„Słowackiego” zawiera rysunki i dymki z tekstem, ale bibliofil opętany potrzebą precyzji czułby opory przed ustawieniem tej pozycji na półce z komiksami. Dzieło Igora Jarka i Judyty Sosny jest raczej rysowanym tomikiem poetyckim, wciśniętym w komiksowe kadry. To nie grzech, to pokaz siły i słabości komiksowego medium. Słabości – bo swoją tożsamość wciąż opiera na takich atrybutach, jak te nieszczęsne „dymki” i „kadry”, co jest równie subtelne, jak definiowanie XX-wiecznej literatury poprzez kartonowe okładki i drukowane literki. Siły – bo to kolejny dowód, że komiks z otwartymi ramionami przyjmuje niemal wszystko i każdego, bez zaglądania w paszport i CV. Oczywiście „poetyckość” nie stoi w jakiejś sprzeczności z „komiksowością”. Przeciwnie – język komiksu wymaga od czytelnika pewnej dozy poetyckiej wrażliwości, otwarcia na metaforę, jest równie mocno zanurzony w formie i równie obojętny wobec suchego realizmu. Tyle że w tym wypadku żywioł komiksowy wyraźnie pozwala się zdominować żywiołowi poetyckiemu.
Książka Jarka i Sosny to kilkanaście minihistorii czy raczej niehistorii. Kilka obserwacji, dziwnie poruszających chwil, codziennych rytuałów, w których przeglądają się nieuśpione kompleksy i dogorywające marzenia. Znajdzie się tu parę obrazków o potencjale obyczajowym, jak dantejska podróż miejskim autobusem czy opowiastka o rasistowskim zegarmistrzu wspieranym przez tureckich sprzedawców kebabu. Ale najczęściej Igor Jarek od historii się prowokacyjnie odwraca, by oddać się jakiejś czynności prawdziwie poetyckiej, np. obserwacji rozlanego na stole piwa, którego krople wchłaniają swoje kształty. A jak nie zdąży odwrócić się na czas, to za ciekawość płaci okiem podbitym przez zniecierpliwionego dresa. Wrogość świata odbija się zwykle w jego nieforemnej brzydocie, a jeśli coś może przed nim ochronić, to raczej nie wrażliwość, ale gorzki humor, którego żądło skierowane jest do środka. Autoironią nasycony jest portret naszego przewodnika – chłoptasia, który zazdrości ojcu wąsów i heroicznych wojskowych przeżyć, budzi się, gdy jego ręka znajdzie się zbyt blisko szpary między ścianą a łóżkiem, i zastanawia się, czy lepiej byłoby zostać skałą, czy jednak gwiazdą rocka demolującą pokój hotelowy.
Znamy tę nutę. Dodam od siebie – znamy i lubimy. Głos z peryferiów pierwszego świata, dramat utopionych poniżej linii dramatu. Przeklęta niby-wolność. Rodzice może nie załapali się na wojnę, ale mieli chociaż PRL i mniej lub bardziej urojoną „walkę z systemem” – dzieci końca historii muszą się zadowolić gównianą pracą, wrogim społeczeństwem, szpetną przestrzenią publiczną i walką z uporczywymi myślami („co mogłoby mi się dostać, gdyby mi się nie dostało to, co mam, czego oczywiście nie doceniam”). Gdzieś tam zatli się na chwilę jakiś buncik, pretensyjka, żal, który chciałoby się wykrzyczeć, a który więźnie w gardle, usycha, zanim zdąży się uczynić z niego sztandar. „Niektórzy rodzą się odważni, niektórzy nie, a jeszcze inni w ogóle się nie rodzą, nie istnieją, i chyba mają najlepiej”. Inni piszą wiersze i robią z nich komiksy. A niektóre wiersze po prostu nie chcą przestać być wierszami.
