CZYTELNIA: Przestrzenie trzeba przeżyć

CZYTELNIA: Przestrzenie trzeba przeżyć

Rozmowa z Filipem Springerem

W dzieciństwie chodziłem do biblioteki na Lodowej w Poznaniu. Brałem mnóstwo książek i żadnej nie kończyłem. Kierowałem się fajnością nazwiska

Jeszcze 6 minut czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Masz jeszcze czas na czytanie?
FILIP SPRINGER: Pracuję teraz jednocześnie nad dwiema książkami – jedną o Zofii i Oskarze Hansenach i drugą – „Przewodnik po śmietniku”. Obie ukażą się w przyszłym roku. Ciągle do nich coś czytam. 

Ale dla tak zwanej przyjemności czytania?
W tym roku nie. Mam taką półkę z książkami, które muszę przeczytać. Jestem załamany – jak widzę, co się wydaje, co chciałbym przeczytać, a nie mam kiedy, to siwieję. W związku z tym mam gigantyczne kompleksy i wyrzuty sumienia. Ale przy pracy nad książkami czytam bardzo bardzo dużo. I za każdym razem, gdy już mi się układa w tekst, ale widzę, że w którymś miejscu mam braki, to doczytuję. Artykuły, książki, cokolwiek – żeby sobie wyrobić jakieś zdanie na dany temat, żeby się na coś nie wpieprzyć. Jeśli ktoś mnie na spotkaniu zapyta, co jakieś zdanie miało znaczyć, to mogę się odwołać. Mogę odpowiedzieć: ja to widzę tak, odwołuję się tu do tego i tego.

Chcesz być rzetelny.                                                                                                                                 
Wiesz, ale zdarzają się mielizny. Nie można mieć 100% fundamentu intelektualnego. Ale bardzo nie lubię takich sytuacji.                                                                                               
Dużo czytam rzeczy których później bezpośrednio nie wykorzystuję w swoich książkach. Ale chcę wiedzieć, jak to, co piszę, wpisuje się w już funkcjonujący dyskurs. Właśnie teraz czytam „Bunt miast” Harveya. Bo chcę wiedzieć czy „Śmietnik” będzie odbierany jako silnie lewicowa książka. Nie chciałbym, by tak było. Serce mam zdecydowanie po lewej stronie, ale coraz częściej doprowadza mnie do szału, że ten dyskurs jest taki jednostronny. Że tylko jedna strona podejmuje dyskusję o tym, czym jest miasto, przestrzeń w mieście, jak ma wyglądać. Mam wrażenie, że coś się traci w ten sposób.
Sam się czasami dziwię, co czytam.

Zaskocz mnie.                                                                                                                        
„Dolina Muminków w listopadzie”.

FILIP SPRINGER

Rocznik 1982. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humansitycznych na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Reporter i fotograf współpracujący z największymi polskimi tytułami prasowymi. Od 2008 roku należy do kolektywu fotografów Visavis.pl. Regularnie publikuje w tygodniku „Polityka”, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury. Swoje prace prezentował na wystawach w Poznaniu, Warszawie, Łodzi, Gdyni, Lublinie i Jeleniej Górze. Jego reporterski debiut – książka „Miedzianka. Historia znikania” – znalazł się w finale Nagrody im. R. Kapuścińskiego za Reportaż Literacki 2011 i był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2012. Jest także finalistą Nagrody Literackiej Nike 2012. Autor reportaży o architekturze PRL-u „Źle urodzone”. Adres bloga: filipspringer.com

Dlaczego?
Pierwotnie miała zostać napisana równolegle bajka o Miedziance – o złej królowej, która skazała miasteczko na zagładę. I żeby ją napisać, czytałem różne bajki. Znajomi śmiali się ze mnie, bo jak wchodziliśmy do księgarni, to ja wychodziłem z jakimiś Muminkami, Andersenem.

A co się stało z bajką?

Stwierdziłem, że nie podołam formalnie. I że to będzie za bardzo robienie sobie jaj. Ale z tego wszystkiego, z tych „Muminków” została ta Bestia w Miedziance. Bestia Historia. Chomek w „Dolinie Muminków w listopadzie” walczy ze Stworem. I z Justyną Wodzisławską, która redagowała „Miedziankę” zastanawialiśmy się, czy ma być Stwór czy Bestia. Ja się upierałem przy Stworze, bo jest jakiś taki fajniejszy, ale słownikowo wyszło, że bardziej Bestia. 

Dużo czasu spędzasz w bibliotekach, kiedy pracujesz nad książką?                                       
Ponad pół roku spędziłem na przykład w Książnicy Karkonoskiej w Jeleniej Górze, siedząc nad gazetami i różnymi innymi publikacjami o Miedziance. Wiesz, tam panowały już inne zasady.

