Nie będę nikogo prowadził za rączkę
Michel Franco / materiały promocyjne

15 minut czytania

/ Film

Nie będę nikogo prowadził za rączkę

Rozmowa z Michelem Franco

Moje filmy zwykle wynikają z osobistych doświadczeń. Tak było też w tym przypadku: byłem przy odchodzeniu mojej babci – mówi autor poruszającego „Opiekuna”. Od piątku w kinach

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Po raz pierwszy zobaczyłam „Opiekuna” na festiwalu w Cannes. Wiedziałam, że nie boisz się kontrowersji. Nie wiedziałam jednak, że potrafisz być aż tak czuły.
MICHEL FRANCO: Czuły? Cieszę się, że tak uważasz. Filmy, a przynajmniej moje, zwykle wynikają z osobistych doświadczeń. Tak było też w tym przypadku – byłem przy odchodzeniu mojej babci. Relacja nawiązująca się pomiędzy pielęgniarzem a chorym, towarzyszące temu rodzinne konflikty – dobrze to znam. Może dlatego jest w tym czułość, ale też smutek i wściekłość, bo towarzyszą ci wtedy wszystkie możliwe emocje. Chcę opowiadać historie, które nie mieszczą się w schematach i nie stoi za nimi jakieś konkretne przesłanie. Staram się robić filmy, których sam do końca nie rozumiem. Może dlatego tak bardzo lubię, gdy na widok jakiejś sceny jedna osoba wybucha śmiechem, a druga płaczem.

Ja też doświadczyłam podobnej sytuacji. Gdy umierał mój dziadek, rodzina postanowiła nie zatrudniać do pomocy osoby z zewnątrz. Mimo to czasem miałam wrażenie, że może wtedy byłoby łatwiej – także jemu. Że pomoc obcej osoby mniej by mu ciążyła.
Kiedy chory zaczyna być zdany na innych, kiedy nie potrafi się już nawet sam umyć – wiele osób odczuwa wtedy przede wszystkim upokorzenie. Całe życie uważali się za silnych i niezależnych i nie chcą, by ktoś oglądał ich w takim stanie. A już zwłaszcza ktoś bliski. Niby wiesz, że im pomagasz, a jednocześnie wydaje ci się, że w brutalny sposób naruszasz ich prywatność. Doświadcza się tego nawet w kochających się rodzinach, w których cielesność nigdy nie była uważana za coś wstydliwego. To dziwny czas. Ludzie przypominają sobie wtedy o nierozwiązanych konfliktach sprzed lat, mimo że to najgorszy możliwy moment na takie konfrontacje. Rodzina chorego doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ta osoba odchodzi i pozostało im niewiele czasu. Zaczynają więc wywlekać na światło dzienne dawne problemy, bo boją się, że już nigdy nie uda się ich rozwiązać. Przypominają o bolesnych wspomnieniach z dzieciństwa, doznanych krzywdach. W takich sytuacjach ludziom nagle wyostrza się pamięć. Dlatego zależało mi na tym, żeby spojrzeć na to wszystko z punktu widzenia pielęgniarza.

Bohater grany przez Tima Rotha bardzo zbliża się do swoich pacjentów. W przeciwieństwie do ich rodzin – wolą trzymać się na bezpieczną odległość i z założonymi rękami przyglądać się, jak dba o ich bliskich. Dlaczego?
W jednej z pierwszych scen filmu widać, że chora czuje wyraźną ulgę, gdy odwiedzająca ją rodzina wreszcie rozchodzi się do swoich domów. Oni spełnili swój obowiązek, a ona może się zrelaksować i przestać udawać, że to miły podwieczorek z okazji imienin. Towarzystwo obcego człowieka znosi się czasem o wiele łatwiej. Właśnie dlatego, że nie łączy was wspólna przeszłość. To temat, który mnie osobiście dotknął. Więc kiedy mówisz mi, że twoja rodzina podjęła inną decyzję… podziwiam to. Może się wydawać, że zawzięcie bronię swojego stanowiska, ale umówmy się – nie jest to normalna sytuacja. Nie ma nic normalnego w tym, że decydujemy się płacić obcym osobom, by zajmowały się naszymi bliskimi. Nie chcę jednak wytykać nikogo placem, bo dopiero kiedy sam przez to przejdziesz, zaczynasz rozumieć, że bez względu na wszystko i tak będzie cholernie boleć. Pod koniec życia moja babcia przestała mówić – miała wylew. Pewnego dnia ciotki postanowiły ją wykąpać, a ona nie była w stanie powiedzieć im, że woda w wannie jest za gorąca. Poparzyły jej tyłek. Przysporzyły jej dodatkowego bólu, tak jakby nie miała go już dosyć. Powiedzieliśmy im wtedy: „Przestańcie za wszelką cenę próbować jej pomóc”.

