PROJEKT KSIĄŻKA: Korektorka
fot. Lidia Sokal

PROJEKT KSIĄŻKA: Korektorka

Rozmowa z Teresą Kruszoną

Korekta polega na liczeniu literek, czy stoją w rzędach tak jak trzeba. Jak korektorka wypatrzy jakiś niuansik, to koledzy mówią „oczko nie z guziczka” – w tym sensie, że prawdziwe, nie plastikowe

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Dlaczego zawód korektorki wykonują głównie kobiety?
TERESA KRUSZONA:
Przed wojną w tym zawodzie pracowali tylko mężczyźni. W dawnej drukarni korekta była posadowiona tuż przy zecerni. Było to miejsce śmierdzące, unosiły się w nim szkodliwe dla zdrowia opary farby, ołowiu. Do tego pracowało się głównie w nocy. W drukarniach też kiedyś pracowali sami mężczyźni – nie ma nawet formy żeńskiej słowa „drukarz”. Drukarka to jednak urządzenie. Później się to zmieniło i zawód korektora został sfeminizowany. Teraz korektor to urządzenie do zamazywania błędów, a korektorka to zawód – tak to się odwróciło.

Niby każde wydawnictwo ma dziś korektora, ale jak czytam książki, co rusz natykam się na literówki.
Korektorkę raczej… Ja też w książkach, nad którymi pracowałam, znajduję czasem błędy i złoszczę się na siebie: jak mogłam to zostawić? No widać mogłam! Dostatecznie długo pracuję w tym zawodzie, żeby nie mówić, że po moim czytaniu nie ma błędów. Zawsze mówię, że staram się minimalizować ich liczbę. 

Co jest największym wrogiem korektora?
Chaos. Nieuporządkowany obieg tekstu. Jeśli wydawnictwo ma zły system pracy, jeśli ktoś ciągle w biegu nanosi w książce poprawki, nawet najlepszy korektor nie pomoże.

Jak to powinno wyglądać?
Autor oddaje tekst, potem wędruje on do redaktora. Redaktor go ustawia, patrzy, czego w nim brakuje, co chciałby wyjaśnić, tnie, sprawdza fakty. Oczywiście mamy zaufanie do autora, ale to tylko człowiek – mógł się pomylić. Kiedy redaktor skończy pracę z autorem i adiustację tekstu, odsyła go do pierwszej korekty. Robi się ją teraz w wersji elektronicznej. Po korekcie tekst wraca do wydawnictwa. Redaktor go przegląda, sprawdza, czy korektorka miała jakieś uwagi. Zawsze chcę, by redaktor czy autor zobaczył moje poprawki. Bo nie musi się z nimi zgodzić. Ustępuję w sprawie stylu, szyku zdania – polszczyzna nie jest językiem szyku, ale bywa szykowna! W sprawach ortografii raczej nie ustąpię. Nie, nie raczej – nie ustępuję. Zdarzyło mi się kiedyś po trudnej współpracy z redaktorem poprosić o nieumieszczanie mojego nazwiska w stopce. Nie umieszczono. Na liście płac – też nie.

Projekt książka

Rozmawia się zwykle o książkach w kontekście ich autorów, pisarzy i pisarek, lub – zupełnie osobno – w kontekście wad i możliwości rynku wydawniczego. Książka to jednak projekt, który powstaje w wielu etapach: od myśli, poprzez litery, opinie wydawców, drukarnie, starania działów promocji, aż po dystrybucję i sprzedaż. W cyklu rozmów Agnieszki Sowińskiej będziemy pokazywać cały złożony proces tworzenia książki, rozmawiać z tymi, którzy kolejno przyczyniają się do jej powstania jako przedmiotu, jako miejsca na myśli i zdania – po autorze, wydawczyni, redaktorze, projektancie, ilustratorce i korektorce przyjdzie kolej na drukarza, dystrybutorkę, promotorkę i księgarza.