Jakie?                                                                                                                                   
Mówiłem paniom, że coś chcę, a one mi to przynosiły, bez żadnego rewersu. Przeglądałem roczniki „Nowin Jeleniegórskich” – to był dziennik, który ukazywał się kilkadziesiąt lat, więc sporo tego było. Gdy przychodziłem następnego dnia, te panie wiedziały, na czym skończyłem i przynosiły mi następny rocznik. Rewelacja. Tak, te panie bibliotekarki w Książnicy to są złote. 

Kaskada w Erewaniu z której mieszkańcy stolicy spoglądają na niedostępny dla Ormian Ararat / fot. Filip Springer

Zadomowiłeś się. A masz jakąś ulubioną bibliotekę pod względem architektury?        
Tu, w Warszawie, BUW. BUW projektował przecież Marek Budzyński, który był zafascynowany Hansenem. Tu znowu wracamy do człowieka, który zawłaszczył moje życie. Ta biblioteka ani z zewnątrz, ani w środku nie wygląda na coś hansenowskiego. Te rzeźby to zupełne zaprzeczenie idei Hansena. Ale jest tam jedno miejsce – i nie powiem które...

Jakieś wskazówki?
To jedna z czytelni. Jak się w niej stanie i popatrzy, to okazuje się, że dokładnie realizuje założenie Hansena, by człowiek był najważniejszy na tle architektury – architektura ma podkreślać to, co ten człowiek w danej przestrzeni robi. Bardzo też lubię starą czytelnię w bibliotece uniwersyteckiej w Poznaniu. Z drewnianymi stołami, z antresolą, na której stoją encyklopedie – i wszyscy mówią szeptem. W BUW-ie to już nikt nie mówi szeptem. I nie zniszczyli jej podczas remontu. W dzieciństwie chodziłem do biblioteki na Lodowej w Poznaniu. Brałem mnóstwo książek i żadnej nie kończyłem. Jak się jest w podstawówce, to się nie zna za bardzo na literaturze, nie orientujesz się, którzy to klasycy, wielka światowa literatura.

To jak dokonywałeś wyboru?                                                                                 
Kierowałem się fajnością nazwiska.

Jak to?                                                                                                                                  
Pamiętam, że koniecznie chciałem przeczytać książki Miki Waltariego. Bo Mika Waltari wydawał mi się taki..., to musi być gość, myślałem. Żadnej nie zmęczyłem. Ten mój klucz był dość głupkowaty, ale z wizyt w bibliotece pamiętam, że brałem mnóstwo książek i pani na mnie czasem dziwnie patrzyła, bo się okazywało, że te książki są dziwne. Przychodziłem do domu, otwierałem je z namaszczeniem i – kima – bo się nie dawało tego czasem zmęczyć.

Panie bibliotekarki nie przepytywały cię z treści tych książek, by sprawdzić czy je rzeczywiście czytasz? W mojej podstawówce tak robiły.                                                    
Ani w podstawówce, ani w liceum. Wiesz, ja w liceum nie przeczytałem ani jednej lektury.

CZYTELNIA

W 1998 roku ukazał się zbiór wywiadów Barbary Łopieńskiej „Książki i ludzie”, zawierający rozmowy z intelektualistami i pisarzami – między innymi z Marią Janion, Jerzym Turowiczem, Gustawem Holoubkiem, Januszem Tazbirem, Jackiem Kuroniem i Hanną Krall – o książkach i czytaniu, o księgozbiorach. Nawiązując w cyklu rozmów CZYTELNIA do tamtej ważnej książki, chcemy sprawdzić, jak sama czynność czytania ma się dzisiaj, prawie piętnaście lat później, kiedy wielu młodych twórców księgozbiorów już nie gromadzi, a książka – jak mówi Dorota Masłowska – staje się „ekskluzywnym hobby”. Nie chodzi tylko o stawiane zbyt często pytanie o to, czy przerzucimy się na czytniki elektroniczne i komputery, czy przedmiot zwany książką, ów plik kartek zszyty z jednej strony, przestanie istnieć. Raczej o zmiany w częstotliwościach codziennej uwagi nastawionej na słowo. Rozproszenie? Rozbicie skupienia? Cywilizacyjna choroba oczu? Ten nowy rodzaj kontaktu ze słowem jakiś przeszły świat rozbija, ale i przyczynia się do powstawania światów nowych.

Dotąd w tym cyklu ukazały się rozmowy z Dorotą MasłowskąMichałem WitkowskimMikołajem Łozińskim, Dariuszem SuskąŁukaszem Orbitowskim

Czemu?
Ten model czytania lektur, zwłaszcza ten zaproponowany przez moją polonistkę – że mamy trzy dni na przeczytanie książki, o której potem będziemy rozmawiać według ściśle określonych ram – był idiotyczny. W pierwszej klasie po przeczytaniu „Antygony” stwierdziłem, że nie będę tego czytał. I przez całe liceum przeszedłem nie przeczytawszy ani jednej lektury. Co nie znaczy, że nie czytałem wtedy w ogóle książek, bo czytałem ich sporo. Lektury przeczytałem później. I jakoś przeszedłem przez liceum bez problemu, z piątką na koniec.