Nie ma chyba nic gorszego od poczucia takiej bezsilności. Nagle przestajesz być sobą – stajesz się kawałkiem ciężkiego, bezwładnego ciała. Czasem mi się to śni.
Bo zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz kiedyś znaleźć się w tej sytuacji. Każdy z nas to wie. Jedyne, czego możemy sobie życzyć, to żeby ta męczarnia nie ciągnęła się potem latami. Ale nie mamy na to wpływu. Takie jest życie.

Michel Franco

Urodził się w 1979 roku w Meksyku. Pierwsze filmy krótkometrażowe zaczął realizować już na studiach. Jego debiutancki film „Daniel & Anna” był pokazywany w Cannes. Kolejny film Franco, „Pragnienie miłości”, zwyciężył na francuskim festiwalu w sekcji Un Certain Regard.  „Opiekun”, pokazywany na tym samym festiwalu w Konkursie Głównym, zdobył nagrodę za scenariusz. 

Pamiętasz ten film Woody’ego Allena, „Zelig”? Jego bohater upodabniał się do swojego otoczenia. David robi to samo: dostosowuje się do osobowości i potrzeb swoich pacjentów.
Dzięki temu widać, jak bardzo zależy mu na tych ludziach. On się w nich wtapia. Nie był to schemat, którego postanowiłem się trzymać – po prostu uznałem, że ma to sens. David inaczej zachowuje się wobec członków rodziny, inaczej wobec pacjentów, inaczej wobec własnej córki. Nikogo nie rani, lecz swoim pacjentom daje tak wiele, że potem czuje tylko samotność i pustkę – żyje ich życiem. Więc w pewnym sensie ta praca stanowi dla niego jedyny sposób na to, żeby coś poczuć.

Postać Davida stworzyłeś z myślą o Timie Rocie – to dla mnie dość zaskakujące. Skąd miałeś pewność, że poradzi sobie w znacznie mniej efekciarskiej roli niż zwykle?
Początkowo chciałem obsadzić w tej roli kobietę. A potem poznałem Tima, który w Cannes przyznał mi nagrodę za „Pragnienie miłości”. Zaproponował, żebyśmy coś razem zrobili. I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli tę postać zagra mężczyzna, zrobi się o wiele bardziej interesująco. Szybko zrozumiałem, że muszę sprawić, by publiczność zapomniała o tym, że to Tim Roth. Żeby uwierzyła, że jest zwykłym pielęgniarzem. Bardzo się tego obawiałem, on zresztą też. To, co robi w tym filmie, to najtrudniejszy i najbardziej bezwzględny sprawdzian aktorstwa, bo nie wszyscy potrafią po prostu… zniknąć. Nie chodzi o to, że stoi i nic nie robi – robi bardzo dużo. Ale jego talent sprawia, że zupełnie tego nie widać. Role, dzięki którym ludzie zdobywają Oscary polegają zwykle na ordynarnej imitacji – aktorzy chowają się za kostiumem, charakteryzacją. Doklejają sobie nosy i nakładają na siebie kolejne warstwy. Tim musiał się zupełnie obnażyć. W „Opiekunie” nie ma Tima Rotha. Jest tylko pielęgniarz David.

„Opiekun”, reż. Michel Franco

David najpierw wydaje się zboczeńcem, potem świętym, a wreszcie zwykłym człowiekiem. Dlaczego postanowiłeś tak bardzo skomplikować tę postać?
Nie znoszę, gdy od razu da się przewidzieć kierunek, w jakim potoczy się historia. Ja też chodzę do kina i widzę, jak często się to zdarza. Właśnie dlatego, że wszyscy trzymają się tych cholernych schematów. Ludzie piszą książki o tym, jak powinno się pisać scenariusze, rozkładają je na czynniki pierwsze i twierdzą, że jeśli nie uratujesz jakiegoś pierdolonego kota, widownia od razu cię zlinczuje. Usiłują ci wmówić, że widzowie muszą poczuć się bezpiecznie, że musisz od razu dać im do zrozumienia, czego mogą się spodziewać. To bzdura – nie jestem przedszkolanką i nie będę nikogo prowadził za rączkę. Kiedy oglądam film, chcę, by mnie czymś zaskoczył. Oczekuję jakiejś tajemnicy, na której zrozumienie potrzeba 2 godzin, a nie 15 minut. Chcę myśleć o nim po wyjściu z kina. Dlatego moje filmy wyglądają tak, a nie inaczej. „Opiekun” to studium psychologiczne. Musiał być skomplikowany.