Rozmowa z autorem, Ignacym Karpowiczem o powieści „Sońka”
Rozmowa z wydawczynią, Krystyną Bratkowską

Rozmowa z redaktorem, Adamem Pluszką.

Rozmowa z projektantem, Przemkiem Dębowskim.

Rozmowa z ilustratorką, Marianną Sztymą.

Później tekst idzie do składu. A następnie do drugiej korekty – już papierowej. I wtedy się okazuje, że albo grafik źle zrozumiał poprawkę (dzisiaj mało kto zna znaki korektorskie), albo korektorka coś przeoczyła przy pierwszym czytaniu, albo przy konwertowaniu tekstu z jednego programu do drugiego w miejscu obcych znaków są jakieś krzaczki. I jeszcze pojedyncze wiersze akapitu na dole strony lub na górze – szewce i bękarty lub – jak mówią niektórzy – sieroty i wdowy.
I jak tę korektę już się zrobi na papierze, grafik lub redaktor wprowadzi ją do tekstu, to albo korektorka, albo ktoś, kto prowadzi ten projekt w wydawnictwie, siada, bierze wydruk korektowy i wydruk na czysto. I porównuje, czy po wprowadzeniu poprawek nie powstało jakieś zamieszanie. To jest trzecie przeglądanie korektorskim okiem. Potem tekst idzie do druku. Nic więcej nie da się zrobić.

Na czym właściwie polega korekta tekstu?
To praca nad tekstem polegająca na poprawianiu błędów ortograficznych, stylistycznych, interpunkcyjnych, frazeologicznych. Taką regułę zawodu znajdziemy w podręcznikach. Ale to nie wszystko. Ja twierdzę, że to liczenie literek. Mają stać takie i w takiej kolejności, jak trzeba w danym wyrazie, a wyrazy – też tak jak trzeba w zdaniu itd. Nie zgadujemy po pierwszej sylabie, bo trzeba widzieć, jak jest, a nie jak nam się zdaje, że jest. Gdy czytam książkę jako korektorka, staram się sprawdzać nazwiska, daty, miejsca. Pilnuję jednolitości zapisu – bo niekiedy są formy wariantywne. Ale w jednym tekście – jedna forma. To ułatwia czytelnikowi lekturę. Jak będzie Shakespeare, a potem Szekspir, to takie niespójności denerwują.

Można się tego zawodu nauczyć?
Można, ale nie w szkole. W praktyce. Żeby pracować w tym zawodzie, trzeba mieć dużą sprawność językową. I tu przydają się studia polonistyczne. Choć nie są warunkiem niezbędnym. Znam jedną z lepszych korektorek w Warszawie, która jest po technikum gastronomicznym. Ale ma wybitne oko. I to jest cała tajemnica tego zawodu. U nas się tak żartobliwie mówi „oczko nie z guziczka”.

Co to znaczy?
Nie plastikowe oczko misia przytulanki, tylko prawdziwe oko. Jak korektorka wypatrzy jakiś drobiażdżek, niuansik, który właściwie mógłby zostać i nikt by go pewnie nie zauważył, to koledzy mówią – najczęściej chórem – „oczko nie z guziczka”. I tu już nikt nie potrafi powiedzieć, na czym to polega. Tak po prostu jest, że ktoś to oko ma, a ktoś go nie ma. Oczywiście to oko można sobie wyrobić. Jeżeli ktoś ma odrobinę pokory, czyli ma takie przeświadczenie, że jest niedoskonały, to chce się uczyć, doskonalić. A w tym zawodzie jest też tak, że im dłużej się pracuje, tym więcej ma się pokory i coraz więcej przeświadczenia, że coraz mniej się wie albo wręcz, że wielu rzeczy jeszcze się nie wie.

