„Prosimy o wyłączenie telefonów komórkowych lub pozostawienie ich poza przestrzenią, w której odbywają się seanse”. „Informujemy, że podczas seansu zostaną użyte światła stroboskopowe”. „Jakiekolwiek światło użyte przez ciebie podczas seansu może zaburzyć jego scenariusz”. „Seans odbywa się w zupełnej ciemności i trwa około 50 minut. Jeśli w czasie trwania seansu poczujesz, że musisz wyjść – wstań. To będzie dla nas sygnał, by nie przeszkadzając innym, pomóc ci wyjść”. „Po wejściu w przestrzeń seansu, kieruj się przez uchylone drzwi korytarzem do końca. Będziemy tam na ciebie czekać”. Zatem publiczność wie, co robić. I rzeczywiście – już w korytarzu robi się ciemno. Do każdej kolejnej osoby ktoś podchodzi i chwyta ją za przedramiona, prowadząc na wyznaczone miejsce. To poduszka z naklejką w kształcie x – jakie nalepia się dla aktorów na scenie teatru lub na filmowym planie. Po kolei wszyscy widzowie kładą się na deskach. „Patrz w górę. I ciesz się seansem”. Gasną ostatnie miniaturowe latarki wolontariuszy. W górze, bardzo wysoko, widać kilka blado świecących punktów. Złudzenie jest sugestywne i trudno się oprzeć wrażeniu, że otworzono jakiś ruchomy dach i oto patrzymy na prawdziwe gwiazdy. Zaczyna się „Czarne słońce” – spektakl realizowany przez wrocławską IP Group – interdyscyplinarny kolektyw artystyczny, łączący działania performatywne z pracami z obszaru sztuk wizualnych, tekst literacki (także dramaturgię) z architekturą, wideo z dźwiękiem. Tym razem Anka Herbut, Piotr Choromański, Łukasz Twarkowski, Jakub Lech i Bogumił Misala zaprosili publiczność do Teatru Polskiego w ramach festiwalu Nowe Horyzonty. Spotkanie odbywa się w ciepły, lipcowy wieczór na tyłach teatru. Niewielka grupa ludzi zostaje skierowana na podwórko obok kolejowego nasypu. Tamtędy można wejść od razu na scenę, a to właśnie tam tym razem mają znaleźć się widzowie, stąd niewielka ilość miejsc na każdy z seansów / spektakli i uczucie wyróżnienia, uczestnictwa w czymś zakulisowym, co ma w sobie czar i grozę rytuału.
„Czarne słońce”, IP Group. Teatr Polski we Wrocławiu, 24–26 lipca 2015Publiczność leży w niemal absolutnej ciemności. Powoli z ciemności wydobywa się głos, który staje się naszym przewodnikiem i jednocześnie jedyną ścieżką komunikacji. Jest w tej sytuacji coś surrealistycznego i w subtelny, liryczny sposób dziecięcego: przeżywamy ją regresywnie, jako powrót do dzieciństwa, kiedy podczas zasypiania naszym przewodnikiem w ciemności był cudzy głos. Głos osoby, na którą byliśmy zdani. Jest w tym dobrowolna rezygnacja z kontroli i poddanie się, które wywołuje najpierw niepokój i opór, potem ulgę. Głos staje się punktem oparcia, ale treść przekazu zaraz nas destabilizuje, narusza naszą integralność: oto podmiot – niestabilny i rozstrojony, działa na przemian opresyjnie i kojąco. Przyciąga nas i odpycha, kocha i nienawidzi. Aż do całkowitej obojętności, kiedy wydaje się, że nie jesteśmy nawet katalizatorami tej wypowiedzi, raczej ludźmi, którzy zawstydzeni słyszą za ścianą cudze umieranie. Jesteśmy w środku czyjejś głowy. Kim jest ta osoba? Jaka jest? Wspaniała: wrażliwa, skupiona, korzystająca bez skrępowania z własnej wyobraźni. Rozbita, zgubiona. W dziwaczny, dekadencki sposób wolna, jakby przed chwilą odrzuciła rzeczy, które ją wiązały ze światem. Dynamiczna, to znaczy jej osobowość ulega przemianie, rozsypuje się albo wiąże od nowa. To logoreiczny tekst podawany przez Andrzeja Szeremetę (w wersji angielskiej przez Mariae Smiarowską), który ma zmienną temperaturę emocjonalną: ewokuje panikę, potem zagubienie i bezradność. Staje się liryczny i przenosi zoom na piękno, nawet jeśli jest groźne. Wreszcie to tekst poszukujący własnego sensu. I mówi o utracie – o różnych rodzajach tracenia – jak w wierszu Elizabeth Bishop „Ta jedna sztuka”. Jednak w perspektywie egzystencjalnej głównie utracie pamięci – ergo: życia.
