Świat Roya Anderssona przypomina brudne, stare linoleum – pozbawione kolorów, nienadające się już do niczego. Ludzie poruszają się po nim, z trudem odrywając nogi od podłoża. Ospali, nieobecni, bladzi jak klauny, czekają na koniec świata; nie wiedzą, że ten koniec już dawno się zaczął. Może dlatego, że w gruncie rzeczy nie wiadomo, kiedy to było; wiadomo jedynie, trochę jak u Noblisty, że zaczęło się bez żadnych huków i fanfar.
Jego kino wydaje się lustrzanym odbiciem kina Seidla. I jeden, i drugi stara się nie narzucać widzowi, dlatego zawzięcie pilnuje, by kamera stała w miejscu jak słup, a ruch odbywał się jedynie wewnątrz kadru. I jeden, i drugi wystrzega się zbliżeń, preferuje ogólne plany, bo chce, żeby to przestrzeń, w jakiej znajdują się jego bohaterowie, dookreślała, kim są. I jeden, i drugi patrzy na nich bez litości, z tym że kino Anderssona wyzbyte jest okrucieństwa. U Austriaka ludzie to zwierzaki, u Szweda – kosmici, co robi kolosalną różnicę. Autor „Pieśni z drugiego piętra” nie jest darwinistą, woli abstrakcje, dlatego chętnie odrywa się od ziemi. Krąży wokół groteski i surrealizmu. I ciągle temu wszystkiemu się trochę dziwi.
„Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, reż. Roy Andersson
Biografia 71-letniego Roya Anderssona jest równie niezwykła jak jego kino. Debiutował w 1970 roku filmem „A Swedish Love Story”, który odniósł ogromny sukces. Kolejna produkcja, nakręcony pięć lat później „Giliap”, była już niestety katastrofą. Od reżysera odwróciła się zarówno publiczność, jak i krytycy, nikt nie chciał finansować jego kolejnych projektów. Wzgardzony przez świat filmu reżyser znalazł schronienie w reklamie. Miała to być chwilowa przystań, skończyło się na dwudziestu pięciu latach, w trakcie których Andersson nakręcił setki reklamówek, stając się mistrzem w tym fachu, wychwalanym przez samego Bergmana.
Gdy ogląda się dziś te małe perełki, widać jak na dłoni, skąd wzięła się jego słynna trylogia: „Pieśni z drugiego piętra”, „Do ciebie, człowieku” i wreszcie „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”. Można odnaleźć w nich te same rozwiązania estetyczne, to samo poczucie humoru. Kolejne krótkie scenki układają się w katalog powracających w późniejszych filmach gestów i sytuacji. Widzimy: gospodynię opróżniającą popiół z kominka i przesypującą go do wiadra, którego zawartość za chwilę wysypie sobie na głowę; kierowcę, któremu szyba opada na dwie sekundy przed wjechaniem pod szczotki w samochodowej myjni; różne losowe wypadki, które zdarzają się ludziom, jak na przykład lądujący na dachu małego samochodu osobowego statek, czemu towarzyszy lakoniczne hasło – „prędzej czy później będziesz potrzebował ubezpieczenia”. Mogłoby ono równie dobrze przyświecać bohaterom jego długich metraży, choćby temu mężczyźnie, który zgłosił się na ochotnika do sztuczki magicznej ze skrzynią i piłą, po czym trafił do szpitala z rozciętym brzuchem.
Los jest okrutny, czyha na każdego, także na bohaterów najnowszego filmu Anderssona: pasażera statku rejsowego, który umiera w stołówce moment po zapłaceniu za posiłek, na chwilę przed jego spożyciem; domownika, którego dopada zawał podczas odkorkowywania butelki z winem. U Szweda życie samo w sobie jest bardzo niebezpieczne, niebezpieczne i ironiczne – winda zawsze zamyka się człowiekowi przed nosem. Nie wtedy, gdy stoi kilka metrów od drzwi, tylko wtedy, gdy wydaje mu się, że zaraz będzie w środku.
Andersson jak nikt inny we współczesnym kinie umie pokazać absurdalność ludzkich zachowań, ale nie zadowala go tworzenie z nich skeczy, które miałyby służyć rozładowaniu napięcia. Podczas oglądania jego filmów śmiech staje w gardle, człowiek szybko sobie zdaje sprawę, że z tej matni ponawianych raz za razem, automatycznych czynności nie ma wyjścia. Co więcej, automatyzm i złączona z nim nierozerwalnie wszechobecna nuda stępiają w ludziach resztki wrażliwości, sprawiają, że stają się oni kimś, kto gotów jest zaakceptować wszystko. W najmocniejszej scenie „Gołębia, który przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu” widzimy obraz będący przetworzeniem tego znanego z krótkometrażówki „World of Glory”. Tam mieliśmy grupę nagich ludzi, których ubrani jak urzędnicy i bankierzy kaci wpędzają do ciężarówki, w której zostają zagazowani. Tutaj mamy wielki walec z metalu, którego ściany pokrywają trąby. Do jego środka zostaje wpędzona grupka czarnoskórych ludzi. Zagania ich kilku mężczyzn ubranych jak na safari. Całemu zdarzeniu przygląda się zaś ze spokojem reprezentacja starych arystokratów.
„Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, reż. Roy Andersson
Groza i okrucieństwo to jednak nie wszystko, u Anderssona jest także miejsce na zwykły banał, jak wieczorny obiad, a nawet moment na plaży, gdzie dwójce kochanków towarzyszy grzeczny pies. Po całym tym królestwie, zaludnionym przez niewiedzących nic o sobie ludzi, oprowadza nas dwóch komiwojażerów, którzy handlują rozrywką: gumową maską, maszynką do śmiechu, wampirzymi zębami z plastiku. Interes idzie im średnio, nie dość, że nie udaje im się nic zarobić, to jeszcze wpadają w długi – ludzie ich nie potrzebują, bawią się sami i po swojemu. Nie zmienia to jednak w niczym tego, że Sam i Jonatan, bo tak się nazywają panowie, na tle innych wypadają nad wyraz korzystnie – jest w nich jeszcze jakieś życie, coś na kształt troski o drugiego człowieka.
Nie spieszyłbym się jednak z orzekaniem, że „Gołąb...” to pomnik wystawiony sztuce oraz wszystkim tym, którzy zajmują się robieniem sztuczek. Jeśli już, to jest to pomnik paradoksalny, sklejony z papieru, skazany na tymczasowość. Ten film, zrodzony z fascynacji malarstwem (Andersson mówi, że jednym z jego głównych inspiracji byli „Myśliwi na śniegu” Pietera Bruegla), pomyślany w każdym szczególe, precyzyjny i niepowtarzalny, jest zbyt wieloznaczny, by otwierać go tym jednym kluczem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.