Muzyka już nie zmienia świata

Rozmowa z Igorem Nikołajewem

„Dzisiaj muzyka już nie wpływa tak na ludzi. Wykonawcy, inaczej niż kiedyś Szewczuk, Letow czy Kinczew, nie porywają za sobą tłumów” – mówi reżyser dokumentu o rosyjskich muzykach rockowych z Syberii

Jeszcze 3 minuty czytania

MARCIN SZCZYCIŃSKI: Film „Syberyjski Woodstock” opowiada o trzech dziesięcioleciach rocka na Syberii, głównie w Nowosybirsku. Jego premiera odbyła się 23 lutego 2012 roku, film był już pokazany na kilku festiwalach w Rosji. Wiem, że planujecie pokazywać go także za granicą. Skąd wziął się pomysł?
IGOR NIKOŁAJEW: W środowisko muzyczne wszedłem, kiedy miałem 14 lat; ludzi, którzy pojawili się w filmie, znałem osobiście. Chyba w pewnym momencie sam chciałem zobaczyć taki film, o muzyce, którą sam wykonywałem, i o koncertach, na które chodziłem. Wspólnie z moim przyjacielem, Konstantinem Narykowem, postanowiliśmy więc zrobić takowy. Okazało się, że to poważna sprawa, a materiału jest mnóstwo. Oczywiście mogliśmy uwinąć się szybciej, ale robiliśmy film po pracy, więc zajęło to rok.

Bardziej chcieliście opisać to środowisko z zewnątrz czy ze środka?
Z obu tych pozycji. Być może gdyby zajął się tym ktoś z zewnątrz, to albo nie widziałby wielu niuansów, albo potrzebowałby więcej czasu na zbadanie tematu. Ale najważniejszy był dla nas kontekst lat 80., 90. i początku XXI wieku. Stąd wziął się sam tytuł filmu: „Syberyjski Woodstock”. Brzmi medialnie, ale też chcieliśmy nim zwrócić uwagę, że syberyjski rock wywodzi się z Nowosybirska. Może to mój szowinizm lokalny (śmiech), ale takie są fakty. Chociaż co właściwie rozumie się dziś pod słowem „Woodstock”? Bez wątpienia każdy, kto wchodzi do środowiska muzycznego, przeżywa coś takiego, co będzie mógł nazwać swoim Woodstockiem. Dla kogoś miał on miejsce w latach 80., dla kogoś w 90., a jeszcze dla kogoś dopiero się zaczął. Dla jednych będzie trwał on rok, a dla innych trzydzieści lat. To już indywidualna sprawa. Może lepiej było nazwać film „Mój Woodstock”?

Igor Kolkin Nikołajew

Dziennikarz, muzyk i producent. W 2011 roku wspólnie z Konstantinem Narykowem, dziennikarzem i dramaturgiem, stworzył film „Syberyjski Woodstock”.

W filmie jest wiele odniesień do rzeczywistości i kultury rosyjskiej, ale europejski widz może nie wszystko zrozumieć. Uściślijmy: od czego zaczął się syberyjski rock? 
Chyba zaczął się on od kwartetu o nazwie The Beatles. Zachodnia muzyka jakoś tam przenikała do Związku Radzieckiego: ludzie zbierali się w szkołach czy na dyskotekach i śpiewali najpierw piosenki zespołu wokalno-instrumentalnego Liejsia piesnia, a potem Led Zeppelin. Później na Syberię zaczęli przyjeżdżać już rosyjskojęzyczni wykonawcy z Moskwy i Leningradu. Mniej więcej w 1983 roku powstawały natomiast pierwsze grupy rockowe na Syberii, ale w wersji złagodzonej. Nikt nie krzyczał tak jak Sex Pistols, bo nie mógł. Tuż przed koncertami teksty przyklepywali cenzorzy. Ale zaczęły odbywać się pierwsze koncerty w mieszkaniach, tzw. kwartirniki, tworzyła się cała kultura rocka, energii dodawały przyjazdy twórców stolicznych. Byli Boris Griebienszczikow, Wiktor Coj, Mike Naumienko. I pojawili się wykonawcy, którzy stali się pierwszymi bohaterami naszego filmu: Jegor Letow i jego Grażdanskaja Oborona czy Kommunizm, Janka Diagilewa, Dmitrij Riewiakin i Kalinow Most, Czornyj Łukicz, Oleg Manager Sudakow, Pik i Klakson, grupa Putti i inni. 

A były jakieś różnice między rockiem syberyjskim a tym stołecznym? I z czego mogły wynikać?
Myślę, że ten syberyjski rock (z miast: Nowosybirsk, Tiumień i Omsk) wyróżniał się bardzo głębokimi tekstami. W europejskiej części Rosji twórcy, np. Griebienszczikow, często posługiwali się intelektualną grą słów. Ich teksty są ciekawe, ale trochę parnasistowskie. Inni grali niby punk, ale jakiś taki pogodny. Zaś na Syberii rock jednocześnie był i wyrazem protestu, i dotykał spraw metafizycznych. Jak to się u nas mówi: „krzyk duszy”. Myślę, że różnica dotyczyła właśnie tego.

