kwiczy, ryczy, dusi się ze śmiechu, a zza tej eksplozji wybija się tło – dzielnie ciągnąca swoją partię osamotniona wokalistka. To jeden z niewielu momentów w historii muzyki popularnej, w którym światło idzie na chór, pokazując artystę na co dzień schowanego w cieniu gwiazdy. Ale pulę zgarnia i tak „bezpretensjonalny” Elvis, podczas gdy anonimowej artystce się obrywa. Pewien aksamitnogłosy prezenter Polskiego Radia interpretował na antenie tę sytuację jednoznacznie: dobrotliwy Król drze łacha z fałszującej chórzystki. Aksamitny ma widać lekko zwichnięte ucho, bo wokaliza – choć mocno odjechana – zaśpiewana jest czysto. Jak trochę poszperać, można się dowiedzieć, co rozbawiło Elvisa i kim była (nie do końca anonimowa) właścicielka głosu. To Cissy Houston, piosenkarka z umiarkowanie udaną karierą solową, matka dziewczyny o imieniu Whitney. Taka sprawiedliwość: gdy chowała się za plecami Elvisa, czy Arethy Franklin, nie zwracano na nią uwagi, a jak przyszło jej zagrać pierwsze skrzypce, to wyszło na to, że fałszuje.
Słynny z braku sławy
Nie ma tego epizodu w nagrodzonym Oscarem dokumencie „O krok od sławy”, choć całkiem nieźle oddaje on jego temat. Film pod tyloma względami przypomina „Sugar Mana”, zeszłorocznego zdobywcę statuetki w tej samej kategorii, że nietrudno uwierzyć w spisek branży muzycznej, albo scementowane gusta akademików. Morgan Neville także próbuje zainteresować widza przeoczonymi talentami, zdobyć dla nich miejsce należne w historii. Po zapomnianym grajku folkowym o swoje upominają się wokalistki stapiające się w jednolitą masę tak zwanych „chórków”. Backup vocals mają długą historię i wciąż żywą teraźniejszość, ale twórcy szczególnie skupiają się na latach 60., czasie eksplozji amerykańskiego rock’n’rolla, który odkrył czarne kobiece głosy dla masowej publiczności, a swoją fascynacją zaraził artystów nadchodzącej Brytyjskiej Inwazji. Niektóre z bohaterek filmu współtworzyły nieśmiertelne hity, jak wyciągnięta w środku nocy z łóżka Merry Clayton, która przecierając klejące się powieki, weszła do studia, dostała wolną rękę od zespołu i w zasadzie ukradła Mickowi Jaggerowi „Gimme Shelter”, robiąc z tego nagrania prawdziwą perłę. Nazwiska przesłania jednak zwykle przeklęta etykietka „chórku”, a kiedy ich właścicielki decydowały się na karierę solową, najczęściej rozbijały się o całkowitą obojętność rynku.
Morgan Neville powraca także do stawianego w „Sugar Manie” pytania o tajemniczy czynnik, decydujący o tym, czy utalentowany artysta zostaje gwiazdą, czy ginie w morzu zapomnienia. Poszukiwanie przeoczonego geniusza to dziś popularne hobby. Telewizje odkrywają nieodkryte talenty na skalę przemysłową, odkurzony po półwieczu Sixto Rodriguez porzucił życie robotnika i zapełnia sale koncertowe w Polsce, a Bracia Coen przybliżają zapomnianych folkowców w filmowej pseudobiografii Dave’a Van Ronka („Co jest grane, Davis?”). Muzyczni hipsterzy poufnie wymieniają się nazwiskami nikomu nieznanych artystów, którzy w tajemnicy przed światem nagrali znakomity album w piwnicy, by zniknąć ze sceny, pogrążyć się w depresji i umrzeć tragicznie – najlepiej wygrzebując sobie mózg łyżeczką albo coś w tym guście. Nieodkryty artysta ma wartość fetyszu, którym nie trzeba dzielić się z całym światem. A jednak sprawa nie staje się przez to mniej kłopotliwa. Nie wiadomo, co zrobić z sytuacją, gdy teoretycznie wszystko działa: artysta na koncertach zwala publikę z nóg, nagrywa dobry, mądrze wyprodukowany materiał, a kiedy tysiące płyt z jego twarzą na okładce czekają na to, by ktoś je przygarnął i pokochał, nikt nie wyciąga po nie ręki.
