Pisanie jest wszystkim innym

Pisanie jest wszystkim innym

Rozmowa z Agnieszką Wolny-Hamkało

Pisarz zazwyczaj funkcjonuje słabo w rzeczywistości, raczej w głowie niż w kuchni. Ale za to dużo widzi. Trudna do zniesienia intensywność. Ciągle chce mi się spać

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Ewa, bohaterka twojej powieści „Zaćmienie” wchodzi z obcym facetem do ciemnej piwnicy, bo ten mówi, że „chce jej coś pokazać”. „Normalna kobieta przypomniałaby sobie dziesiątki legend miejskich o rozpruwaczach i wampirach, albo przynajmniej uwodzicielach, którzy futrują ofiary tabletkami gwałtu, a potem penetrują ich przestronne wnętrza. Ale nie Ewa”. Też byś weszła?
AGNIESZKA WOLNY-HAMKAŁO
: Chyba tak. Ale ja nie jestem Ewą.

Ale ktoś ją jednak urodził.
Oczywiście świat Ewy jest przepuszczony przez moje doświadczenia, wrażliwość i wyobraźnię, ale Ewa wywodzi się raczej z innego języka. To jest początek nowej postaci: moment, kiedy osobny język wykluwa się w bohaterze – wtedy ta postać się emancypuje. Ewa jest dużo twardsza i o wiele bardziej zdystansowana od świata niż ja. Patrzy ironicznie, sceptycznie – była policjantka, mocna osóbka. Żadnych odlecianych fantazji i głębokich wzruszeń. 

Ale ma też słabe punkty – ciało, potrzeba miłości.
Ona ma czasami poczucie, że ciało ją zdradziło. Musi się nim opiekować, zajmować. Ma problemy z sercem. Starzeje się w przyspieszonym tempie. Im bliżej tytułowego „Zaćmienia”, tym szybciej to wszystko biegnie, a Ewa jest coraz bliżej nieokreślonej degradacji.

„Zaćmienie”

Ewa, zawodowa poszukiwaczka opowieści dla dużego wydawnictwa, przemierza duże polskie miasta: Gdańsk, Warszawę, Wrocław, Kraków. Każde z miast ma własne tempo, rytm, własny język. Nocą pokazują swój mroczny rewers. Ewa spotyka Annę Jantar, która nie zginęła w katastrofie samolotu, tylko żyje w ukryciu i przewodzi, Arnolda Schwarzenegera, który na spotkaniu z fanami wyznaje, że jest polskim Żydem oraz poetą lirycznym, pasjonatów wampiryzmu, których Chińczyk próbuje przekonać, że nie ma co się bać chińskiego czosnku… Ale każda z tych opowieści wydaje się jakoś niedokończona. Wszyscy czekają na tytułowe „Zaćmienie” - w mniej lub bardziej ironiczny sposób. Raczej z ciekawością bądź sceptyzmem niż wiarą. Książka napisana mieszanką języka potocznego, wulgarnego, ulicznego z literackim.

Jest samotna, ale ma oparcie w siostrze i trójce jej dzieci.
Ona wie, że gdzieś na świecie jest ciepły puls, do którego może przywrzeć. Szuka go. Ewa jest w tej książce na granicy miłości. Ale wie, że miłość to mit kultury, rozumie, że miłość może być wbrew popkulturze także siłą destrukcyjną. Już raz tego doświadczyła.

Musi mieć na imię Ewa? Musi być pierwszą kobietą?
Był taki wiersz „Masz zbyt pojemne imię do wiersza, Ewo”. Ono jest tak obciążone symbolicznie, jak tytułowe zaćmienie. Ewa – kobieta, ona, tamta, kulturowa, symboliczna everywoman. Poza tym to słowo jest dynamiczne, zamknięte i zwarte, ma tego rodzaju energię, jaka mi była potrzebna. 

Pamiętam, jak w dzieciństwie oglądałam zaćmienie słońca przez kawałek kliszy fotograficznej.
Albo przez szkło, które trzeba było okopcić nad świeczką. Przez denko butelki, słoik, zdjęcie rentgenowskie z własnym rakiem. Śmieszne urządzenia własnej roboty – taki adhocizm optyczny (śmiech). Jakoś mnie to wzruszyło, chyba mówiło coś o ludzkiej słabości.