Ale wiesz, mam coraz głębsze przekonanie, że żeby napisać reportaż, to mnóstwo rzeczy trzeba zobaczyć. To banał, bo wiadomo, że reporter pracuje w terenie. Na przykład teraz jadę do Wilna. Właściwie na godzinę.

Na godzinę? Po co?                                                                                                                   
Zobaczyć miejsce, w którym Hansen spędził pięć lat młodości, może trochę więcej. Miejsce, które już kompletnie nie wygląda jak to polskie Wilno z okresu międzywojnia. Ale jadę, bo czuję, że muszę to zobaczyć, stanąć na mostku, z którego on rzucił pistolet do wody, gdy przestał być AK-owcem. I wiem, że pewnie nic z tego nie wyciągnę. Może będę miał trzy zdania o tym, jak to dziś wygląda. Może jakieś zdjęcia zrobię. Z natury jestem jednak dość leniwy. Muszę się zmuszać do pracy. I za każdym razem sobie próbuję wytłumaczyć, że nie ma sensu jechać do tego Wilna, bo to kawał drogi, trzy dni stracę na to jechanie. Ale tłumaczę sobie też, że nie wiem, co mnie tam spotka. Choć pewnie nic. Ostatnio w związku z Hansenami byłem w Helsinkach. Choć Hansen tylko się tam urodził i spędził pierwszy rok życia. I nie ma siły, żeby cokolwiek z tego pamiętał.

Zaprojektowane przez Henryka Buszkę i Aleksandra Frantę Osiedle Tysiąclecia w Katowicach / fot. Filip Springer

Wierzysz w pamięć emocjonalną?                                                                                                       
Dopiero w Helsinkach widać, że ewidentnie jest stamtąd, że miał coś nordyckiego w genach. Nie zrozumiałbym Hansena, gdybym nie pojechał do Finlandii. Pewne przestrzenie trzeba przeżyć. Dlatego pojadę do tego Wilna.

Kiedy nauczyłeś się czytać przestrzeń?                                                                              
Nie wiem, czy umiem.

Umiesz ją nawet wyłożyć, opisać tak, by zrozumiał ją ktoś inny.
Czytać przestrzeń to potrafią ludzie, którzy są do tego przygotowani. Ja umiem napisać o tym, co sam czuję w danej przestrzeni. I umiem nie napisać tego w jakiś przesentymentalizowany sposób.

I przeintelektualizowany.
Mam jeszcze o tyle komfortową sytuację, że jak czuję, że sobie nie poradzę z opisem, że nie umiem pisać o przestrzeni tak, jak Stasiuk, to robię zdjęcie. I to zdjęcie dopełnia to, co chciałem o danej przestrzeni powiedzieć. Czy znajdzie się obok tekstu, czy nie, to już bardzo techniczna rzecz. Ale dzięki temu mogę wyrazić to, co się dzieje w tej przestrzeni i ze mną w niej.

Z cyklu „Nie ma jeziora” o katastrofie ekologicznej we wschodniej Wielkopolsce spowodowanej wydobyciem węgla
brunatnego / fot. Filip Springer

Na swoim blogu przytaczasz fragment dziennika Susan Sontag: „Plusk wody uderzający o fundamenty. Spokojny pomruk vaporetta, gdy odbija od brzegu. Dźwięk czyichś kroków. Siedem gondoli – jak siedem czarnych kruków zacumowanych w wąskim kanale. Kołyszą się, próżnują. O drugiej w nocy spacer z Locanda Martin do Akademii przez most, przez plac Santo Stefano, z powrotem do hotelu. Prószy śnieg, cisza, puste ulice, mgła, przeszywające zimno. Tyle piękna. Jak wdychanie czystego tlenu”. I komentujesz to: „Kilka zdań, które dość czytelnie uświadamiają mi, żeby za pewne rzeczy się po prostu nie zabierać, a jak najdzie mnie potrzeba to strzelić zdjęcie, żeby potrzebę szybko odgonić. Bo po co komu porażki”.                   
Ten fragment z Sontag to taki opis, którego nie potrafiłbym wymyślić, w ogóle nie przyszedłby mi do głowy. Genialne! Wiem, że tak nie umiem i nie ma sensu nawet próbować, bo wyjdzie groteskowo, ślamazarnie i bardzo źle. Więc sobie strzelę zdjęcie, na którym będzie ładne światełko. I to nie będzie wielkie dzieło sztuki. Ale ta moja potrzeba przetworzenia tego, co się tam dzieje, zostanie zrealizowana, i ok, idę dalej. Ważne, żeby mieć świadomość, co z tym robić. Albo co można pokazać, czego nie. Co można pokazać na przykład na blogu, a w książce już nie.