To zabawne, bo sama przeczytałam niedawno taką książkę. Autor udowadniał, że jeśli chcesz zrobić hit kasowy, musisz przejść z punktu A do B, a potem do C. Irytują cię ludzie idący na łatwiznę?
Filmowcy uwielbiają przeciętność, bo jest bezpieczna. Pisarze zresztą też – widziałaś, co trafia ostatnio na listy bestsellerów? Z drugiej strony, jeśli książka jest wartościowa, sprzedaje się ją potem przez kolejnych 100 lat. Dlatego zamiast gnać do przodu warto poświęcić trochę czasu na to, żeby wyrobić sobie opinię. Ludzie powinni cię poznać – wtedy będą mogli zdecydować, czy warto obejrzeć twój film. Najgorsze są sytuacje, w których wymaga się, by początkujący twórcy zareklamowali swoje pomysły na film – nagle okazuje się, że wszystko jest połączeniem „Gwiezdnych wojen” i „Szczęk”. Czasem nawet wypisują to na plakatach, tak jakby było się czym chwalić. Czemu ktokolwiek miałby to oglądać? To głupie. Filmowcy są leniwi. Nie szukają innych sposobów opowiadania historii, nie ryzykują. A właśnie to powinniśmy robić.

Łatwo ci to mówić – niektórzy latami czekają na sukces, ciebie zauważono natomiast już po zrobieniu pierwszego filmu.
Zaskoczyło mnie, że „Daniel & Ana” trafił wtedy na festiwal w Cannes. Wcale się tego nie spodziewałem. I bardzo dobrze, bo robiąc filmy, nie powinno się myśleć o festiwalach. Kiedy za „Pragnienie miłości” przyznano mi nagrodę Un Certain Regard, było to dla mnie tym większe zaskoczenie, bo sam go wyprodukowałem, a zdjęcia trwały aż do lutego. A potem niecałe 3 miesiące później stoję przed Timem Rothem, który mówi: „Zróbmy razem film”. Nagle okazało się, że są osoby, które wierzą w moje kino. Dlatego postanowiłem, że mój kolejny film będzie jeszcze trudniejszy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo Tim szukał wyzwania. Mieliśmy jasne oczekiwania wobec „Opiekuna”. Było dla nas oczywiste, że ego zostawiamy w domu – tylko w ten sposób można zrobić coś wartościowego. Nie można się popisywać.

Powiedziałeś kiedyś, że za wszelką cenę chcesz zachować w filmach realizm. Dlaczego jest to dla ciebie tak ważne?
O wielu filmach mówi się, że są przerysowane, że wszystko jest w nich wyolbrzymione. Moi aktorzy twierdzą, że w moim przypadku jest odwrotnie: moje filmy są tak skromne, że prawdziwe życie wydaje się nagle zaskakująco efektowne. Zawsze biorę krok w tył. Nienawidzę tych wszystkich konwencji – muzyki, która mówi ci, co masz czuć. Zbliżeń, które nie pozostawiają cienia wątpliwości. Bohaterów, którzy mają do wykonania jakieś zadanie, a potem znikają. Reżyserzy nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo się powtarzają.


Czy właśnie dlatego lubisz pracować z amatorami? To dość ryzykowne, bo wydaje mi się, że ich zadanie polega czasem wyłącznie na tym, żeby wyeksponować gwiazdę. Pamiętasz
„Kapitana Phillipsa”?
I potem widać, że czują się nieswojo. A ty czujesz się nieswojo, obserwując, jak hollywoodzki gwiazdor usiłuje zachowywać się „normalnie” w ich towarzystwie. Lubię pracować z amatorami. Pewne sceny wymagają czasem, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, prawdziwych ludzi. Dlatego nie zależy mi na wielkich nazwiskach. Ich sława przytłacza i nikt nie zwraca potem uwagi na samą historię. Staram się, by widz nie był w stanie stwierdzić, czy dana osoba to profesjonalista, czy zupełny amator. Wiele osób pyta, czy umierająca na AIDS pacjentka to amatorka, a zagrała ją brytyjska aktorka teatralna Rachel Pickup. Inna pacjentka to z kolei Robin Bartlett – grała u Scorsese i braci Coen. 

