„Roman Polański”, reż. Laurent Bouzereau

„Roman Polański”, reż. Laurent Bouzereau

Darek Arest

To film, który korumpuje krytycznego widza. Jako dokument jest skrajnie stronniczy, niekonsekwentny i powierzchowny. Ale bohater broni go na tyle skutecznie, że seans trudno uznać za stracony

Jeszcze 1 minuta czytania

„Nie wiem, co z tego wyniknie. Po prostu usiądę z moim przyjacielem, porozmawiamy i zobaczymy gdzie nas to zaprowadzi” – takim, zapowiadającym eksperyment, zwierzeniem zaczyna się film, zrealizowany podczas aresztu domowego, w którym Roman Polański przebywał przez niemal rok na przełomie 2009 i 2010 roku. Zwierzającym się jest Andrew Braunsberg – przyjaciel reżysera, który odwiedza go w jego szwajcarskim domu i pyta o najważniejsze chwile życia. I rzeczywiście: dwóch facetów siedzi i wspomina, czasem reżyser, Laurent Bouzereau, wplata jakieś kroniki wojenne, urywki programów telewizyjnych, prywatne zdjęcia. Po eksperymencie jednak nie ma śladu, a początkowa asekuracja wydaje się zbędna i fałszywa, bo kierunek, w którym zmierza opowieść, tak jak jego forma, jest mało zaskakujący.

To film, który korumpuje krytycznego widza. Jako dokument jest skrajnie stronniczy, niekonsekwentny, chwilami okrutnie ubogi i powierzchowny. Ale fan twórczości Polańskiego nie uzna seansu za stracony. Życie reżysera przypomina opowieść z pogranicza bajki i horroru, trudno więc, by opowieść o nim była nieciekawa. Kto jednak zna biografię Polańskiego, czytał jego wspomnienia, widział film Mariny Zenovich „Roman Polański. Ścigany i pożądany” – będzie rozczarowany. Reżyser Laurent Bouzereau przebiega przez najbardziej znane momenty kariery i życia osobistego twórcy „Chinatown”, traktując je, jako swoisty „the best of”.

Problemem jest Andrew Braunsberg, który wygląda na mało zainteresowanego wydobywaniem od Polańskiego czegoś, co nie zostało już wielokrotnie skonsumowane przez media. Ekscytuje się sensacyjnymi epizodami biografii, w rozmowie wydaje się mniej przyjacielem, niż fanem i tą postawą krępuje swojego rozmówcę. Nie pozwala mu uciec z biograficznej ścieżki, zbyt często narzucając konwencję telewizyjnego talk-show. Podsuwa odpowiedzi, oczekując jedynie potwierdzenia (czegoś w rodzaju zbyt często padającego tu „that’s right”). Sugeruje emocje, oczekując wzruszeń i łez.

Intrygujący pomysł, by korzystając z dziwnego okresu zawieszenia, w którym znalazł się uwięziony człowiek, wydobyć od niego coś ponad medialne sensacje został zmarnowany już poprzez samo rozwiązanie konstrukcyjne. Osadzenie spotkania w kontekście aresztowania jest w oczywisty sposób interesowne i zabija prywatny (czy nawet intymny) charakter rozmowy. Twórcy dają Polańskiemu możliwość zabrania głosu, pozwalając opowiedzieć „jak to było”. Nie zadają jednak niewygodnych pytań, prześlizgują się po najtrudniejszych tematach. I zupełnie niepotrzebnie przekształcają film w mowę obrończą.

Gdy, po wspomnieniu seksualnej afery sprzed lat (seks z nieletnią), gładko przechodzą do obrazków zapamiętanych z getta, prawne problemy reżysera zostają automatycznie zrelatywizowane, zredukowane do pechowego incydentu. Braunsberg i Bouzereau wielkodusznie wydają wyrok uniewinniający, oceniając swojego bohatera poprzez pryzmat tragicznego życia i wielkiego talentu. I jest w tej postawie coś równie aroganckiego, co w postawie mediów, które przyznały sobie prawo do wystawiania mu ocen z moralności. Nie robi tego zresztą sam Polański. W filmie Bouzereau nie maluje swojego portretu jako ofiary. Opowiada o tym, czego doświadczył jak ktoś, kto dobrze rozumie dwoistość życia. „Ileż strasznych tragedii cię spotkało” – wzdycha Braunsberg. „Ale ile też wspaniałych tryumfów i szczęścia” – dodaje natychmiast reżyser.

Zdecydowanie najciekawszą częścią filmu jest ta dotycząca dzieciństwa, bo to rzeczywistość najmniej rozdrapana przez media i nigdy nie eksploatowana przez samego artystę, który (z wyjątkiem „Pianisty”) unikał zawsze tematów wojennych i w swojej twórczości od początku skutecznie wymykał się rzeczywistości. Tu wymyka się swojemu rozmówcy, odkrywając w sobie wspomnienia, których wyrazistość zdaje się zaskakiwać jego samego. Opowiada wyrwane z kontekstu sceny tak, jakby je reżyserował i – co odbija się na jego twarzy – jakby jednocześnie przeżywał je, będąc widzem w kinie. Koncentruje się nie na samych wydarzeniach, ale na sposobie, w jaki ich doświadczał. Im mniej spektakularne, tym większe robią wrażenie.

„Roman Polański”, reż. Laurent Bouzereau.
Wielka Brytania 2011, w kinach od 18 maja 2012 
Zaskakująca u artysty, wokół którego narosło tyle sensacji i tajemnic, jest otwartość małego chłopca, gdy w oswojonej przestrzeni swojego domu opowiada o wojnie z perspektywy dziesięciolatka. Naśladuje warkot samolotów lecących na lasem, pada na czworaka, by zilustrować jakieś inne wspomnienie. To właśnie dla takich obrazków, jak opowieś o skonstruowaniu radia kryształkowego – nie dla łez, na których go przyłapano – warto wybrać się do kina. W dalszej części twórcy gwałtownie przyspieszają, chcąc zdążyć z bogatym materiałem. I poruszają się coraz bardziej po powierzchni, czując się w obowiązku bronić bohatera, gdy tylko wokół jego życia pojawiają się jakieś kontrowersje.

Efekt jest na tyle paradoksalny, że mógłby go zaplanować sam reżyser „Matni”. Twórcy zawiedli próbując bronić Polańskiego. Jedynym elementem skutecznie broniącym ich film jest Polański.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).