TERESA KRUSZONA

Absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Z wykształcenia, zawodu i zamiłowania polonistka, od prawie 40 lat zajmuje się poprawnością językową. Rozpoczynała pracę jako korektorka w „Życiu Warszawy”, a w roku 1989 związała się z „Gazetą Wyborczą”. Była tam korektorką, redaktorką oraz szefową działu Rynek „Gazety Stołecznej”. Teraz jest redaktorką sekretariatu redakcji, odpowiada za pierwszą i drugą stronę „Gazety Wyborczej”. Udziela internautom porad na temat języka polskiego w portalu Gazeta.pl. Współtworzony przez nią cykl artykułów „Polski dla Polaków”, towarzyszący kolekcji słowników języka polskiego „Gazety”, dostał nagrodę w konkursie „World Young Reader Prize” organizowanym przez Światowy Związek Prasy (WAN) z Paryża skupiający wydawców i redaktorów ze 102 krajów świata. W kolekcji tej ukazał się tom „Ortografia i nie tylko…” jej autorstwa. Prowadzi szkolenia z poprawności językowej, redagowania tekstów oraz kultury języka dla redaktorów, dziennikarzy i tłumaczy. Jest członkinią Komisji Ortograficzno-Onomastycznej przy Radzie Języka Polskiego przy Prezydium PAN.

Pokory też pewnie trzeba się nauczyć.
O, tak. Gdy prawie 40 lat temu zaczynałam pracę, wydawało mi się, że wiem, ile trzeba, tylko znaków muszę się nauczyć. Ale to zadowolenie trwało do pierwszego błędu. Drugiego, trzeciego. To było strasznie przykre zaskoczenie. Zaczęły się przede mną otwierać takie oceany niewiedzy. Moje pokorne pogłębianie wiedzy trwa do dziś. Ciągle szukam, grzebię w słownikach.

Wciąż pani sprawdza?
Tak. Tylko teraz bardziej mnie interesuje „dlaczego” niż „jak”. Bo jak, to ja już mniej więcej wiem. Ale chcę wiedzieć dlaczego. Uwielbiam odkrywać etymologię słów. Wielu językoznawców tak ma. Pamiętam, jak zapytałam profesora Rocha Sulimę, dlaczego powieść Redlińskiego ma tytuł „Konopielka”. Przecież bohaterka ma na imię Joanna. A konopielka to była kolęda wielkanocna na Podlasiu, którą dziewczyny śpiewały chłopakom. Taka trochę zaczepna. Dlaczego ona miałaby być tą konopielką? W końcu profesor znalazł, że konopielka to była bogini pilnująca konopi, które są symbolem życia, płodności, cielesności. I ta Joanna taka była. Stąd pewnie tytuł. Jak już znajdę, to po pierwsze, mam uczucie wielkiego sukcesu. A po drugie, próbuję to uporządkować. Przy czym to jest troszkę jak baba w babie – znajdę jakieś słowo, to przy jego etymologii znajdę następne. I znów szukam. Słowniki, które zbieram i uwielbiam, bardzo mi pomagają. Szczególnie te dawne. Z XVIII-XIX wieku.

Ma pani kolekcję słowników?
Kolekcję to może za dużo powiedziane, bo tych starych mam z sześć tomów. Ale jestem z nich bardzo dumna. Znajduję tam słowa, których nie było przez lata w użyciu, a potem nagle wróciły. Tak było na przykład ze słowem „badziewie”. Chciałam poznać jego etymologię. Szukałam w słownikach gwary młodzieżowej, nawet wulgaryzmów – bo tylko w takim użyciu je znałam. Na próżno. Znalazłam dopiero w słowniku z 1890 roku. Okazało się, że to stare słowo, pochodzące z litewskiego, które oznacza resztki słomy, śmieci walające się po podwórku. Czyli rzeczy bezwartościowe. Albo takie wyrzucone przez rzekę na brzeg. „Badziać się” to wałęsać się, poniewierać, włóczyć. To słowo przez 100 lat nie zmieniło znaczenia. Tylko się uśpiło.

