Pat Solitano właśnie opuszcza szpital psychiatryczny; został w nim zamknięty po tym, jak na kwaśne jabłko sprał kochanka swojej żony. Jednak to nie lekarze decydują się na jego wypisanie, to matka zabiera go – prawie czterdziestoletniego synka – do domu na własną odpowiedzialność. Tam czeka już na niego od niedawna bezrobotny ojciec: fanatyczny kibic filadelfijskich Orłów, przesądny hazardzista, więzień nerwicy natręctw. Przeszło z ojca na syna? Trochę przeszło; De Niro w roli starego neurotyka jest tak przekonujący, że trudno sobie wyobrazić, by taka figura nie oddziaływała na otoczenie. „Poradnik pozytywnego myślenia” nie jest jednak o tym, że prędzej czy później i tak zamienimy się we własnych rodziców.
Senior pogodził się ze swoimi paranojami, junior nie chce tak żyć. „Będę taki, taki i taki. Będę się starał. Będę pozytywny i skończę z negatywizmem” – powtarza sobie w duchu Pat Solitano. Chciałby, żeby żona do niego wróciła, dlatego pracuje nad zmianą nastawienia, ale także nad figurą – biega po ulicach w foliowej pelerynie, by wypocić zbędne kilogramy. Pod folię zakłada szary dres, żeby nikt sobie nie pomyślał, że ma do czynienia z wariatem. Na kolacji u znajomego spotyka inną wariatkę, która też próbuje wyjść na prostą.
W „Poradniku pozytywnego myślenia” wariatów jest zresztą całkiem sporo i żaden z nich tego wariactwa specjalnie się nie wstydzi. Są nawet tacy, którzy traktują je jako coś na kształt szóstego zmysłu. W czym miałby ten zmysł pomagać? Tego do końca nie wiadomo. Jedno jest pewne: wariaci szybko znajdują między sobą porozumienie. Russell jednak nie opowiada tylko o nich; nie zapędza się i nie mówi, że wszyscy jesteśmy wariatami. Nie kwestionuje, że można być – choćby przez jakiś czas – zdrowym na umyśle, nie wciska też widzom banalnej mądrości, że lepiej być wariatem niż pozostającym przy zdrowych zmysłach szarakiem. Amerykanin szanuje różnice, ale równocześnie każdy człowiek bez wyjątku jest dla niego słaby i kruchy, każdy ma tylko jedną alternatywę: albo „znajdzie w sobie siłę”, albo prędzej czy później „podda się oszołomieniu”.
Tytuł jest zwodniczy, ale nie do końca. „Poradnik pozytywnego myślenia” to nie „Podręcznik wojownika światła”, ale równocześnie jest to jak najbardziej opowieść o nauce lepszego życia, o powtórnym nawiązaniu więzi ze światem. Tylko że ta więź w filmie Russella odnawia się nie za pomocą ezoterycznych haseł, a prostych, tradycyjnych gestów, gestów i tabletek. Russell nie ucieka przed trudnymi sprawami, nie wmawia, że Pat nie musi sięgać po chemię, że jest inny początek.
Pat Solitano ma włosko brzmiące nazwisko, mieszka w Filadelfii, a nie w Chicago, ale widzę w nim w jakiejś mierze bohatera podobnego do tych, których czasami w swoich książkach opisywał Saul Bellow: rozedrganego, bez przerwy bijącego się z własnymi myślami, potykającego się o własne nogi, zdziecinniałego, niezdarnego, nie do końca wiedzącego, jak postępować z ludźmi. Nieustannie wprowadzającego w życie nowe plany i strategie, które pozwolą osiągnąć spokój, użerającego się z własnymi kompleksami, przeszłością oraz rodziną. Ale pełnego życia.
Agata Bielik-Robson w eseju poświęconym autorowi „Ofiary” pisała, że Bellow „swym hasłem życiowym uczynił aforyzm Williama Blake'a: «Energia jest radością»”. Ta maksyma świetnie pasuje do Russella – jego film, mimo że opowiada o ludziach na skraju załamania nerwowego, ogląda się z taką przyjemnością dlatego, że wszystko w nim pulsuje: miasto, dom rodzinny Pata, on sam, wreszcie portretująca go kamera, znajdująca się ciągle w ruchu, żywo reagująca na jego ciągłe zmiany nastrojów. Żadnych szarpanych ujęć, żadnych drżeń, kamera płynnie zatacza wokół Pata kręgi, zupełnie jakbyśmy byli na lodowisku, jakbyśmy patrzyli na dorosłego faceta, który dopiero uczy się jeździć.
„Poradnik pozytywnego myślenia”,
reż. David O. Russell. USA 2012,
w kinach od 8 lutego 2013 Russell opowiada swoją historię z niebywałą swobodą, tego typu swobody brakuje w dzisiejszym amerykańskim kinie. Autor „Podręcznika pozytywnego myślenia” jest perfekcjonistą i wirtuozem, ale szczególnie się tym nie chwali. Nie jest typem cyrkowca, który musi zrobić spektakl ze swoich umiejętności, nie jest typem gościa, który tak bardzo kocha swoje dowcipy, że nie potrafi przestać ich opowiadać. Nie popisuje się, nie sadzi się na mądrości. Nie udaje, że kręci coś więcej niż prostą historię o prawie czterdziestoletnim facecie, który po ośmiu miesiącach w szpitalu psychiatrycznym wraca do domu. Bijący z niej optymizm nie jest wynikiem wstępnych kalkulacji i założeń, tylko rezultatem zespołowej pracy: aktorów, reżysera, operatora i całej ekipy. Że ten optymizm – niemalże bezwarunkowy – ostatecznie nie razi, świadczy tylko o sile tego filmu.