O słabości?
Oni stoją jakoś tak nagusieńko przed wielkim, groźnym słońcem, tym nadbogiem, od którego są całkowicie zależni. I konfrontują się z nim za pomocą kawałka starego zdjęcia, na którym ktoś trzyma nadmuchanego królika. Słabe plemię skazane na klęskę.

Wieszczysz koniec świata?
Ciągle czekamy na jakiś koniec świata. Choćby taki prywatny: wyniki biopsji, bo jest znamię, guzek w piersi, albo rodzimy tego dnia, albo ktoś nam umiera. To się dzieje co chwila. I nieustannie przepowiadają koniec świata, także ten bardziej spektakularny: rok 2000, rok 2012 – koniec kalendarza Majów. Media doskonale wykorzystują tę dynamiką końca świata. Nikt w to oczywiście nie wierzy, ale zbiorowe emocje, katastrofizm w końcu mnie też się udziela. Znowu zbliża się meteor, asteroida czy kometa i ja zaczynam to czytać...

I jest 0,00000000000001 procent szans, że uderzy w Ziemię...
To jednak jest ten dreszczyk, prawda? Kiepska wiadomość o śmierci. Taka myśl spod ziemi. Nawet w Zaduszki, nawet podczas momentów oswojonych, zrytualizowanych. To są zbiorowe emocje po prostu. One są potężne. Przecież wszyscy wiemy, jak pracuje tłum, w jaki sposób się ulega tej nadprogramowej energii.

Agnieszka Wolny-Hamkało, „Zaćmienie”.
Czarne, 200 stron, w księgarniach od listopada 2013
A ty im ulegasz?
W 2000 roku pojechałam na koniec świata do Krakowa – tak jak się jedzie na koncert. Pożegnałam się z mamą, wsiadłam do pociągu. Był sierpień, rozgrzany Rynek, ludzie śnięci jak muchy. Wynajęłam pokój w hotelu i tak sobie stałam, patrząc w słońce. Świat jakoś wcale nie chciał się skończyć.

Jak w „Zaćmieniu”. Tam też nie jesteśmy pewni, jak się to skończyło. I co się stało z Ewą.
Ja też nie wiem, co się z nią stało. Chciałabym, żeby czytelnik sam dopisał zakończenie, zdecydował. Bo przecież, jak głosi stara prawda, wszystko zależy od interpretacji. I w prozie, i w życiu, i w wierszu. 

„W tej pozbawionej reguł grze wszystko zależy od ciebie. Poezja to nie jest żylasta hydra z metafor, zimna kochanka w mejkapie ze słów. To kurtyzana twojej wyobraźni, mikrofalowa kuchenka twoich własnych wspomnień, suflerka skojarzeń – które masz tylko ty” – tak napisałaś w „Inicjale z offu”, w którym świetnie pokazujesz, co może stać się z wierszem, który dostanie się do czyjejś głowy.
Ale spotkałam się także z wrogością w przypadku tej książki.

Jak to?
Są ludzie, którzy uważają, że takie bezpośrednie wepchnięcie wiersza w ręce czytelników jest groźne, że przynosi niepożądaną dowolność, zupełną anarchię. Uważam, że to szkodliwe podejście, które odsuwa ludzi od poezji, sprawia, że pojawia się nieśmiałość, poczucie niekompetencji i w końcu strach przed wierszem.

Dlatego żyjemy „w czasach, w których poezja już nikogo nie obchodzi”?
Zawsze obchodziła garstkę ludzi. I tylko na początku jest to smutno rozczarowujące. Potem oczekiwania maleją.  

Ty jesteś w tej garstce.
Ale to żaden heroizm. Uważam, że poezja spełnia całkiem praktyczne funkcje. Może nas do różnych rzeczy stymulować, zmieniać nasze relacje społeczne, postawy, decyzje. Mam w podręcznej apteczce wiersze na różne sytuacje i zdarza się, że serio pomagają – jak wszystkie inne kapsułki: ibuprom, propranolol, xenna max (śmiech). Ale nawet jeśli chodziłoby tylko o piękno w wierszu – nic więcej – to jednak ciągle coś, prawda? Opłaca się.