A czy w rosyjskim rocku tekst rzeczywiście jest ważniejszy od muzyki, w odróżnieniu od Zachodu? Tam również tekst bywa ważny. Może po prostu nieznajomość języka powoduje niechęć i następnie stwierdzenie, że…
Piosenki po angielsku są głupie.

Właśnie. Co sądzisz o tym jako muzyk?
Pamiętam, jak w latach 90. wymieniliśmy się zagranicznymi winylami, kasetami i tłumaczeniami ich tekstów, np. Sex Pistols. I wiesz, to było słabe, Letow miał utwory dużo głębsze. Można porównać jego „Ja wsiegda budu protiw” z zachodnimi: „Nie płacę podatków, spalę parlament, kapitalistyczne ścierwa!”. U nas chodziło raczej o protest wewnętrzny, a nie polityczny. Może to też kwestia mentalności, nie wiem.

A może kwestia dobrych tłumaczeń?
Teksty The Doors czy Nicka Cave’a to prawdziwa literatura. Nie o to chodzi. Nie uważam, że angielskie utwory są głupie z zasady. Dzisiaj wielu wykonawców w Rosji śpiewa po angielsku, bo mówią, że po rosyjsku jest trudniej, że trzeba umieć pisać. Rymowanki ułoży co drugi gimnazjalista, a w angielskie teksty nikt się nie wsłuchuje, i dobrze wkomponują się w muzykę.
Też uważam, że w muzyce najważniejsza jest muzyka, nie słowo. A w latach 80. było na odwrót. Pamiętajmy, że rosyjski rock wyrósł na tradycjach pieśni bardowskich: Okudżawy, Galicza, Wysockiego. Słowo było istotniejsze. Pewnie było potrzebne ludziom... Dzisiaj muzyka już nie wpływa tak na odbiorców, wykonawcy, inaczej niż kiedyś Szewczuk, Letow czy Kinczew, nie porywają za sobą tłumów. Moim zdaniem, funkcje artystyczno-społeczne bardziej realizują dziś artyści plastycy, performerzy. Choćby grupa „Wojna” i jej prowokacja w Petersburgu, gdy na moście zwodzonym naprzeciw budynku Służby Bezpieczeństwa, narysowali wielki członek. Nie twierdzę, że to wybitna sztuka, ale na pewno bardziej podziałało to na ludzi, było policzkiem dla opinii publicznej. I dziś powstają polityczne piosenki, teledyski przeciw Putinowi, ale to nie to. Muzyka już nie zmieni świata.

Sami bohaterowie, pokolenie lat 80., wyraźnie mówią, że nie chcieli obalać komunizmu. Nie mieli też określonej ideologii, a bardziej był to odruchowy protest przeciwko naciskom. Jednocześnie użyliście w filmie cytatu dotyczącego siły punk rocka, który powinien niszczyć wszelkie stereotypy, zwłaszcza istniejące w mentalności „człowieka radzieckiego”.
Nie sądzę, żeby młodzi ludzie chcieli wtedy obalać komunizm. Chodziło o jego modernizację, 
o nieograniczanie ich wolności osobistej. Absurdem były przecież zakazy słuchania zachodniej muzyki czy noszenia długich włosów. I była jedna słuszna ideologia, mająca wszystkich ujednolicić. Zależało im na tym, żeby mogli mówić, śpiewać i czytać, co chcą. Stereotypy „człowieka radzieckiego” dotyczyły bezmyślnego przyjmowania treści, które serwowały gazety, telewizja, cała kultura masowa. Dzisiaj też jednym z haseł rocka jest protest przeciwko bezrefleksyjnej konsumpcji.

Na dobrą sprawę najważniejsza zasada się nie zmieniła.
Właśnie, tyle że dzisiaj nie trzeba już niczego udowadniać. Do wielu postaw ludzie odnoszą się spokojniej.

Jakimi jeszcze stereotypami żył homo sovieticus?
Sowiecka mentalność była bardzo mocno zakorzeniona w tym pokoleniu, które pamiętało stalinowskie represje i wojnę. Ba, to w 1991 roku, gdy był pucz Janajewa, moja mama płakała, 
że rewolucja, że kraj ginie. A ja machnąłem ręką i poszedłem grać punk z kolegami (śmiech).
Do piątej klasy byłem pionierem, potem się wypisałem, i nie miałem żadnych problemów.
A poprzednie pokolenie jeszcze się bało. Jegor Letow trafił do psychuszki, bo mama jednego
z członków zespołu doniosła do KGB, że chłopcy zajmują się podejrzaną działalnością.