A są takie słowa, które dziś, po latach, mają znaczenie dalekie od pierwotnego?
O, na pewno są! Ale są i takie, których znaczenie uległo zmianie w wyniku błędu. Na przykład słowo „spolegliwy”. Pochodzi z czeskiego. „Spolegliwy przyjaciel” – taki termin ukuł prof. Kotarbiński. „Spolegliwy”, czyli niezawodny. Ktoś, na kim możemy polegać. I przez podobieństwo fonetyczne do słowa „uległy” słowo to zaczęło być używane w innym znaczeniu. I razi mnie, kiedy słyszę: „nie będziemy spolegliwi wobec Moskwy”. Natomiast są słowa, które zupełnie się oderwały od etymologii... Mówimy na przykład „kolorowa bielizna”. Bielizna pochodzi od słowa biel. Więc jakże kolorowa bielizna? Albo „plastikowa miednica”… To mnie już jednak tak nie razi, z rzeczami jest inaczej – jeśli ludziom wygodnie nazywać miednicą plastikową miskę, to mi to nie przeszkadza.

A co jeszcze pani przeszkadza we współczesnym języku polskim?
Brukselizmy. Język biurokracji. Te rzeczy dedykowane, to aplikowanie, implementacja. To się zaczęło przedzierać do języka ogólnego. A jest sztuczne i nieprzyjazne. Na przykład „Kondycja kotła grzewczego wydaje się być dobra” (śmiech). Rzeczniczka praw obywatelskich, profesor Irena Lipowicz, powiedziała, że w 2012 roku 58 tysięcy skarg, które wpłynęły do jej biura, wynikało nie z tego, że decyzja była podjęta niekorzystnie dla obywatela, ale z tego, że obywatel nie zrozumiał, co jest w tej decyzji napisane. Ten język biurokratyczny, urzędowy wpływa na zakłócenie kontaktu z odbiorcą.
Przeszkadzają mi też tautologie. Kiedy używamy słowa obcego – nie wiadomo po co – a zaraz po nim polskiego. Na przykład „nostalgia za ojczyzną”. Albo: „zaobserwowałem progresywny postęp”. No i akwen wodny! A niby jaki miałby być akwen?

To ludzie decydują o języku?
Mogą sobie językoznawcy mówić, że dopełniacz słowa SMS, powinien mieć formę „SMS-u” – tak, jak „PKS-u”, „AZS-u”. A ludzie będą i tak mówili SMS-a. Na razie w słownikach forma zgodna z normą wzorcową to SMS-u, a w nawiasie jest SMS-a z kwalifikatorem „potocznie”. Jeśli ta forma potoczna wyprze wzorcową, to będzie SMS-a. I już. Bardzo niewielu jest purystów językowych. Ja do nich nie należę. No chyba że chodzi o ortografię.

Ale po co to nam? Spotkałam się z taką opinią, że na przykład znaki interpunkcyjne służą już wyłącznie do robienia emotikonów.
Mój ulubiony znak interpunkcyjny, średnik, miałby pełnić tylko funkcję emotikonu?! Nie wierzę. Jest duże zainteresowanie poprawną polszczyzną, poprawnym konstruowaniem pism, listów. Przez długie lata nikt nie pytał, jak poprawnie napisać list, a teraz pytają.

Dlaczego?
Gdy nastał rok ’90, zniesiono cenzurę i okazało się, że można wydawać, co się tylko chce, to ludzie byli tak głodni tej wolnej książki i prasy, że nikt nie myślał o redaktorze, korektorze, tylko się wydawało na potęgę. Z błędami, byle jak, aby wydać. Nie dało się tego czytać. Potem nastały komputery, więc stwierdziliśmy – po co komu korektor, przecież jest słownik w komputerze. Aż przyszedł moment, kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód i zaczęliśmy zwracać uwagę na jakość. Tak samo było z innymi dziedzinami życia – z jedzeniem, ubraniem. I nagle zaczęło nam się czemuś „źle czytać”. Wydawcy zdali sobie sprawę, że trzeba zacząć pracować nad tekstem.