Jest jeszcze inna możliwość – jesteśmy we wnętrzu własnej głowy i świat wokół zanika, postępuje gwałtowna redukcja wszystkich jego elementów, wszystko się kurczy do tego punktu: głosu. A my gubimy się we własnej głowie. Znów umieranie, tym razem jednak własne? Przywoływane detale, wyobrażane obiekty: agrest, plaża, mieszkanie – to wspomnienia, linki do sytuacji i kontekstów, które znikają.
To także historia rozpadu języka, może więcej – dezintegracji osobowości. Stąd urywane wątki i zdania, powracający motyw „słów, które odkleiły się od znaczeń”. Podmiot ściga własny język, podąża za nim, panicznie bojąc się utraty kontaktu, bo „kiedy jest cicho – jest pusto. A kiedy jest pusto – jest ciemno”. Idealny materiał dla lacanisty: wszystko jest w języku, to on jest kluczowym tworzywem, od niego zaczyna się osobowość, on stawia granice wyobrażeniom. Człowiek, a także świat to wytwory mowy i mówienia. Słowa nie tylko są polityczne, a zatem mają wpływ na rzeczywistość – one są rzeczywistością. Zaś struktura psychiczna człowieka jest strukturą językową.
Tekst Anki Herbut jest skonstruowany w ten sposób intencjonalnie: przelewający się na zasadzie dźwiękowych i wyobraźniowych skojarzeń, mniej lub bardziej abstrakcyjny, czasem głębiej wchodzący w kontakt, czasem uciekający jak podprowadzona żyłka. Także podczas słuchania w ciemnościach gubimy i tę ostatnią nitkę – przez chwilę jesteśmy w pustce, panika nam się udziela, a potem znów coś – słowo, dźwięk, światło – na chwilę nas wyłania i podnosi.
Posługuję się słowem spektakl i sądzę, że jest najbliższe idei zdarzenia, bo to nie słuchowisko, raczej socjopatyczna sytuacja estetyczna z elementami kina 4D, symulator podróży. W kluczowych momentach czujemy drżenie podłogi, słyszymy szum dmuchawy, choć nie wiemy, skąd dobiega. I wreszcie światło – kluczowy, poza tekstem, element: błyskające horyzontalnie, poziomo, jak przy wybuchu, kiedy tworzy się płaski talerz światła. Kuliste i rozproszone jak zbiór czegoś organicznego, co je emituje w ciemności. Wreszcie światło przemysłowe, futurystyczne, biegnące piętro po piętrze w poziomych schodach, popychające się, przekazujące sobie energię.
Spektakl można interpretować także jako sytuację happeningową, odwracającą zwyczajowe role (publiczność nie jest bezpieczna, twórcy pozostają ukryci). Odcięcie od niektórych bodźców tworzy sytuację baśniowej zabawy, spirytystycznego seansu, podczas którego prawa natury są zawieszone, a każda interpretacja rzeczywistości – prawdopodobna.
Szacunek budzi dynamika zdarzenia, wysoki poziom manipulacji, to, jak precyzyjnie steruje się naszymi emocjami. Oto raz mamy łzy w oczach, innym razem boimy się, potem spokojnie poddajemy rozbujanej, rytmicznej narracji. Tuż przed końcem następuje moment silnie opresyjny, z którego jednak wychodzimy w światło.
Koniec spektaklu jest zaskakujący. Intensywny i oślepiający. Następuje wyładowanie emocji i widzowie wracają do świata czyści, jak dzieci: poruszeni, wytrąceni z równowagi, ostrożnie stawiają kroki wśród czarnych poduszek.