Neville oferuje raczej zdumienie niż jakąkolwiek odpowiedź, chociaż trudno go za to winić. Pomocników ma zacnych i jeżeli Sting, Bruce Springsteen czy Jagger nie potrafią odpowiedzieć, dlaczego czasem supertalent po prostu nie chwyta, to w zasadzie nie wiadomo do kogo się zwrócić. Czy to sprawa osobowości, wielkości ego, determinacji, a może uwarunkowań społecznych? Kierując snop światła na ten tylny rząd, reżyser wychwytuje szereg indywidualnych talentów, cudownie barwne osobowości. A jednocześnie eksponuje wyraźny schemat biograficzny. Czarnoskóre wokalistki to często córki pastorów, które przeszły szkołę śpiewu w kościele, na fali buntu bądź pragnienia sławy rzucały się w wir kolorowego, wielkomiejskiego życia, a w śpiewaniu znajdowały nie tylko zarobek, ale i coś w rodzaju religijno-erotycznego spełnienia.
Piękne i bestie
Być może nigdy nie były opętane obsesją indywidualnego sukcesu i popularności, bo doskonale odnajdywały się w doświadczeniu zbiorowym. Bycie częścią tego nadgłosu, którym staje się chór, roztopienie we wspólnym brzmieniu, oddychanie muzyką – to wszystko brzmi ładnie, ale nie całkiem przekonująco. Przede wszystkim dlatego, że nie do końca wierzy swoim bohaterkom reżyser. Nie mając atrakcyjnej intrygi, próbuje nadać opowieść wymiar uniwersalny i zobaczyć w biografiach śpiewaczek dramatyczny wybór między grą o najwyższą stawkę i pozostaniem przy bezpiecznej przeciętności. Nie całkiem bezpodstawnie, bo okazuje się, że wyjście przed szereg chóru mogło wiązać się z ryzykiem bezrobocia – gdy kariera solowa nie ruszała z kopyta, drzwi prowadzące na bezpieczne tyły nie zawsze pozostawały otwarte.
„O krok od sławy”, reż. Morgan Neville. USA,
2013. W kinach od 20 czerwca 2014Być może jednak czynnik decydujący o sukcesie uzdolnionego artysty nie ma w sobie nic tajemniczego i magicznego, ale jest raczej owłosiony i napakowany testosteronem? Może posiadaczki wielkich głosów padły ofiarą dyktatu trzęsących przemysłem mężczyzn, którzy wyciskali soki ze ściśle posegmentowanego rynku („Jedną Arethę Franklin już mamy, więcej nie potrzebujemy”). Ten trop zbadany jest tu trochę zbyt pobieżnie. Neville zaledwie wspomina o silnej seksualizacji instytucji chórku, o Ike’u Turnerze traktującym swój zespół jak osobisty burdel. Pojawia się postać Phila Spectora – producenta, który wymyślił słynną „ścianę dźwięku”, a swoje wokalistki traktował jak dochodowe zabaweczki – wymyślał im nowe imiona, łączył w atrakcyjne zestawy, przeboje wyśpiewane przez anonimowe artystki przypisywał wykreowanym gwiazdom. Ale film pomija choćby stworzone przez niego Ronettes i karierę Ronnie Spector. A także cały kontekst wielkiego sukcesu girlsbandów, ogromną popularność The Supremes, czy kulturotwórczą rolę, jaką odegrała wytwórnia Motown. „O krok od sławy” pozostaje przez to w lekkim rozkroku. O krok od szerszego spojrzenia i o krok od barwnej plecionki indywidualnych losów.
Refleksje natury ogólnej każą ignorować czasem twarde fakty. Neville pomija całkowitym milczeniem istotną różnicę między swoimi bohaterkami a wypowiadającymi się przed jego kamerą gwiazdami (i chociażby wspominanym już Rodriguezem). Lisa Fischer, Darlene Love czy Táta Vega wciąż potrzebowały kogoś, kto napisze dla nich hit. Songwriterki zaczęły przełamywać monopol mężczyzn trochę później i raczej w nurcie folkowym. I tak film zbyt często ślizga się po powierzchni tematu, chociaż – powiedzmy od razu – jest to ślizganie całkiem przyjemne. „O krok od sławy” świetnie sprawdza się jako zbiorowy portret, wypełniona doskonałą muzyką kronika epoki i lekcja uważniejszego słuchania klasyki, po której nawet klasyczne „Gimme Shelter” brzmi z nową mocą. A senna Merry Clayton, w wałkach i koszuli nocnej, z dziką drapieżnością przejmuje przynależną jej część praw do rock’n’rollowej rewolucji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).