Jedno z takich nowych wydawnictw wydało piękną książkę, bardzo dobrego autora. Nie podam tytułu ani wydawnictwa, bo tu nie chodzi o to, by kogoś piętnować. Wydało szybko, ale tak niechlujnie, że ludzie zaczęli tę książkę zwracać. Poczuli się tym niechlujstwem redakcyjnym urażeni. Błędy, pourywane zdania... I wydawnictwo wycofało nakład. Wydało książkę raz jeszcze. Tym razem bardzo starannie. Mam oba egzemplarze.

A autorzy dbają o poprawność?
Znam kilku autorów, którzy są dysgrafikami i piszą piękne teksty. Poprawność nie zaprząta ich uwagi. Piszą, co im w duszy gra, i nie zastanawiają się, czy to łącznie, czy rozdzielnie, przez rz czy ż, przecinek tu czy tam. Ja ich lubię, dzięki nim mam pracę (śmiech).

Skąd się u pani wzięła wrażliwość na słowo?
Ja i moje rodzeństwo byliśmy chowani przez babcię. Bardzo dużo z nami rozmawiała, czytała nam i opowiadała. Od niej uczyliśmy się mówić. A babcia pochodziła z Lubelszczyzny. Mieszkała w miejscowości, w której było bardzo dużo Żydów, Ukraińców. I miała w swoim języku wiele zapożyczeń i z jidysz, i z ukraińskiego. Zaciągała też w taki wdzięczny sposób… Kiedy miałam 11-12 lat, trochę mnie to krępowało, gdy przychodziły do mnie koleżanki i babcia albo zaciągała, albo używała dziwnych słów, np. „miyszyigin” na określenie kogoś szalonego, niespełna rozumu. Natomiast później – miałam to szczęście, że moja babcia żyła bardzo długo – zaczęłam to lubić.

PRL też nie sprzyjał podkreślaniu odrębności językowych.
Byliśmy jednolitym społeczeństwem ludowym. Gwary, regionalizmy były rugowane z języka. Żadnych małych ojczyzn. Proszę zwrócić uwagę, że Krystyna Loska, najpopularniejsza spikerka w PRL-u, w telewizji w ogóle nie miała żadnych naleciałości śląskich. A przecież musiała je mieć. A teraz, proszę zobaczyć, jak ludzie demonstrują swoją odrębność językową, swoje małe ojczyzny. Bo chcemy być skądś. Pamiętam taką rozmowę Moniki Olejnik z Janem Marią Rokitą i Józefem Oleksym. I Jan Maria Rokita mówi, że wczoraj oglądnął coś w telewizji, tu Oleksy mu przerwał: „Chyba pan obejrzał, panie pośle”. Na to Rokita: „Obejrzał, to sobie pan w Warszawie, ja w Krakowie sobie oglądnąłem”.

Jakim korektorka jest czytelnikiem? Nie przeszkadzają pani błędy przepuszczone przez innych korektorów?
Gdy czytam książkę dla przyjemności, natychmiast widzę, czy jest tam staranna korekta. A widzę to po tym, że nie mam pokusy sięgnięcia po długopis (czerwony, bo takim poprawiają korektorki). Czyli czytam. I wtedy zwalniam sobie głowę i oczy z szukania. Natomiast kiedy trafiam na książkę niechlujną, to się męczę... Bo tu widzę literówkę, tu błąd. Te błędy mnie rozpraszają i sądzę, że innych czytelników też. Nie dlatego, że jestem korektorką, tylko dlatego, że jestem uważnym czytelnikiem.

Czy korektorka to dobry zawód?
Siedzę sobie, piję kawę, czytam na przykład korespondencję Miłosza z Iwaszkiewiczem, eseje Brodskiego, „Mistrza i Małgorzatę”, już 21. tom historii świata… I jeszcze mi za to płacą! Proszę mi zazdrościć. Tak serio – to rzemiosło. I żadna maszyna takiego rzemieślnika nie zastąpi, bo – jak to chyba Lem powiedział – komputer wszystko wie, ale niczego nie rozumie. To zawód, który ciągle pozwala się rozwijać, więc chyba dobry. Dobry – bez chyba. Ja go bardzo lubię.

Cykl „Projekt Książka” publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa 2014-2020.









Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.