AGNIESZKA SOWIŃSKA: Najczęstsze błędy autorów?
ADAM PLUSZKA: Zajmuję się głównie non-fiction, to najbardziej wymagająca działka. Najczęściej mam do czynienia z błędami merytorycznymi. Autorzy mają tendencję do pisania z głowy i opierania się na mało wiarygodnych źródłach. A ogólny błąd to naleciałości stylistyczne. Stosowanie jednej konstrukcji zdania albo nadużywanie jakichś słów, natręctwa językowe. Poza tym często się zdarza, że autor, który za długo obcuje z jakąś dykcją, przejmuje ją. Hanna Kirchner opowiadała, że gdy pracowała nad biografią Nałkowskiej, w pewnym momencie zaczęła pisać panią Zofią. W przypadku pani Hanny to żaden zarzut. Ale od tego jest redaktor – by takie rzeczy wyśledzić.
Jaki powinien być w takim razie dobry redaktor?
Maksymalnie nieufny i czujny. Nie może wierzyć w nic, co ma w zleconym do opracowania tekście. Musi wszystko sprawdzać. Moja mistrzyni, Barbara Stahl, jest piekielnie dokładna. Od czterdziestu lat w zawodzie. Pracuje tylko na papierze. I pani Basia potrafi na przykład – jeśli redaguje sagę pokoleniową – rozrysować sobie drzewo genealogiczne, żeby sprawdzić, czy ktoś jest czyimś wujem czy stryjem. Oprócz tego umiejętności merytoryczne: doskonała znajomość języka polskiego, ortografii i gramatyki to oczywistość. Jeżeli są zdania koślawe, to trzeba je wyprostować. Jeżeli są nieskładne, to trzeba je poskładać na nowo. Ale, co ważne, jeżeli jakieś słowo ma formy oboczne, należy uszanować wybór autora lub tłumacza. Nie powinno się zmieniać dobrego na dobre.
Adam Pluszka
Poeta, prozaik, tłumacz, redaktor, krytyk literacki i filmowy. W latach 2007-2013 pracował jako redaktor inicjujący literaturę faktu w wydawnictwie W.A.B. Od 2014 roku redaktor w wydawnictwie Marginesy. Niedawno ukazał się jego tom poezji „Zestaw do besztań” (WBPiCAK 2014).
Wszystkich autorów trzeba poprawiać?
Z mojego doświadczenia wynika, że osiemdziesiąt procent autorów i tłumaczy wymaga sporego nakładu pracy. Nie jest to kwestia złej woli, czasem w pewnym momencie tłumacz albo autor dochodzą do ściany, nie potrafią więcej.
I redaktor powinien umieć więcej?
Tak. Jeśli chodzi o język polski, powinien wiedzieć wszystko. Albo wiedzieć, gdzie sprawdzić.
A co musi tłumacz?
Musi znać język, z którego tłumaczy, oraz język polski. Czasem się zastanawiam, co jest istotniejsze, w końcu słówka można sobie sprawdzić. Najważniejsza jest chyba jednak umiejętność twórczego posługiwania się językiem polskim. I wyczucie języka, żeby nie stracić stylu oryginału. Tłumaczowi zdarza się zapomnieć, że tłumaczy, i zacząć pisać swoje. Dodaje przymiotniki albo dopowiada coś, czego w oryginale nie ma, mnoży słowa. Albo sprasowuje tekst. Raz musiałem zrobić redakcję książki, która została zwalcowana. To był zbiór opowiadań i okazało się, że…
…wszystkie brzmiały tak samo?
Niestety. Ale nie jest też tak, że redaktor za punkt honoru stawia sobie maksymalną ilość poprawek na stronie. Ja na przykład uwielbiam książki, w których całymi stronami nic się nie dzieje i tylko raz na jakiś czas trzeba wstawić przecinek.
Projekt książka
Rozmawia się zwykle o książkach w kontekście ich autorów, pisarzy i pisarek, lub – zupełnie osobno – w kontekście wad i możliwości rynku wydawniczego. Książka jednak to projekt, który powstaje w wielu etapach: od myśli, poprzez litery, opinie wydawców, drukarnie, starania działów promocji, aż po dystrybucję i sprzedaż. W nowym cyklu będziemy pokazywać cały złożony proces tworzenia książki, rozmawiać z tymi, którzy kolejno przyczyniają się do jej powstania jako przedmiotu, jako miejsca na myśli i zdania – po autorze, wydawczyni i redaktorze przyjdzie kolej między innymi na korektorkę, grafika, promotorkę, a także drukarza, dystrybutorkę i księgarza.
Rozmowa z autorem, Ignacym Karpowiczem o powieści „Sońka”.
Rozmowa z wydawczynią, Krystyną Bratkowską.
A zdarzają się książki, które trzeba napisać od nowa?
