W „Rezydencji Surykatek” – najnowszym tomie Marty Podgórnik – od pierwszego wiersza słychać charakterystyczny ton: straceńczą lekkość, ponury dowcip, nonszalancję, z jaką traktuje się życie. Jej bohaterka jest jak rewolwerowiec, który w kulminacyjnej scenie, tuż przed śmiercią zdobywa się na ostatni, błyskotliwy żart. Tę bohaterkę znamy z poprzednich tomów Podgórnik. Dekoracje pozostały z poprzedniej sztuki: pokoje hotelowe, perony, wieczory autorskie, bary. Ale z nową książką przychodzą dwie zasadnicze zmiany w poetyckim świecie autorki „Paradiso”: zmiana perspektywy – postrzeganie życia z punktu jego końca/starości, oraz zmiana punktu ciężkości, za którą stoi wprowadzenie „gwiazdora rocka”, stojącego teraz w centrum opowieści.
Gwiazdor rocka
Gwiazdor rocka, narcystyczny podmiot, nie ma imienia – jest zatem także symbolem; kumuluje w sobie wszystkich mężczyzn, jest rodzajem snu, marzenia o „białym domku”. Próba ironizowania tej postaci jest przeprowadzona tak zmyślnie, że powaga miłości nic na tym nie traci. Rzecz staje się bardziej jeszcze dotkliwa, wzruszająca. W jednym z wierszy bohaterka jedzie do Opola zobaczyć go w idiotycznym kostiumie, innym razem wzruszona wraca z koncertu boso, trzymając w ręce sandałki.
Marta Podgórnik, „Rezydencja surykatek”.
Biuro Literackie, Wrocław, 72 strony,
w księgarniach od lutego 2011Nazwa „gwiazdor rocka” dystansuje, ale ma w sobie także rys uwielbienia, ciepłego uśmiechu. Gwiazdor rocka jest punktem ciężkości tej książki, ku niemu wszystko ciąży. To profil narcystyczny, w relacji z nim nie może być równowagi. Jest z definicji niesymetryczna. To charakterystyczne, że Podgórnik wybrała taki typ osobowościowy dla swojej bohaterki: idealnie wpisuje się w świat fantomów, mitów, widm. Jest jednocześnie w sferze sacrum i profanum – cielesny i boski. Niczym nie zagraża intencjonalnej niestabilności jej świata. Stosunek do niego jest bałwochwalczy, to oczywiste. Wirtualny zapis co do kształtu tej relacji ziścił się na początku. Z miłości bohaterki zdjęto simlocka. Nie ma holowniczych lin, zabezpieczeń, nie ma nawet mechanizmów obronnych. Miłość bohaterki nawet nie zostaje odrzucona – kobieta jest jedną z cheerleaderek, ma kod dostępu – jest zatem pozbawiona świętości, dramatyzmu, platoniczności.
Koledzy
Kiedy gwiazdor rocka gra koncert, życie bohaterki wypełniają „koledzy”, przedstawieni w książce jako grupa przyjaciół, ale też kochanków, których traktuje z właściwą sobie mieszaniną ciepła i ironii („Tymczasem nawet kochankowie jej nie szanowali”). Do tej kategorii tekstów można zaliczyć także te środowiskowe, siłą rzeczy pełne „kolegów” i obśmianych, ale nieodzownych rytuałów egzystencji poety/poetki: „Wychodzi się po nas na stację, zabiera do restauracji, potem do domu kultury, na pięterko, do pani księgowej. Już sami nie wiemy, czy czujemy się bardziej zmęczeni, zażenowani, czy winni”.
Do tej kategorii tekstów zaliczają się także te z dedykacjami, jak wiersz „Translacja”: „Katolik powiada, że towarzyskie wiersze nie są w jego typie. / Tymczasem ja znajduję pośród jego wierszy wiersze miłosne. / Czy to więc oznacza, że gdybyśmy częściej uprawiali miłość / zamiast gier towarzyskich, / mielibyśmy wreszcie o czym pisać?”. Koledzy od stolika i pióra, którzy w poprzednich książkach byli nauczycielami, miłostkami, przewodnikami duchowymi, teraz są kimś, kto nie reaguje, kiedy bohaterka dostaje w twarz, „bo przecież wiedzą, że bym się obraziła”. Jednocześnie przyznaje, że: „tak, czasem udaję głupszą niż jestem, żeby kolegom nie robić / przykrości”. „Dają jednak tę niezbędną ilość ciepła, żeby się w ogóle pozbierać, żeby mieć o czym myśleć / pisać, żeby na czymś zbudować dzień, tydzień, miesiąc. Zatem nadal się o nich zabiega, nadal można zostać pokochaną / odrzuconą” – lęk mądrze, aluzyjnie wpisany w ostatnią zwrotkę wiersza „Naród czeka (Drugi wiersz) dla Marcina Sendeckiego”: „Tak bardzo bym chciała opowiedzieć o tym, co się nie / wydarzyło, lub że nie pamiętam. Ale się boję, że zostanę / przez to potraktowana jak pisarka klasy B, lub C”.
