Nadmiar obrazów

5 minut czytania

/ Film

Nadmiar obrazów

Witold Mrozek

„Amy” wzrusza. Jakoś tak jest, że znajomość końca raczej wzmacnia niż osłabia efekt. Jak w wiele razy obejrzanym melodramacie

Jeszcze 1 minuta czytania

Jest rok 1998, Londyn, rozchichotane czternastolatki świętują urodziny koleżanki. Wygłupiają się, śpiewają do rozedrganego kamkordera. W końcu kadr zatrzymuje się na jednej z nich, która wydobywa z siebie zaskakujące tony. Jej głos brzmi mocno, niepokojąco dojrzale. Przywitajcie Amy Winehouse, brzydkie kaczątko epoki MP3 i you tube'a.

„The Girl Behind the Name”, brzmi podtytuł dokumentu Asifa Kapadii. Reżyser sugestywnie przedstawia mit „zwykłej dziewczyny”, która swoim talentem, prostotą i bezpretensjonalną bezczelnością odnosi sukces, by chwilę później polec pod trybami machiny rozrywkowego biznesu. Kreśli tło społeczne, pokazuje rodzinę Winehouse: nieobecny ojciec, który przyjedzie później budować relację ze sławną córką w towarzystwie ekipy filmowej. I bezradna matka, która nie zauważyła u córki bulimii, mimo że ta w zasadzie powiedziała jej o niej wprost, słowami w rodzaju: „Mamo, mam fajną dietę, mogę zjeść cokolwiek, a potem to zwymiotuję”.

Kapadia nie stawia jakichś oszałamiających tez. Nie spada też na szczęście na poziom gazetowych historii w rodzaju „jak z pulchnej nastolatki zmieniła się w smukłą diwę”. Memento „Amy” brzmi raczej: „Gdyby żyła dłużej, nauczyłaby się żyć” . Słowa te wypowiada stary gwiazdor jazzu, Tony Bennett, porównując Amy do legend muzyki, takich jak Ella Fitzgerald.

Są pytania, które obejrzeniu „Amy” chciałoby się zadać natychmiast. Jak to się dzieje, że ze śpiewającej z gitarą nastolatki z niższych warstw żydowskiej klasy średniej Londynu Amy Winehouse staje się gwiazdą popkultury? Dlaczego nie utkwiła w niszowych klubach, na elitarnych jazzowych festiwalach? Albo, z drugiej strony, co sprawiło, że nie śpiewała np. tylko na weselach?

Pierwsze szczeble awansu przyszłej gwiazdy pokazane są tu skrótowo i raczej niejasno. Słyszymy, że młodziutka Winehouse ma nagle jakiegoś menadżera, potem szybko się z nim rozstaje i nie wiadomo skąd, nagle zjawia się ćwierć miliona funtów z wytwórni.

Niewiele też, co raczej oczywiste, dowiemy się z wyprodukowanego przez Universal Music filmu o kontraktach, które zmuszały chorą (po prostu) Winehouse do dalszych występów, łącznie z niesławnym ostatnim koncertem w Belgradzie, na którym pijana artystka zataczała się na oczach tysięcy widzów, nie pamiętając słów własnych piosenek. Choć opowiedziana w „Amy” historia z poprzedzającym ten blamaż wywiezieniem pijanej do nieprzytomności kobiety na lotnisko i wsadzeniem jej do lecącego do Serbii samolotu, głęboko zapada w pamięć.

„Amy”, reż. Asif Kapadia

Ale to nie rekonstrukcja faktów czy ich interpretacja jest największą siłą filmu. „Amy” wgniata w fotel nadmiarem obrazów.

Czasem ktoś zastanawia się, jak nowe technologie wpłyną na biografistykę. Czy, jeżeli okażemy się dla potomnych dość interesujący, sczytane i przejrzane zostaną nasze maile, czaty, statusy w portalach społecznościowych i zdjęcia Instagrama?

„Amy” stawia to pytanie od innej strony. Pokazuje, jaki wpływ na dokument może mieć wszechobecność urządzeń do taniej, prostej i natychmiastowej rejestracji obrazu. Winehouse wydaje się osobą, której każda godzina życia została nagrana. Obok zwyczajnych „setek” – wypowiedzi przyjaciół, muzyków, producentów czy towarzyszącego gwieździe ochroniarza, znajdziemy tu dziesiątki minut niesamowitego, bardzo prywatnego materiału. To dwugodzinny seans podglądania osoby, która wydaje się do niego przyzwyczajona. Cała ta historia, opowiedziana nieraz w rozpikselowanych kadrach z VHS, komórki czy taniej cyfrówki, przypomina chwilami dynamicznie zmontowane rodzinne wideo.

Efektem ubocznym jest bardzo osobliwy rodzaj bycia Amy przed kamerą – ni to potocznej obecności, ni to pozowania, ni to grania. Szczególnie widać to w scenie nagrania z Bennettem, idolem artystki, która to sesja okazała się ostatnią przed jej śmiercią.

„Amy” „Amy”, reż. Asif Kapadia.
Wielka Brytania 2015, w kinach od 7 sierpnia 2015
„Amy” to dokument, który ogląda się jak mocną fabułę. Jednocześnie nie brak tu scen, które typowy hollywoodzki biopic raczej by pominął, w obawie przed zbytnią drobiazgowością czy zwolnieniem tempa opowiadania. Nadmiar obrazów musi nasuwać pytanie o ich pochodzenie. Nie tylko o to, co myśli chłopak, który filmuje swoje kłótnie z Amy czy wspólne narkotyczne odloty. Czy to współczesna mania obrazu, odpowiednik selfie-manii czy dawnych zabaw z polaroidem, czy trochę cyniczna świadomość, że rejestruje się historię?

Jeszcze bardziej tajemnicze są ujęcia, które każą myśleć o Amy Winehouse jak o bohaterce jakiegoś upiornego „Truman Show”, z realizatorem-demonem przy stole montażowym. Powracają obrazy umęczonej używkami i sławą artystki, uciekającej w oślepiającym blasku fleszy przed tabunami fotoreporterów. Kamera rejestruje ich plecy. Kto stoi za paparazzi? W czyj kadr wpadają złodzieje kadrów?

 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.