Oczywiście, że tak. Trafiają się półprodukty, tak jakby autor myślał, że on jest od zamysłu, a duperele ktoś mu poprawi. Duperele, czyli wszystko: konstrukcję, składnię, ortografię, logikę i interpunkcję. I nie mówię tu o jakichś nieznanych osobach. Zdarzyło mi się prosić tłumacza, żeby zredagował swój przekład. Zdarzyło mi się przepracować z autorem książkę od początku do końca, to znaczy zmienić konstrukcję, wyrzucić nudnawe fragmenty i poprosić o ciekawsze. Albo zasugerować dodanie jakichś wątków. Zdarzyło się też, że dostałem do opracowania szesnastoarkuszową książkę, a oddałem wydawcy dwanaście arkuszy. I nie chodziło o to, że usuwałem całe akapity: wyrzucałem przymiotniki albo pojedyncze zdania.
To kto jest autorem książki: redaktor czy autor?
Książka to wynik pracy zespołowej. Stoi za nią cały sztab ludzi: autor, wydawca, redaktor, korektor, grafik, składacz. Na sukces pracuje promocja i dział handlowy. Niemniej – i nie mówię o sobie – redaktor zwykle pozostaje w cieniu, niezależnie od tego, jak twórczy wkład wniesie. Ale coraz częściej się zdarza, że autorzy umieszczają w podziękowaniach nazwiska swoich redaktorów. W pracy redaktora często nie chodzi nawet o gratyfikację finansową, to są zarobki, mówiąc oględnie, takie sobie.
To znaczy?
Standardowa stawka to 100–130 złotych brutto za arkusz wydawniczy – czyli czterdzieści tysięcy znaków ze spacjami – od czego należy odjąć podatek. Łatwą dwudziestoarkuszową książkę dobry redaktor jest w stanie zrobić w trzy tygodnie – z przerwami w weekendy.
Co daje około dwu tysięcy złotych na rękę…
Często jest więc tak, że redaktorzy pracują na etacie, a redagują w czasie wolnym albo na emeryturze, albo – nie wiem – na urlopie wychowawczym. Różnie się zdarza. Tak czy siak, od ślęczenia nad redakcją można oszaleć. Dlatego wierzę w płodozmian. Jeżeli ktoś potrafi redagować, robić korekty, a jeszcze zna obcy język, to dobrze, żeby na zmianę zajmował się redakcją, korektą i tłumaczeniem. Pracowałem tak przez rok i znam dwie–trzy osoby, które tak żyją. To znaczy dzielą sobie tydzień na różne aktywności, czasem kosztem weekendów, i pracują non stop – freelancerzy często nie mogą inaczej. W tej pracy liczą się więc nie tylko umiejętności, ale i twardy tyłek.
A gdzie redaktor uczy się swojego fachu?A jak to wygląda w rzeczywistości? Ktoś chce zostać redaktorem i co dalej?
Zgłasza się do wydawnictwa. Dobrzy redaktorzy są na wagę złota. Jeżeli trafia na kogoś, kto szuka nowych współpracowników, zostaje poproszony o próbkę. Wydawca przygotowuje tekst, który roi się od nieoczywistych pułapek, żeby sprawdzić, czy redaktor jest uważny: na przykład kontaminuje związek frazeologiczny, wprowadza nieprawidłowo użyte wyrażenie albo nieoczywisty błąd ortograficzny (strzelam: „ciemna rozpacz”, „dzięki niemu poniosłem porażkę”, „przywiązywać uwagę”, „wyciąg z kąta”). Dobrym wyznacznikiem czujności jest „test strużki” (kilka razy w wydanych książkach znalazłem „strużkę” przez „ó”). Rodzajów pułapek jest kilka, ale nie mogę zdradzić więcej. Jeżeli ktoś to wszystko lub większość wychwyci, to znaczy, że warto z nim pracować.
Jest oczywiście kurs redakcji merytorycznej, który organizuje Polskie Towarzystwo Wydawców Książek. Na tym kursie uczą redakcji i korekty, znaków korektorskich, uczą, z czego składa się książka, czym jest wkład, jakie są rodzaje opraw, co to jest czwórka tytułowa czy żywa pagina, jak przygotować indeks. Ulubiona anegdota jednego z wykładowców dotyczyła erraty zawierającej pięć kolumn. Zwykle są cztery – „strona”, „wers”, „jest” i „powinno być”, a w tamtej dodano jeszcze „kto zawinił”. Ale zdobyte na tym kursie umiejętności to tylko początek. Kiedyś w wydawnictwach redaktorzy byli zatrudniani na etat, ale zanim ktoś awansował na takie stanowisko, przechodził po kolei przez wszystkie etapy, a doświadczeni redaktorzy uczyli go fachu.
Czyli przede wszystkim praktyka?
Oraz to, czego człowiek sam się nauczy, zanim będzie pracował z tekstem na zlecenie.
Skąd czerpać wiedzę?
Ze słowników, z Korpusu Języka Polskiego, z Poradni językowej, zewsząd. Bo jak się robi redakcję i poprawia autora, to lepiej wskazać odpowiednie normy, żeby było jasne, że poprawka nie wynika z widzimisię.
Jako redaktor w W.A.B robiłeś jednak co innego.