Podobno pieriestrojka i głasnost’ na Syberię nie dotarły.
Bez przesady. Gdzieś w 1987 roku nacisk osłabł. Oczywiście nikt się nie spodziewał, że komunizm tak szybko upadnie, ale do władzy, także na Syberii, doszło nowe, bardziej elastyczne pokolenie. KGB stwierdziło, że lepiej kontrolować zespoły rockowe zamiast ich ścigać, i zaczęło organizować pierwsze festiwale w domach kultury. Jegor Letow i bracia Liszczenko wystąpili jako zespół Adolf Hitler. Wyobrażasz sobie? Oczywiście szok był, na milicję ich wzięli, ale zaraz wypuścili.

Koniec lat 80. to śmierć wielu młodych wykonawców. Dlaczego?
Chyba trudno odpowiedzieć. Janka Diagilewa… do dziś nie wiadomo, dlaczego utonęła, ale chyba było to jednak samobójstwo. Seliwanow, basista Grażdanskiej Oborony, inni… Nie tylko na Syberii: w Leningradzie zabił się Aleksander Baszłaczow. Młodzi, zdolni... Ich śmierć dopełnia obraz tamtych lat.

A zaraz potem zaczęła się nowa epoka. Także dla rocka?
Tak, rock przestał być zjawiskiem masowym i z domów kultury przeszedł do klubów.

Na początku lat 90. istniały jakby dwa ruchy. Młodzi grają w klubach, weterani stoją na barykadach…
O tak, to ciekawe zjawisko. Po upadku ZSRR, kiedy kraj pogrążył się w chaosie, ludzie byli niepewni jutra. Pamiętam, jak w 1994 roku do Nowosybirska przyjechał Letow, wznowił działalność muzyczną (którą zakończył trzy lata wcześniej), do domu kultury przyszły tysiące osób, a on agitował za ruchem nacjonalistyczno-bolszewickim. Jednak nie chodziło mu o jakiś nazizm czy stalinizm, ale o uratowanie kraju przed rozprzedażą i samowolą ze strony nowych oligarchów i byłej nomenklatury. Okazało się, że sytuacji nie zmienił. To był chyba ostatni taki społeczny poryw ze strony muzyków rockowych. Nowe grupy nie myślały o jakiejś wielkiej karierze, granie rocka stało się hobby.
W latach 80. rock miał zmieniać rzeczywistość, następne generacje muzyków nie miały już takich ambicji. Inaczej patrzyliśmy na świat, inne też było myślenie o samej muzyce. Myśmy słuchali już czegoś innego niż nasi poprzednicy. Oni wychowali się na Black Sabbath, Led Zeppelin, Pink Floyd czy Sex Pistols, a my słuchaliśmy Ministry, Red Hot Chili Peppers i Nirvany. Punk stracił popularność. Grupa Nuclear Los’ zaczęła wykorzystywać słowa angielskie i niemieckie, wplatać to w muzykę.

Do
czegoś dążyliście?
Nie. Ci z lat 80. byli bardziej charyzmatyczni. Nie wiem, może czasy nie sprzyjały. Nędza, wysoka przestępczość, Czeczenia… Nie bardzo nawet chciało się coś robić.

A trzecie pokolenie? Czym ono się odróżnia od poprzedników?
Ono dzieli się według pewnego kryterium. Jedni są tacy bardziej zachodni. Często śpiewają po angielsku, np. grupa No Fuzz, są bardzo przebojowi, dokładnie wiedzą, czego chcą. Drudzy to ci, którzy wychowali się na piosenkach Letowa, Janki. Tych pierwszych jest mniej, ale w filmie poświęciliśmy im więcej uwagi, bo bardziej o nią zabiegają. Mają swoją stronę w internecie, grali 
już w Moskwie, wydają właśnie płytę itd. Ci drudzy się nie przebijają. Ale ogólnie, nowe pokolenie już (albo i jeszcze) liczy na sławę i wie, jak do niej dążyć. Obecnie możesz łatwo nakręcić teledysk
i umieścić go na YouTube. Jest więcej konkurentów, ale i więcej możliwości. Ale na pytanie, kiedy dokładnie się pojawili, odpowiedzieć nie umiem. Na początku XXI wieku zmarło kilka osób, m.in. mój kolega, Anton Polański. Ktoś się spił, ktoś przedawkował… Kluby pouadały, od roku 2007 pojawiły się płatne studia nagraniowe, i to przez nie przewijały się nowe grupy. Wielu z nich nie znam. Środowisko nie jest już tak skonsolidowane, jak kiedyś…

Jak skomentujesz frazę Griebienszczikowa, że rok’n’roll umarł?
Po prostu ładna metafora, i tyle. Moim zdaniem on żyje, bo są ludzie, którzy poświęcają mu czas, niezależnie od tego, czy mają z tego pieniądze, czy nie. Jeśli trzy osoby gdziekolwiek mają z tego jakąś satysfakcję, to on żyje. Kiedyś był celem samym w sobie, teraz jest środkiem. Wcześniej był to sposób życia, a teraz jego dopełnieniem. Nastąpiły pewne przewartościowania. Nie ma sensu tego oceniać.