Blog jest nieważny? Przecież jest częścią tworzonego przez ciebie dyskursu.
Poważne to jest coś – w tym kontekście jestem staroświecki – przy czym pracują redaktorzy, korektorzy, wydawcy, znajdą się ludzie, którzy wydadzą na to pieniądze, pójdą do księgarni. A wrzucenie czegoś na bloga trwa trzy minuty. Ja nie wrzucam na bloga poważnych i ważnych rzeczy. Wrzucam takie impresyjki, które czasami wynikają z tego, że coś się wydarzyło, a czasem chcę coś wrzucić, pokazać, bo mam taką naturę opowiadacza. I jak za długo siedzę w domu i klepię, to mam potrzebę coś wrzucać. Tam nie ma jakiś super poważnych wypowiedzi i nigdy nie będzie. 
Są ludzie, którzy traktują swoje blogi poważnie, jako pełnoprawną formę wypowiedzi, jak książkę czy wystawę. Ale dla mnie blog jest trochę poza słowami. Wyczuwa się to. Wrzucam na bloga strzępki, pierdółki albo jakieś fajne zdania, które wiem, że będą później w książce, ale same nic nie znaczą. Dopiero w większej całości. Nigdy bym nie wrzucił na bloga fragmentu rozdziału, bo to nie do tego służy. Dzięki blogowi też moi rodzice wiedzą gdzie aktualnie jestem, to jego dodatkowy atut.

Oglądasz w necie zdjęcia?                                                                                                             
Czasem, jak muszę coś znaleźć szybko albo się do czegoś odwołuję. Ale wolę albumy. Mam mnóstwo książek fotograficznych, jak wydaję pieniądze, to na to. Chcę ważne dla mnie zdjęcia mieć przy sobie. Tak jest...

Intymniej?

To dobre słowo. Na przykład zdjęcia robione przez Tod Hiddo absolutnie mnie rozmontowują, jak dobra książka. Ale wiesz, do książek nie jestem przywiązany. To znaczy mam mnóstwo książek, ale jak ktoś chce, to mu daję i nie upominam się, żeby mi oddał. Ale z albumami fotograficznymi już tak nie jest. Chyba bym mu nie pożyczył. Albo pożyczyłbym bardzo wybranej grupie ludzi i prosiłbym, by mi oddali.

A czytasz w internecie dłuższe teksty?                                                                            
Bardzo dużo sobie drukuję. Albo zgrywam na czytnik, żeby nie czytać na monitorze. Tak mi wygodniej. Ja w ogóle lubię mieć pewne rzeczy na papierze. Na czytniku niby jest taka możliwość techniczna, żeby sobie coś zaznaczyć, ale ja tego nie robię. Na przykład też jak robię wywiady, to je spisuję i potem sobie drukuję.

Też tak robię.                                                                                                                              
I potem mam takie zbindowane „książki” z wywiadami. Dopiero wtedy z tego piszę. A na czytniku nie widzać całości. Moi rodzice się śmieją, bo po „Miedziance” są trzy takie wielkie kartony wydruków, z którymi nie wiedzą, co zrobić. Ale wszystko się przenosi do internetu, więc trzeba będzie nauczyć się z tego sensownie korzystać, a nie drukować wszystko jak jaskiniowiec. Cały czas próbuję się przenieść na przykład z czytaniem gazet do czytnika. Nie chce za dużo ze sobą wozić, a poza tym to ekologicznie tak nie halo. Ale jeszcze się nie przekonałem. Może dlatego, że mam taki kiepski czytnik. Jak sobie kupię taki, na którym zdjęcia dobrze widać, może się przekonam. 

To wciąż czytasz papierowe wydania gazet?                                                                    
Coraz bardziej denerwuje mnie ta sieczka informacyjna w necie. Odcinam się od tego. To jest już takie błoto, że ja nie daję rady. I wiesz co jest ciekawe – dzięki internetowi zacząłem kupować gazety. I zacząłem czytać gazety papierowe. „Gazetę Wyborczą” kupowałem wcześniej tylko we czwartki, bo „Duży Format”. A teraz zacząłem kupować codziennie, bo tam jeszcze jest jakiś poziom, którego w internecie już nie ma. I postanowiłem się przenieść z czerpaniem informacji do papieru. Staram się w ogóle nie wchodzić na portale informacyjne. Więc może jakość internetu sprawi, że gazety papierowe nie umrą. Tylko się odrodzą. Ja jestem dowodem, że może tak być. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.