Tak, i tu jest ważne rozgraniczenie. Do tej pory opowiadałem o redaktorze jako człowieku, który poprawia tekst. W W.A.B., choć oczywiście podglądałem pracę znakomitych redaktorek, jak Barbara Stahl, Marianna Sokołowska czy Donata Lam, raczej zlecałem redakcje tekstów, niż sam je robiłem. Pełniłem funkcję redaktora prowadzącego.
Czyli?
Odpowiadałem za biografie wydawane w serii „Fortuna i fatum”, za reportaże w „terra incognita”, za poradniki, za serię „z wagą”. A później stworzyłem jeszcze „Biosferę”.
Czym się zajmuje taki redaktor prowadzący?
Wybiera książki spośród tych już wydanych w innych krajach, szuka polskich autorów i czasem pomaga im budować książkę, czyta propozycje wydawnicze, negocjuje warunki umów z właścicielami praw i autorami, zleca przekłady, redakcje, korekty, okładki i skład. Nie są to mechaniczne czynności: trzeba znaleźć odpowiedniego tłumacza, odpowiedniego redaktora, odpowiedniego grafika i tak dalej – w końcu każdy specjalizuje się w czym innym i ma inne umiejętności, inny gust. Redaktor prowadzący odpowiada też za noty okładkowe, ulotki i teksty do katalogu wydawniczego. Czasem musi stawić się w radiu, żeby opowiedzieć o książce. Na szczęście zwykle ma do pomocy sekretarza redakcji.
Gdzie szukałeś książek, na przykład do „Biosfery”?
W swojej bibliotece mam duży podzbiór literatury o zwierzętach.
Są dla ciebie ważne?
Zwierzęta są dla mnie ważniejsze od większości ludzi.
Dlaczego?
Człowiek – oczywiście generalizuję – niezbyt się troszczy o zwierzęta, o Ziemi nie wspominając. Gapi się na swój pępek. Wydaje mi się, że wciąż pokutuje kartezjańskie myślenie o zwierzętach: że to takie maszynki bez duszy.
Ale to myślenie się zmienia.
Powoli. W krajach anglosaskich literatura, nazwijmy ją, ekologiczna jest niezwykle popularna. Może to zasługa Jamesa Herriota, który przed czterdziestu laty zrobił furorę cyklem książek „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Pewnie można szukać głębiej. A u nas? Dziś przede wszystkim jest Adam Wajrak, który oczywiście wykonuje znakomitą robotę. Wcześniej wydawało się książki kilku innych autorów, choćby Lecha Wilczka. W ogóle mam wrażenie, że się w Polsce cofnęliśmy pod tym względem, przecież jeszcze nie tak dawno Simona Kossak miała w radiu cykliczne pogadanki o zwierzętach, w telewizji puszczali „Z kamerą wśród zwierząt” Hanny i Antoniego Gucwińskich, a Michał Sumiński prowadził „Zwierzyniec” (niestety był zapalonym myśliwym). Ale to wszystko pieśń przeszłości. Doszedłem do wniosku, że na polskim rynku jest luka. Udało mi się przekonać byłych szefów, że tę niszę można powolutku zapełniać. Zacząłem szukać.
To wracając do zadanego już pytania – gdzie szukałeś książek?
W agencjach literackich, na światowych targach książki, na Amazonie. Kiedy na Amazonie wyskakuje jakaś książka, od razu pojawia się kilkadziesiąt podobnych. Na przeglądaniu tych tytułów można spędzić cały dzień. Gdy okazało się, że mogę to robić – że przeglądam, zamawiam, czytam, a w dodatku mi za to płacą – poczułem się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Ale pojawiła się też frustracja: ma się do wyboru kilkaset tytułów, a można wydać jeden–dwa, które mają szansę zaistnieć na polskim rynku, przynieść zysk.
W jakim nakładzie książka powinna się sprzedać?
Wydawca może być zadowolony, jeśli sprzeda się pierwszy nakład. Bo wtedy zwracają mu się koszty – z małą nawiązką.
Od trzech do pięciu tysięcy egzemplarzy?
Tak. Jeśli dochodzimy do ośmiu tysięcy, można mówić o sukcesie. Trafiają się oczywiście prawdziwe bestsellery, których nakłady sięgają i dwustu tysięcy. To rzadkie przypadki, zwykle związane z głośnymi nazwiskami, choć zdarzają się wyjątki od tej reguły i nieznany wcześniej pisarz nagle zyskuje tysiące fanów. Tak było z Jaume Cabrém i jego „Wyznaję” wydanym przez Marginesy.
W Marginesach będziesz kontynuował pracę nad serią o zwierzętach?
Kiedy Hania i Krzysiek Grudzińscy, szefowie wydawnictwa, postanowili mnie zatrudnić, wzięli pod uwagę moje doświadczenie. Hani podobała się między innymi seria o zwierzętach i będziemy ją kontynuować – w nieco innej formie. Dwie książki są już kupione – jedna się tłumaczy, druga pisze, coś się negocjuje. Ale sprawy będą się toczyły powoli, bo wszyscy tutaj są na szczęście za tym, żeby zmieniać się na drodze ewolucji, a nie rewolucji.
Cykl „Projekt Książka” publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa 2014-2020.