Podobał mi się wątek mężczyzny, który pomimo choroby wciąż chce rozmawiać o seksie, oglądać nagie kobiety. Od śmiertelnie chorych lub starszych ludzi często wymaga się zmiany zachowania, mają zapomnieć o seksie, o miłości. Bo nie wypada.
John [bohater grany przez Michaela Cristofera] nie zamierza rezygnować z pornografii ani obleśnych żarcików – dzięki temu czuje się jak normalny człowiek. On chce żyć, a nie w pokorze czekać na śmierć. Ale rzeczywiście – jego rodzinie się to nie podoba. Zgadzam się z tym, co mówisz: jeśli przykuta do łóżka osoba manifestuje pragnienie życia, dlaczego powinno jej się tego zabraniać? Jak mawia Tim: „Śmierć to największe tabu ze wszystkich”. Nasze społeczeństwo wciąż nie wie, jak sobie z nią radzić. 

Dlatego coraz częściej buduje się ośrodki dla starszych osób. Żeby za bardzo nie rzucali się w oczy.
To prawdziwy przemysł – zwłaszcza w Ameryce. Wszyscy na tym korzystają: rodzina może zapomnieć o problemie, a ktoś zarabia na tym mnóstwo kasy. Strasznie mnie to zasmuca. To niesamowite, jak bardzo samotni stają się nagle chorzy ludzie. Zupełnie jak gdyby ich bliscy bali się, że czymś się od nich zarażą. Zawsze powtarzam, że „Opiekun” to przerażający film. Nie wiem, czy jest taki dla widza, ale z całą pewnością był taki dla mnie.

W filmie wyjaśniasz, co wydarzyło się w życiu Davida. Wiele lat wcześniej przeżył coś, co na zawsze go zmieniło. Nie wydaje ci się, że trochę za dużo odsłaniasz?
Kiedy rozmawiałem z pielęgniarką opiekującą się moją babcią, a potem z innymi, okazało się, że większość z nich wybrała tę pracę nie bez powodu. Wiele z nich straciło bliskich: dzieci, rodziców. Opiekowały się nimi, a potem stało się to ich życiem. Kiedy umiera ich pacjent, szybko znajdują kolejnego. I tak w kółko. Pytałem pielęgniarkę babci, czy potrafi zapomnieć o tym, co widzi, czy jest w stanie wyjść z domu umierającego człowieka i z uśmiechem odebrać ze szkoły dziecko. Powiedziała mi: „Niczego nie zapominam”. Pamięta każdego ze swoich pacjentów, a robi to już od 20 lat. Więc gdziekolwiek pójdzie, ciągle towarzyszą jej te wszystkie duchy. Nie chciałem dawać jasnych odpowiedzi. Postanowiłem zaryzykować, by ta postać zyskała drugie dno. Ale rozumiem twój zarzut. Gdybym zrezygnował z tego wątku, byłby to odważniejszy film.

Pokazujesz, że rodziny oczekują od opiekunów, że znikną z ich życia tak szybko, jak się w nim pojawili. Kiedy widzą Davida na pogrzebie, wydają się autentycznie zaskoczeni. Jak radzą sobie ludzie wykonujący taką pracę?
To ciekawe, bo często mówi się o tym, że lekarze muszą nauczyć się dystansu, a nawet obojętności. W tym przypadku nie jest to jednak możliwe – będąc z kimś tak blisko, nie da się zachować obojętności. Ludzie jednak muszą się chronić, w przeciwnym razem nie byliby w stanie wykonywać tego zawodu. Wypaliliby się już po kilku latach. 

Zakończenie filmu jest dość szokujące. Bardzo mnie zirytowało.
Dlaczego?

„Opiekun” ma określony rytm – zmuszasz, żeby mu się poddać, a potem nagle brutalnie z niego wyrywasz. Dlaczego uznałeś, że jest to konieczne?
Kiedy robię filmy, chcę wywołać jakąś reakcję. Długo zastanawiałem się nad tą sceną, rozmawiałem o niej z wieloma ludźmi. Zgodnie z tym, o czym wcześniej rozmawialiśmy, nie chciałem dać widowni tego, czego się spodziewa. Zamiast bawić się w subtelności chciałem sprawić, żeby widzowie fizycznie odczuli tę scenę. I żeby do końca nie byli pewni, co tak naprawdę się stało. Dużo myślałem wtedy o „Mouchette” Bressona. Tak dla zachowania jasności – wcale się do niego nie porównuję. Nie jestem aż tak pretensjonalny. Nie twierdzę, że zrewolucjonizuję kino. No, może pewnego dnia (śmiech). Wierzę jednak, że filmowiec musi wciąż poszukiwać nowych rozwiązań – w przeciwnym razie robi się nudny. „Zelig” też nie był przecież typowym filmem Woody’ego Allena. Nie zawsze jest łatwo, ale chyba mi to nie przeszkadza. Jeśli mi nie wyjdzie, zawsze mogę w końcu napisać książkę o robieniu filmów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.