Po co poetka pisze powieść?
To nie jest tak, że przestałam pisać wiersze, ale – jak człowiek jest bardzo młody, to właściwie wyłącznie przeżywa. Emocje wysuwają się na pierwszy plan – najpierw one, dopiero potem refleksja, analiza, dystans. I jest niecierpliwość, żeby te emocje rozładować natychmiast, efektownie, na krótkim dystansie. Wiersz nadal wydaje mi się formą szlachetną i bardziej intymną niż proza. Ale pewnego razu te moje doświadczenia, emocje przestały mieścić się w wierszu – dla mnie to ten moment: zaczęłam pisać prozę.

Zawsze myślałam, że dojrzewanie to odwrotna droga – ze słowotoku powieści do poezji, w redukcję słowa.
I tak może być. Myślę, że nie warto zostawać na bezpiecznych pozycjach – lepiej łobuzować, eksperymentować, iść w ciemno, w inne formy. Ucieczka do przodu ma sens. Tym bardziej że możemy używać narzędzi, które nabyliśmy na innych polach. W powieści wykorzystałam to, czego nauczyła mnie poezja: kondensacji, skrótu, metafory i może jeszcze filmowego, obrazowego przedstawiania świata.

W „Zaćmieniu” budujesz ten świat na detalu, mikroobserwacji świata i ludzi. Przyglądasz się na przykład wnikliwie młodziutkim prostytutkom na Emilii Plater w Warszawie.
Detal jest ważny, to on pozwala coś naprawdę zobaczyć, ułatwia czytelnikowi kontakt z tekstem, który przestaje być abstrakcyjny i wreszcie można się w nim zakorzenić. Konkrety bywają lepsze od ogólników: więcej wiemy, czytając „Nokia” niż „telefon”. Przyglądam się ludziom uważnie, próbuję wejść im pod skórę, włożyć palec w oko.

Agnieszka Wolny-Hamkało

ur. 1979, autorka książek poetyckich: „Mocno poszukiwana”, „Lonty”, „Gospel”, „Ani mi się śni”, „Spamy miłosne”, „Nikon i Leica” oraz książek dla dzieci: „Nochal czarodziej” (il. Antoni Wajda) i „Rzecz o tym, jak paw wpadł w staw” (il. Józef Wilkoń). Współautorka antologii opowiadań „Projekt Mężczyzna”, „ORWO” i „7 grzechów głównych”. W latach 2009–2011 współprowadziła w TVP1 program „Hurtownia książek”. Wicenaczelna literackiego miesięcznika „Chimera”, członkini zespołu programowego Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, redaktorka Laboratorium Opowieści.

Ostatnio wydała zbiór szkiców poetyckich „Inicjał z offu”, tomik „Borderline” oraz powieść „Zaćmienie”. Mieszka we Wrocławiu. Jej mężem jest poeta i krytyk literacki Marcin Hamkało. Mają syna Miłosza.

Czyli pisarz musi mocno funkcjonować w tej rzeczywistości?
Zazwyczaj funkcjonuje słabo (śmiech). Funkcjonuje raczej w głowie niż w kuchni. Ale za to dużo widzi. I musi to wszystko przemielić jak maszyna. To się przecież zdarza pisarzom. Siedzimy, pijemy, nagle on się zawiesza, odjeżdża i słychać, jak mu się mięso mieli w mózgu. Trudna do zniesienia intensywność myślenia, przeżywania.

A jak znosisz tę rzeczywistość?
Jestem ciągle zmęczona i ciągle chce mi się spać (śmiech).

Jak odpoczywasz?
Bardzo się zapalam do różnych działań, ludzi. Jakbym ciągle od nowa zakładała galerię, otwierała sklep. Potrafię w ten sposób całkiem daleko odlecieć. Co chwila uczę się pływać kajakiem, przeprowadzam się do Berlina, robię komiks, uczę się francuskiego. Potem strumień energii się urywa i lot zmienia kierunek: w dół. Wtedy muszę być sama, najlepiej z książkami, które mnie neutralizują zupełnie, odklejają na amen.  

Ale to chyba bardziej złożone.
Tak, jest w tym jakaś ambiwalencja: odchodzę od ludzi, kiedy czytam książkę, a jednocześnie zbliżam się do nich poprzez książkę, komunikuję.

