Walec

5 minut czytania

/ Film

Walec

Jakub Socha

Wybitny „Opiekun” jest filmem o doświadczeniach granicznych i o pewnej nieprzekładalności tych doświadczeń

Jeszcze 1 minuta czytania

Jest w „Opiekunie” Michela Franco, nagrodzonym na zeszłorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz, taka scena: do sparaliżowanego, z trudem wydobywającego z siebie słowa ojca przychodzą dorosłe dzieci. Chwilę się kręcą, poprawiają poduszkę, wygładzają pościel i po chwili już odwracają się na pięcie. W drzwiach jeszcze mówią mu, że nie wolno mu się wstydzić słabości. I że jak tylko będzie mu czegoś trzeba, to są na dole, więc wystarczy dać znać. Na dole jest życie pełną gębą: na dole odbywa się rodzinny zjazd. Jedzenie, wino, luźne gadki, tylko czasami ktoś nerwowo podniesie wzrok ku górze. Nie słychać ich zza zamkniętych drzwi chorego – ciszę przerywa jedynie raz na jakiś czas głos zatrudnionego opiekuna. W tym małym fragmencie jest cały film. Jest tu i dwuznaczne współczucie wyprostowanych, i samotność konającego, wreszcie – nowy zwyczaj, który tym, których na to stać, pozwala wypchnąć proces rozpadu spoza pola widzenia. Jak pisała trzeźwo we wstępie do słynnego eseju Virginii Woolf Hermione Lee: „Świat nie może sobie pozwolić na regularne okazywanie współczucia: musiałoby ono zająć cały czas pracy”.

Kino też nie może, a przynajmniej nie chce. Niby śmierci jest w nim sporo, tak samo szpitali i chorób, ale takiego filmu jak Franco jeszcze nie widziałem. Chyba nikt do tej pory nie nakręcił podobnej opowieści o umieraniu – niecofającej się przed niczym i nieszukającej żadnego ratunku. „Opiekun” to walec na służbie u obojętnej natury: powoli jedzie do mety, wgniatając w ziemię wszystkie podręczniki dobrego umierania, pomarańcze przynoszone przez odwiedzających, cudowne receptury i terapie, marzenia o nieśmiertelności i marzenia o nieskończoności czasu. Testując przy okazji, ile człowiek jest w stanie znieść. Żadnych bujd o tym, że cierpienie uszlachetnia i hartuje – materiał ludzki można wygiąć tylko do pewnego stopnia, potem i tak złamie się na pół.

Opiekunie„Opiekun”

Przy całej swej bezkompromisowości jest to kino przezroczyste i delikatne, pozbawione ostentacji. Kamera nie zagląda ludziom w ropiejące rany, utrzymuje dystans, nierzadko rzeczy dzieją się w przestrzeni pozakadrowej albo patrzymy na nie spoza framugi drzwi. Nie ma kwartetu smyczkowego, nie ma Albinoniego ani Góreckiego. W ogóle nie ma muzyki. Sceny przechodzą płynnie jedna w drugą. Styl „Opiekuna” jest wręcz niezauważalny. Aktorzy nie spieszą się ze swoimi kwestiami, tam samo jak główny bohater, opiekun David, grany przez genialnego Tima Rotha, nie spieszy się ze swoją robotą. Gest za gestem. Mycie ciała, masowanie zwiotczałych mięśni, zmiana bielizny. Jeden pacjent, pogrzeb, a potem następny. Wylew, rak, AIDS – David nie ma swoich ulubionych chorób, nie wybiera pacjentów, którymi będzie się zajmował. W opiekę angażuje się całkowicie, wchodzi w skórę podopiecznych do tego stopnia, że na własne życie nie starcza mu czasu. Jest tym, który okazuje współczucie za cały zapracowany świat. Jest świrem i równocześnie świętym. I zagadką, bo trudno powiedzieć, skąd wziął się ktoś taki. Z czasem tę zagadkę reżyser rozwiązuje, otwierając swój film niejako na nowo. Koncentrując uwagę nie tylko na tym, ile może znieść umierający, ale i na tym, ile może znieść ten, który temu cierpieniu tak otwarcie towarzyszy.

Opiekunie„Opiekun”, reż. Michel Franco, premiera 29 kwietnia 2016„Opiekun” jest filmem o doświadczeniach granicznych, ale i opowieścią o alternatywnym świecie, tym, który funkcjonuje tuż obok tego codziennego. Młody meksykański reżyser ze zdumiewającą dokładnością odkrywa wszystkie jego idiosynkrazje: oczekiwania chorych, którzy chcieliby wreszcie świętego spokoju; ich napady szczerości, wyrastające z tego, że już niczego nie muszą udawać; zupełnie inne podejście do czasu, który przestał być niewinny; różne formy radzenia sobie z diagnozą/ wyrokiem – od pobudzania swojego libido aż po wytrącenie śmierci z ręki kosy i samemu zadecydowanie o tym, kiedy ma nastąpić koniec. Równocześnie wnikliwie pokazuje tę dziwną więź, która zawiązuje się między obcymi sobie ludźmi – opiekunem i pacjentem. Zawiązaną jakby poza nimi, przypadkową, a przecież intymną i intensywną jak mało co, mimo tego, że będzie ona istniała nie dłużej niż chwilę.

Pomimo wspomnianej na poczatku sceny ucieczki z pola bitwy, film nie jest jakąś nierozważną, płytką krytyką współczesnej, nieczułej cywilizacji. Franco nie przesądza, czy dzisiajsze metody są gorsze od innych. Zmusza jedynie widza, żeby zwrócił wzrok tam, gdzie nie chce patrzeć, łudząc się, że jego to nie dotyczy. Pokazuje, że wynajęcie profesjonalnego opiekuna nie rozwiąże wszystkich kłopotów, nie wybawi od niemiłych sytuacji: na koniec nie da się przygotować, nie można przeprowadzić nikogo za rękę przez to doświadczenie, nie może tego nawet najlepszy opiekun – choć David robi wszystko, by tak nie było, człowiek zostaje z tym sam. Innego wyjścia nie ma. Jak pisała Woolf: „ciepło opuści świat, ścięci morzem przestaniemy kręcić się po polach, lód grubą warstwą położy się na fabrykach i na maszynach, słońce zgaśnie”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.