Kobiecość
Jaki jest model kobiecości przedstawiony w tym tomie? To ponury profil kogoś, kto nie jest (wystarczająco?) kochany, kto się przykleja łapczywie w poszukiwaniu ciepła. Ktoś, kto oddaje wszystko, dostając seks w skarpetkach, po pijaku, w hotelowym pokoju, jak w wierszu „Archiwum rodzinne: występy gościnne, karaoke w Kielcach”: „A może gardzi sobą, bo / nagle przetrzeźwiał i w pełnym świetle zobaczył te i owe sprawy nieco / inaczej i obiekt, i przebieg, swojej afirmacji? Nie wiem”. Czy następuje dewaluacja ciała, przechodniego ciała, czy coś się wyczerpuje, traci, czy też ciało wychodzi nietknięte, czyste, raźno przystępując do kolejnej przygody? Wreszcie: co to za waluta i czy się „opłaca” (i co komu?)? Ciało jest po to, by go używać, jest może jedyną kartą przetargową (do czasu, co gorzko stwierdza bohaterka), a więc ciało i wiersze – te dwa atrybuty, coś, czym można się potargować, czym można zagrać. Stosunek do ciała pokazuje wyłamanie się z mieszczańskiego modelu życia, nonszalanckie traktowanie norm społecznych, ale też odwagę. Takie zasypywanie samotności jest oczywiście obarczone pewnym ryzykiem, z którego bohaterka niewiele sobie robi: „Usuwa ciąże jakby szła po mleko”. Skąd w takim razie smutek, na który się umiera w tych wierszach – mimo że „alkohol okazuje jej miłosierdzie”? Dlaczego „królowe poezji bywają na ogół nieco smutne, i mocno zestresowane”? Dlaczego „jest w niej (wreszcie) dalekie odludzie”?
Braki, deficyty bohaterki, są wyraźne, ale ich geneza – i co za tym stoi: lekarstwo – pozostają ukryte. Lekka socjopatia przychodzi na przemian z okresami imprezowej euforii. Postępuje życie w micie, na rauszu, bo przecież rzeczywistość potoczna jest nie do zniesienia: „Przychodzą tygodnie w łóżku. Zamawianie papierosów przez telefon. Nieodbieranie telefonów”. Dekadencki mit to po prostu kolejna iluzja. Zbyt łatwo ją rozbroić. Ale co zrobić, kiedy pozostały już tylko iluzje? Zamroczyć się czymś smacznym i pożywnym, by iść w nie mimo wszystko, jeszcze chwilę, póki pełny bak?
Bierność
Stąd nie ma wyjścia. Nikt go nie szuka. Jakby ta historia w ten sposób się dopełniła. Młodość poszła sobie „w pizdu”. Pierwsze rozliczenie wypada kiepsko. Żadnych złudzeń, marzeń. Nostalgia za utraconą miłością, przewlekły czas przeszły, czyli syndrom końca: to z tej perspektywy się patrzy. „To były złote lata ponowoczesności. Na strychu znajdziesz pudło z wycinkami, slajdy i pamiątki”.
Właśnie. Czasem pojawia się wrażenie, że ten świat zbudowany jest z klisz, z powielanego w kółko zdjęcia – z kawałków o różnej sile rażenia – czasem próz, czasem wierszy. Ale nie ma wątpliwości: w niewielu polskich książkach poetyckich można znaleźć tyle interesujących wierszy. Niektóre z nich – gorzkie, rymowane, lapidarne – nieoczekiwanie kojarzą się z poezją Dorothy Parker, która przedstawiała w wierszach bohaterkę silną, ale obolałą, znieczuloną, ale nie nieczułą, zanurzoną w literackim świecie i na swoje nieszczęście – piekielnie przenikliwą. Świetnie to widać w wierszu „Chelsea Hotel No.5”, którego ostatnią zwrotkę mogłaby napisać Parker: „I poszłaś w pizdu, straciłaś się / Olałaś widownię i świat / I nigdy o Tobie nie powie nikt, że / Go kochasz, go nie kochasz / Czy temu podobne ple ple”.