Twoja bohaterka Ewa, kiedyś policjantka, dziś „łowczyni” opowieści dla dużego wydawnictwa, „była jak dziewczyna, która wsiada do samochodu z nieznajomym. Być może ryzyko wydawało się tym razem za duże (...), ale korciło ją, żeby przekonać się, co będzie dalej”. Dla dobrej opowieści można odważyć się na wszystko?
To zabrzmi staroświecko, postromantycznie, ale myślę, że tak jest: przekracza się granicę bezpieczeństwa. Nawet ze świadomością, że popełnia się błąd. Mimo to idzie się dalej w ciemno, idzie się, bo w pisaniu nie ma miejsca na kompromisy.

Nie wszystkie opowieści są tego warte.
Czasami czytam niezłe powieści autorów, którzy nie dotykają tych wrażliwych miejsc, nie wchodzą pod skórę, zatrzymują się przed granicą bezpieczeństwa. Piszą poprawne książki, którym czegoś brakuje. Wyjście z ich świata nie sprawia nam trudności. Nie zostawiają śladów. 

Pisarz powinien przekraczać tę granicę bezpieczeństwa? Za czytelnika, który nie ma odwagi?
To zależy od pisarza. Są tacy, którzy wolą światy wymyślać, i wielcy realiści, którzy muszą pojechać w miejsce, które opisują, powąchać tamtejsze powietrze, zmierzyć wzrokiem perspektywę. Lubię, jak pisarz zostawia dla czytelnika w powieści jakiś bonus – to może być zaskakujący, progresywny język, ale może być też element rzeczywistości, którego nie mamy zwykle okazji eksplorować. Taki bonus to na przykład medyczny kontekst i neurochirurgiczny żargon w „Sobocie” McEwana. Fabuła nie zawsze jest najważniejsza.
Pisząc „Zaćmienie”, zastanawiałam się, co mam do zaoferowania czytelnikowi.

I co to było w tej intencji?
Miałam za sobą jakieś doświadczenia telewizyjne, historyjki z Woronicza – pomyślałam, że to może być zabawne: wrzucić moją bohaterkę w ten kontekst i zobaczyć, jak się zachowa. Całe lata świetlne chodzenia po knajpach – to też jest jakiś materiał, przykurzony, brudny troszeczkę. Albo doświadczenia szpitalne. Leżałam na porodówce i obserwowałam, jak pielęgniarki odsłuchują serca ciężarnych, taki nocny sound system.

„Z korytarza słyszeli przyspieszone bicie setek serc, ponieważ ciężarne miały podwójne serca, miały serca w brzuchach – uderzenia zestrajały się w tętent tam-tamów”. To jedno ze zdań, które zostają w głowie i w niej łomocą, rezonują.
Lekarka przychodziła co trzy godziny, mierzyła tętno leżącej obok mnie kobiecie, która miała urodzić bliźniaki. Ta miała trzy serca. Kurczę, pełen surrealizm. Właśnie takie historie chciałam pchnąć dalej w świat.

Na koniec zadam ci jeszcze pytanie twojej bohaterki Ewy: „dlaczego piszesz? z lęku przed śmiercią?”.
Gdyby książki miały naprawdę moc ocalania przed śmiercią – wykształcilibyśmy ewolucyjnie całkiem dobrą literaturę (śmiech). Projektowanie literatury ważkiej i wiekopomnej też raczej jej szkodzi. Nagle pojawia się mnóstwo wyrazów, które myślimy wielkimi literami. Wolę, kiedy pisanie – nawet jeśli dotyczy spraw ostatecznych – jest bliskie życiu, kiedy obok filozofii jest fizjologia, a my, dzięki bohaterom, przejmujemy zindywidualizowany obraz świata. Pisanie nie jest formą nieśmiertelności, może raczej formą pamięci, zapasowym twardym dyskiem, na który zapisujemy nasze poglądy i marzenia, lęki, rozmowy, złowione w tłumie spojrzenia. Ale to także, a może przede wszystkim, przygoda: bieg kolorowym wzgórzem. Oczywiście pisanie jest oprócz tego wszystkim innym, nie potrafię na szybko tego zdefiniować, zamknąć w jakimś jednym – nie wiem czym, muszę coś teraz wymyślić: w jednym słoiku (śmiech).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.