„Słowackiego” jest nie tylko pisane, ale i rysowane wierszem – od lewej do prawej, wers za wersem, z ostatnim słowem smutno zwisającym nad niezapisaną bielą kartki papieru. Świat wyrysowany przez Judytę Sosnę stanowi głównie szkielet dla ornamentu słów. Dialogi splatają się ze sobą i z głosem narratora, granice wyznaczone przez zarys dymków są ledwie kurtuazyjne, i nawet podział na kadry jest bardzo umowny – liczą się w zasadzie tylko te prostokątne panele będące odpowiednikiem kolejnych, nanoszonych jedna pod drugą linijek tekstu. Komiks czyta się zwykle trochę inaczej, wyrażenie „cierpliwość papieru” zyskuje tu zupełnie nowy wymiar. Najważniejszą całostką kompozycyjną pozostaje plansza – kompozycja, jaką tworzy stronica. Każdy powinien znaleźć przez nią swoją drogę, bo kadry niby czyta się w określonej kolejności, ustalonej przez jakieś zasady, ale odrobina anarchii jest zawsze mile widziana. Czasem autor umieści strzałkę nakazującą jazdę pod prąd, czasem zasugeruje, że wszystko „dzieje się” jednocześnie, czasem nie zasugeruje nic, a ty błądź, odnajduj i domyślaj się. „Słowackiego” czyta się niemal jak lity tekst. Ale czyta się – nawet jeśli trafi się jakiś banalniejszy obraz i niepotrzebna puenta, leci się przez te niespełna sto stron bez poczucia fałszu i wyczerpania.
Igor Jarek, Judyta Sosna, „Słowackiego”. Kultura Gniewu, 70 stron, w księgarniach od czerwca 2016Panele Judyty Sosny czasem pracują ze sobą w pionie lub w poziomie, ale najczęściej pozostają obojętne na język komiksu. Gdy mowa o zwisającej z sufitu nagiej żarówce, w kadrze dynda żarówka, przy wspomnieniu „lepkich od landrynek dłoni” zobaczymy dłonie, a najpewniej i landrynki. Rysunek rzadko odrywa się od tekstu, jak w tej scence, w której „kamera” zapada się stopniowo pod stół, zmęczona nieznośną opowieścią o wakacjach na Krymie. Gdyby o jakości komiksu decydowało się według skali „komiksowości”, byłby to komiks słaby, na szczęście jest to medium bardzo liberalne. Nade wszystko „Słowackiego” trochę po prostu komiks udaje, tak jak Marcin Świetlicki trochę udaje rockmana, przy okazji stwarzając optymalną platformę dla swojej poezji. Sosna nie tyle Jarka ilustruje czy adaptuje, ile go przepisuje, na każdej literce i kreseczce pozostawiając swój odcisk dłoni, i jest w tej osobistej kaligrafii coś z głośnego czytania – a wiadomo przecież, że tak powinno się obchodzić z poezją. Pewien rodzaj komentarza na ten temat stanowi już zresztą zdanie rozpoczynające tomik. „Chyba od zawsze ludzie byli świetni w wypowiadaniu na głos moich obaw”.
Układ partnerski służy tomikowi równie dobrze, co towarzyszące lekturze silne poczucie „tu i teraz”. Bo Słowackiego to także realne miejsce – rzeczywisty katowicki adres autorów. Judyta Sosna na co dzień współtworzy gry na komórki, Igor Jarek jeszcze do niedawna pracował w kopalni węgla – Jarosław Mikołajewski poświęcił im niedawno reportaż w„Dużym Formacie”. Jako człowiek zły i złośliwy dopatrzyłem się w tym ciepłym i życzliwym materiale nuty protekcjonalności, ale wiadomo, że obraz poety, który ominął wyższe uczelnie, a wiersze klei po ciężkiej pracy fizycznej, ma trudny do zignorowania seksapil. Fakt, że te wiersze mają swój adres, na pewno im nie szkodzi, ale też szczegółowy kontekst nie jest im jakoś specjalnie potrzebny. Spokojnie daje się je czytać bez wiedzy, że to „wiersze górnika”. Da się także nie wynieść tej wiedzy z lektury, a mimo to mieć z niej radości i pożytki.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).